Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Armilońskie Łachudry [NZ]


 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 16:49, 24 Maj 2008    Temat postu: Armilońskie Łachudry [NZ]

To opowiadanie wisiało już kiedyś na forum, ale w innej, mniej dopracowanej i - obecnie - pogrzebanej już wersji. A skoro zaczęłam pisać wersję drugą, uznałam, że ją opublikuję. Uwaga, AŁy można przeczytać też [link widoczny dla zalogowanych]. Miłego czytania. (Bety brak).


ZAKOŃCZENIE
ma kształt brzozowego liścia



Nic z tego nie może dziać się naprawdę. Jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej, możesz uważać wszystko za jedną wielką przenośnię. Ostatecznie religie to z definicji przenośnie: bóg jest tylko snem, nadzieją, kobietą, uosobieniem ironii, ojcem, miastem, domem o wielu pokojach, zegarmistrzem, który zgubił swój najcenniejszy chronometr na pustyni, kimś, kto cię kocha – a może nawet, mimo dowodów świadczących przeciw temu, istotą niebiańską, której zależy tylko na tym, by twoja drużyna piłkarska, armia, firma, bądź małżeństwo kwitły, prosperowały i zwyciężały wszelkie przeszkody.

Neil Gaiman
„Amerykańscy Bogowie”

***

Sorea jest pradawną i powszechnie uznaną religią w kraju, zwanym Armilonem.
Wyznawcy, określający siebie mianem sorokiastów, nie potrafią stwierdzić, ile wieków liczą sobie jej tradycje i obrzędy, ani kto zapoczątkował kult Soroa – człowieka, którego przeznaczeniem było stać się bogiem, tego, który – by osiągnąć swój cel – musiał wcześniej pokonać pierwotny panteon pogańskich bożków, stanowiących urzeczywistnienie sił natury.
Podzieleni na dwie główne grupy i od dawien dawna skłóceni sorokiaści, są zgodni tylko co do jednego – religia ta zrodziła się w czasach tak dawnych, że zwoje i księgi nie były spotykane nawet na szlacheckich dworach i w królewskich pałacach. Pierwsze opisy świąt i zbiory przykazań Kościoła Sorejskiego pochodzą z Lat Pośrednich, kiedy to wiara w Człowieka-Boga była już dopracowana i szczegółowa, a w mieszkaniach sorokiastów znajdowały się posążki i płaskorzeźby brzozowych liści – symbolu Boskiej Mocy.
Ale to nieistotne. Nieistotne dla kobiety, dostrzegającej jedynie czerń – niezależnie od pory dnia, niezależnie od tego, czy jej powieki przysłaniały źrenice, czy też pozostawały szeroko otwarte, niezależnie od…
Niezależnie od wszystkiego.
Niewiele rzeczy ma jakiekolwiek znaczenie dla kobiety, której wydaje się, że jej ciało unosi się w powietrzu, że ciemność przenika ją na wskroś, a każdy atom poddawany jest starannej selekcji – każdy oddziela się od pozostałych, by wkrótce na powrót się przyłączyć.
Żaden z wyznawców Soroa – nieważne, do której grupy, czy podgrupy się zalicza – nie jest pewien, jak wygląda życie po śmierci. Nie istnieje obraz, ikona, rycina, ani gobelin, na którym przedstawiono niezliczone komnaty w Wieży Alanir – siedzibie boga, gdzieś na granicy światów.
Raienne. Kobieta miała na imię Raienne. Od dłuższego czasu towarzyszyło jej przedziwne uczucie niespójności, niekompletnej materialności… przezroczystości.
Miała wrażenie, że nic innego, tylko myśl utrzymuje ją w całości, scalając. Nie pamiętała o oddychaniu – nie oddychała więc.
Przyglądała się jasnym, beżowym drzwiom bez cienia zaciekawienia, czy niepokoju – bez cienia jakiegokolwiek ludzkiego uczucia.
Klamka była ciemnobrązowa i metalowa – prosta, pozbawiona zdobień i gładka. Raczej chłodna w dotyku. Nieco powyżej niej, na samym środku płaskiej powierzchni drzwi, znajdowała się tabliczka.
Na tabliczce wygrawerowano liść brzozy.
I tak, kobieta, którą do niedawna nazywano Raienne, widziała przed sobą drzwi, klamkę i tabliczkę. Tylko tyle – całą okolicę bowiem wypełniała czerń, bez śladu urozmaicenia, bez światła, barw, czy jakichkolwiek form, które mogłyby przykuć jej wzrok.
Ktoś bardzo chciał, by Raienne skupiła się na drzwiach. I tylko na nich.
Raienne była martwa i skupiona na drzwiach.
Przy okazji należy wspomnieć, że śmierć – a przynajmniej w jej mniemaniu – okazała się być zjawiskiem mocno przereklamowanym. Wyłącznie zjawiskiem, któremu nie towarzyszyła żadna antropomorficzna postać w czarnej szacie, z nagą czaszką, wychylającą się z cienia kaptura, bez kosy, bez ognistego rumaka, bez rydwanu.
Śmierć była tylko i wyłącznie odczuciem. A właściwie, to stanem świadomości, z którego ciało nie mogło już zdawać sobie sprawy.
Raienne nie była osobą pobożną – a przynajmniej przez większą część swojego życia – dlatego też nie podobał jej się fakt, że w chwili obecnej może już tylko oczekiwać, aż bóg Soro (lub inne licho) wkroczy na scenę, wraz z triumfalnym brzmieniem fanfar, bądź też innym dramatycznym cholerstwem.
Może towarzyszyć będą mu gwiazdy? A może dusze dawno umarłych ludzi? Może zza jego pleców będą wyłaniały się twarze – zarówno młode i piękne, jak i szpetne, starcze – a wszystkie będą miały na celu symbolizowanie dobrych i złych uczynków Raienne?
Może usłyszy spływające z boskich ust słowa: „Jak myślisz, czym jest nieskończoność, istoto?”
A może zupełnie inne, takie, jakie często powtarza dzieciom Niebieski Leśny Człowiek w dniu rozdania prezentów: „Czy byłaś grzeczna, dziecino?”.
A może w ramach pokuty za własne grzechy przyjdzie jej klęczeć na jakimś metafizycznym grochu, uwierającym jej teoretyczne kolana? A może…
A może i ta sztuka okaże się być zwykłą, kiczowatą szmirą, jedną z tych, które często miała okazję oglądać, jeszcze jako żywa Armilońska Łachudra?
W gruncie rzeczy wszystko, co ją otaczało, po pewnym czasie zaczynało przypominać teatr, w którym zazwyczaj grywała wyłącznie role drugoplanowe.
Czas zajrzeć za kurtynę, czas zobaczyć reżysera.
Czas oberwać pomidorem, jak to mawiał Lyren.
Drzwi unosiły się w ciemności, wabiąc i kusząc. Przyciągając wzrok i zmuszając do poświęcania im całej uwagi. Raienne nie potrafiła się wahać, ani obawiać. Przyjrzała się klamce uważnie, a następnie zacisnęła na niej swoją na wpół przezroczystą dłoń.
Drzwi otwierały się do wewnątrz.
Oczom kobiety ukazała się sala – niespodziewanie przestronna, surowa i jasna, wypełniona światłem, utkana ze światła. Próżno byłoby poszukiwać w niej jakichkolwiek mebli, dywanów, czy obrazów – i równie niepotrzebne było wypatrywanie ścian. Raienne wydawało się, że pomieszczenie pozbawione jest granic. Jeśli znajdował się tam sufit, był on albo zbyt wysoki, by móc go dojrzeć, albo też doskonale jasny, niewyróżniający się barwą, ani fakturą.
Podłogę pokrywały zeschnięte, pozwijane i poszarzałe liście brzozy.
Raienne stąpała po nich powoli i ostrożnie, one jednak nie kruszyły się, ani nie szeleściły.
W samym środku sali znajdowało się niewielkie, prostokątne podwyższenie, zwieńczone kamienną płytą. Na pierwszy rzut oka trudno było je dojrzeć, podobnie jak spoczywającą na nim księgę i człowieka, który stał nieopodal, odziany w długą szatę, śnieżnobiałą jak wszystko inne w tym dziwnym miejscu.
Człowiek, który stał obok, uśmiechając się, palcem wskazującym gładził sztywną okładkę książki, co jakiś czas otwierając ją i – jakby z nostalgią – odczytując szeptem fragmenty tekstu, na które się natknął.
Kobieta natychmiast zrozumiała, że ma do czynienia z Soroem.
Było w tym coś niezwykłego – o ile oczywiście założymy, że istnieje coś dostatecznie zdumiewającego, by mogło nas poruszyć nawet po śmierci – oto stała przed nią podstawa wszelakich mitów, legenda, na której każdy obywatel Kallimatrasu opierał wiarę w istnienie siły rządzącej ludzkimi losami, nieśmiertelny stwórca każdej z dusz.
Wkrótce przemówił.
– Jestem światłem. Jestem życiem i śmiercią. Jestem panem i sługą. Jestem tym, który wyrwał się z narzuconej mu niewoli. Zerwałem łańcuchy. Stałem się wszystkim i niczym. Jestem dobrem i jedynym prawdziwie odpowiedzialnym za grzech. Jestem pogromcą Pradawnych. Jestem Soro.
Raienne skrzywiła się machinalnie, jak zawsze w zetknięciu z przesadnym patosem.
Wydawało jej się, że bóg celowo stara się mówić górnolotnie, jakby specjalnie nadawał swojemu głosowi tajemniczy ton, przywodzący na myśl ochrypły szept, jaki wydaje z siebie powiew wiatru… ale tylko wtedy, gdy naprawdę boimy się jego podmuchów.
„Kim tak naprawdę jest stworzyciel, zmuszony oszukiwać swoich wyznawców, aby móc zdobyć ich szacunek?”
Jak bardzo bóg chciał ukryć to, że niegdyś był człowiekiem – niczym nie różniącym się od Rai?
Tylko jeden człowiek w dziejach Wszechświata zdobył miano boga krainy, w której przyszło mu istnieć.
Tylko Soro posiadł wiedzę, pozwalającą mu tworzyć dusze – iskierki nieśmiertelności, zwane Ilionami.
Historia Soroa jest dowodem na to, jak daleko może zawędrować każda istota, dowodem na to, że nie każda próba zdobycia mocy i boskości kończy się tragicznie, tak, jakby chciały baśnie, w których pragnący władzy śmiertelnik musi okazać się uosobieniem zła, które należy ukarać za jego przesadnie wielką ambicję.
„Czy wstydzisz się człowieczeństwa, Soro? Czy wciąż pamiętasz, kim jesteś? Jak wiele z tego w tobie pozostało? Czy żyłbyś lepiej, niż ja? Czy masz prawo mnie karać, zsyłać do piekieł? Czy szacunek, który mam dla ciebie powinien brać się z czegoś innego, poza podziwem dla twojej wiedzy i umiejętności? Szczerze w to wątpię, Soro, przyjacielu. Szczerze w to wątpię.”
– Kim jesteś, Raienne? – zapytał po dłuższej chwili milczenia.
– Łachudrą – odparła twardo.
„Dyplomacja może iść się powiesić. Podobnie jak inne rzeczy, o które musiałam się martwić kiedyś.”
Bóg Kallimatrasu roześmiał się, a miało to w sobie tyle prawdziwości, co jego wcześniejszy uśmiech.
– Czytałem, Raienne. Ale ta historia dobiegła już końca – stwierdził, dociskając dłonią okładkę tak, by mocno przylegała do zapisanych gęsto kartek.
W jego oczach kobieta zauważyła coś, co ją zaskoczyło – i jednocześnie wydało się być dowodem szaleństwa.
Był to głód. Prawdziwy, czytelniczy głód człowieka, całe swoje życie spędzającego wyłącznie na przeglądaniu setek, tysięcy, czy też – w przypadku Soroa – miliardów ksiąg, takiego, który wciąż oczekuje barwnych, ciekawych kontynuacji, takiego, który cierpi, napotykając na swej drodze ostateczne i niewzruszone słowo „koniec”.
– Opowiedz mi, Raienne. Opowiedz mi twoją historię.
– Przecież czytałeś – przerwała mu sucho.
– Opowiedz mi.
Ten głos… Tak podobny do żałosnej, pełnej tęsknoty prośby dziecka, oczekującego swojej ulubionej bajki na dobranoc.
Czy bóg ma prawo błagać? Czy ma prawo prosić?
„Czy wolisz, by rozkazywał?”
– Nie wiem, od czego miałabym zacząć… – powiedziała bezbarwnym, opanowanym tonem. Spodziewała się odpowiedzi: „od początku”, bo czy nie to mówi się zawsze w takich sytuacjach?
– Początki zbyt często ujawniają się w trakcie opowieści, która rozpoczęła się końcem, Raienne – rzekł, wreszcie zaprzestając nienaturalnego uśmiechu.
– Nie mogę dobrać słów – rzuciła hardo, mając nadzieję, że rozsądzi to sprawę. Że nie będzie musiała wracać do życia, gdy zdążyła się z nim już pożegnać.
– Słowa są nieważne. Wszystkie sprowadzają się do pierwszego, od którego wzięły początek jemu podobne.
– Jasne, że mogę powiedzieć „o zaraza”, ale nie jestem pewna, czy to cię satysfakcjonuje… – ucięła Raienne, nie starając się nawet mówić uprzejmie, czy z szacunkiem.
– Czas leci, Raienne.
Tak, racja, czas. Kiedyś dla niej nie istniał. Nigdy nie myślała o śmierci. Człowiek, zadający ją machinalnie i od tak wielu już lat jak to robiła ona, nie ma wręcz prawa zastanawiać się nad tym, kiedy przyjdzie po niego.
Człowiek, który zadaje śmierć zawodowo, wkrótce zaczyna odczuwać z nią swego rodzaju powinowactwo dusz i niezwykle trudno jest mu uwierzyć, że pewnego dnia przyjdzie zmierzyć mu się z nią inaczej, niż zwykle.
Z innej perspektywy.
– Nigdzie mi się nie spieszy. Wieczność przede mną.
– Ja jestem wiecznością – oświadczył, nachylając się ku niej. – Czy tak chcesz ją spędzić? – Ten wyraz jego twarzy był dla niej nowością. To również był uśmiech, nie miał jednak nic wspólnego z poprzednimi, tak bardzo niepasującymi do jego warg. Ten, który gościł na nich teraz był twardy, ironiczny. Możliwe, że „podły” byłoby najlepszym określeniem.
– Weź książkę, Raienne i opowiedz – dokończył, wskazując dłonią spoczywającą na kamiennym podwyższeniu opowieść.
Opowieść jej życia! Bardzo zabawne. Jak to dobrze, że w przeciwieństwie do większości Łachuder, Raienne była piśmienna, inaczej bowiem uznałaby całą tę sytuację za niesmaczną drwinę.
– Opowiem – zgodziła się niechętnie. – Ale nie mam zamiaru się wysilać.
Zadowolenie, którego nawet nie starał się ukrywać, sprawiło, że zapragnęła cofnąć swoją decyzję.
Ujęła jednak książkę w dłonie, delikatnie, świadoma, że ma przed sobą własną przeszłość.
Tak oto prezentuje się wieczność.
Tak ujawnia się samolubność Soroa.
Oto dowód jego człowieczeństwa, ludzka cecha, która pozostała w nim po dziś dzień.
Opowiadaj więc, Raienne.
Teraz już wiesz, co przyniesie ci przyszłość.
Tylko to, czego zażyczy sobie on.
Opowiadaj, Raienne, bo masz na to wieczność.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Aylya dnia Sob 17:03, 24 Maj 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 16:52, 24 Maj 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ PIERWSZY



Siódmego dnia od rozpoczęcia walki, Pan odpoczywał, gdyż nie było już wrogów, których mógłby zmiażdżyć Swą Mocą. A gdy nadszarpnięte siły powróciły do Niego, przemówił, stanąwszy na szczycie Niebieskiej Wieży:
– Ja jestem nowym Panem Niebieskiej Wieży, od dziś zwanej Alanirem. Nie ma już tych, którzy stanowili tu władzę, niszcząc i grabiąc; nie ma tych, którzy okupowali pozbawioną dusz ludność tego świata, który z Mojej woli nazwany zostanie Kallimatrasem. Jestem Panem w komnatach Wieży Alanir. Od dziś świat ten należy do Mnie. Jestem światłem i dobrem. Jestem cieniem i grzechem. Jestem Soro.
I gdy to rzekł, na niebie wyzwolonego świata po raz pierwszy od dnia stworzenia zaświeciło słońce.
Historia zatoczyła koło i tydzień rozpoczął się na nowo, gdy Pan oczyszczał Alanir ze zła, jakie pozostawili po sobie Pradawni. Gdy uporał się On z robactwem w najwyższych komnatach Wieży, zszedł niżej, aż na sam dół – i tam to usłyszał krzyki i łkanie, dobiegające z pokoju o solidnych, zakratowanych drzwiach.
Pan zdumiał się bardzo. Zapytał więźniów po drugiej stronie wrót, kim są. Odpowiedziały mu dalsze szlochy i skargi, więc Pan Bóg otworzył więzienną komnatę. Wkrótce wychynęło z niej siedem przedziwnych istot – stworzeń o ciałach gibkich jak wężowe sploty i pokrytych łuskami, stworzeń skrzydlatych i barwnych, o pięknych, iskrzących się oczach.
Było to siedem smoków bez imion i Mocy. Więzione przez Pradawnych za swą odmienność, pełgały przed Soroem poddańczo, na modłę gadów. I Pan zgodził się, aby towarzyszyły mu na długiej drodze tworzenia lepszego świata.
I Pan dał im imiona i Moce, a potem zesłał na jałowe ziemie Kallimatrasu, by budowały i naprawiały.
Siedem smoków: Kylith, pan wody i ognia, a także żywiołu, który można uzyskać, jeśli połączy się przeciwstawne siły; Venill, potężny smok, oplatający cały Kallimatras nićmi magii, pulsującymi żyłami mocy; Bezimienny, zmiennokształtny smok, rozprowadzający po całej krainie czas i przemijanie; Elmidra, zwana Matką – ukochana przez wszystko, co żyje na świecie; Tariar, mówca roślin, pierwszy, który uwielbił zieleń lasów i szum liści; Adijo, ojciec gwiazd, oraz najbardziej niepozorny, zwany po prostu Szarym – pan wiatru i błyskawic.
Każdy smok niósł na swych skrzydłach bezcielesne dusze – Iliony – i każdy z nich miał dość Mocy, by tchnąć w nie życie, tworząc nowe gatunki i rasy.
Siedem smoków nie wróciło do Niebieskiej Wieży po ukończeniu swej misji, ale zostało wraz z ludźmi i innymi istotami, stworzonymi z Ilionów. Wkrótce między smokami wybuchły konflikty i waśnie, w wyniku których Elmidra straciła życie. Jej bracia pochowali ją u stóp Gór Skrzanych, a następnie oddalili się od siebie na zawsze – jako wrogowie, starając zapomnieć o własnym istnieniu.
Jednakże minęło jeszcze wiele istnień i pokoleń, nim smoki zniknęły na zawsze, tak, że żaden mieszkaniec Kallimatrasu nie był pewien, gdzie się znajdują.
Niektórzy są zdania, że małe smoki, które do dziś można napotkać w najbardziej nieprzystępnych kniejach, to potomkowie Siedmiu, którzy skarleli, zapominając swych ojców, niezdolni do rozmowy i rozsądnego myślenia.
Jeszcze inni – ci najbardziej zagorzali wyznawcy sorei – są zdania, że szóstka z siedmiu smoków wciąż jest gdzieś w Kallimatrasie, pozostając w ukryciu, nie chcąc spotkać siebie nawzajem, i nie potrafiąc spojrzeć w oczy Panu.
Jak jest naprawdę, nie wiadomo. Całkiem możliwe, że nigdy się nie dowiemy.


– Ze „Studium współczesnych religii świata” pióra kapłana Arvariego

*

Armilon był małym państwem.
Małym, ubogim państewkiem, nie należącym bynajmniej do takich, w których to żyjący w dostatku staruszkowie pielęgnują swoje ogrody i przycinają żywopłoty sekatorami.
Nie. Ci, mieszkający w Armilonie codziennie musieli walczyć z nędzą i szerzącym się złodziejstwem, ciemnotą i zabobonami.
Zabobonów było tam faktycznie bardzo dużo, i zdecydowanie za dużo dla szanującego się, cywilizowanego obywatela z wyższych sfer. Nic w tym zresztą dziwnego – kraik ten sąsiaduje z Ortaie’nuadą – co z armilońskiego na nasze daje się tłumaczyć jako Rozbita Rzeczywistość – miejscem, do którego przedostaje się mnóstwo istot, zwierząt i przedmiotów z innych światów i wymiarów, mogących zaszkodzić rdzennym mieszkańcom Kallimatrasu.
Część z nich opuszcza Ortaię, na rzecz swobodnych migracji po armilońskich kniejach, na myśl o których praworządnym mieszkańcom zacofanego państwa włosy stają na karku. To w końcu nie jest takie przyjemne – oddalić się od domu, by stanąć oko w oko ze szczerzącym kły gryfem, czy zdezorientowanym, małym chimerzątkiem, szukającym pozostawionej w innym wymiarze mamy (płacz chimery zwiastuje śmierć, każdy Armilończyk o tym wie, nawet jeżeli nikt inny nie ma o tym pojęcia).
Im bliżej granicy oddzielającej Armilon od Ortaie’nuady, tym więcej można spotkać wyznawców bożków, lepionych przez nich z gliny, bądź kutych z żelaza, a także zwolenników krwawych mszy, ludzkich ofiar i polowań na czarownice. I tym więcej przesądów – niejeden wierzy tam w to, że w każdym zbłąkanym kocie drzemie czarownik wygnany przez swych pobratymców, którego potępiona dusza została skazana na wieczystą tułaczkę w miauczącym, czworonożnym ciele.
Dlatego też spotkanie kota, przemierzającego ulice armilońskich miast, zaliczane jest – ze względu na znikome prawdopodobieństwo – do nie lada wyczynów.
Zwyczajowo widuje się tam za to martwe, wypchane kocięta, rysie i żbiki, będące ozdobą domowego kominka. O ile ktoś ma kominek. Nie zdarza się to często.
W ogólnej ciemnocie, spowijającej mały kraj, nie ma tak naprawdę niczego zadziwiającego. Przez grube mury strachu przed nieznanym (a także przed pożarciem przez stwora obdarzonego więcej niż jedną głową, czy też więcej niż jedną parą oczu), które otaczają Armilon, nie przedostają się wiadomości i nowiny ze świata. Zapuszczają się tam nieliczni. Zagraniczni handlowcy raz w sezonie rozbijają swoje kramy w jednej z czterech stolic – na przykład Północnym Lielle, co oczywiście wywołuje radość i inne, jak najbardziej pozytywne emocje.
A także dużo kradzieży, napadów, bijatyk, zastępów zwabionych harmidrem i chaosem istot, których niekoniecznie chciałoby się widywać codziennie, oraz przerażająco mały zysk dla Gildii Kupców.
Częste wizyty w Armilonie zwyczajnie się nie opłacają.
Armilon jest szkodliwy dla zdrowia.
W Armilonie życie każdego cudzoziemca traci blask.
Nikt nie wyraża się dobrze o mieszkańcach Armilonu, ale nawet oni dzielą się na tych gorszych i lepszych. Lepszych pogardliwie nazywa się „Armilodłami”, co w zamierzeniu ma nawiązywać do wyrazu „dziwadło”.
Tych gorszych zaś po prostu Armilońskimi Łachudrami.
Raienne z Gadziego Zaułku w Brittling była stuprocentową Łachudrą.
Kamienica, w której mieszkała wraz ze swoim mistrzem – a przynajmniej do czasu jego śmierci – wznosiła się ponad bryłowatymi, rozpadającymi się budynkami najpaskudniejszej dzielnicy w mieście.
Mieszkanie Raienne wyróżniało się jednakże nie tylko imponującą wielkością – wypadałoby dodać, że przy okazji zaliczało się do prawdziwych pereł, jeśli idzie o nieudolną architekturę i miejską brzydotę.
Tynk zdążył odpaść w wielu miejscach, ukazując wyszczerbione cegły, tak, że naturalna (acz zdecydowanie przybrudzona) barwa elewacji, stanowiła kolorystyczną mniejszość. Okna na pierwszym piętrze i parterze zostały niemal całkowicie powybijane, zaś drzwi i okiennice odrapano z farby ze wzbudzającą podejrzliwość, sadystyczną starannością.
Raienne (oraz liczne wspomnienia po jej mistrzu-skrytobójcy, Panie święć nad jego duszą) zajmowała trzypokojowe mieszkanie na trzecim piętrze. Planowała przeprowadzić się w niedalekiej przyszłości – całkiem niedawno spostrzegła, że miejscowe dzieciaki coraz celniej rzucają kamieniami, które – do niedawna stanowiące jedynie odległe niebezpieczeństwo – zaczęły zagrażać również jej szybom.
Raienne utrzymywała swój dom we względnej czystości – z przyzwyczajenia raczej, niż prawdziwej potrzeby. O nie, to nie czystość miała dla niej znaczenie – tak naprawdę liczył się ład i porządek. Solidność półek, na których stały liczne przedmioty – a każdy z nich miał swoje miejsce.
Raienne czuła się bezpiecznie w swoim domu. Uwielbiała oddychać głęboko, koncentrując całą swoją uwagę na chłodnych płaszczyznach nieskazitelnie białych ścian. Uwielbiała mieć świadomość, że panuje nad wszystkim, że kontroluje wszystko, co w jakiś sposób jej dotyczy.
Czuła się dobrze, wiedząc, gdzie ukryta jest jej kolekcja broni i trucizn – rzecz nieodzowna dla każdego szanującego się skrytobójcy.
Łóżko Raienne miało w sobie więcej z wypaczonej deski, niż prawdziwego posłania – nie dlatego, że kobieta propagowała hartowanie ducha poprzez ciało i inne niedorzeczne idee. Nie, ona po prostu szczyciła się tym, że pod jej łóżkiem nie ma dość miejsca, by ktokolwiek mógł się tam schować. Szafę na ubrania zastąpiła solidną, drewnianą skrzynią – utrzymywała, że w szafach jest zbyt wiele mrocznej, zakurzonej przestrzeni, mogącej zdradziecko ukryć w swym wnętrzu… każdego.
Raienne była paranoiczką. I bardzo to sobie ceniła.
Raienne w skupieniu śniła swoje sny…

*

… i nie każdy z nich był tylko niewyraźnym złudzeniem.

*

– Lepiej będzie, jeśli uciekniesz.
Głos był niski i zachrypnięty. Nawykły do szeptu, przywodzący na myśl ostrożne stąpanie na palcach i pociemniałe po zmierzchu ulice armilońskich miast.
Słońce chyliło się ku zachodowi, barwiąc dymiące anemicznie zgliszcza wioski Lean. Swąd spalenizny unosił się w chłodnym, jesiennym powietrzu, duszący i nieznośny. Drobna, jasnowłosa dziewczynka o błyszczących niezdrowo, niemal bezbarwnych oczach odczuwała mdłości. Trzęsła się na zimnie, ubrana tylko w cienką, brązową sukienkę, bosa. Pochylała spoconą, brudną twarz, słuchając nieznajomego głosu i nie mając dość odwagi, by obejrzeć się, by sprawdzić, czyj cień na nią pada.
– Lepiej będzie, jeśli uciekniesz – powtórzył anonimowy głos osoby, stojącej za plecami dziecka.
Dziewczynka drgnęła lekko, nabierając powietrza w płuca.
Zakrztusiła się, gdy dym wtargnął do jej gardła, drapiąc paskudnie. W końcu odezwała się cicho:
– Dlaczego miałabym…?
Cień, w którym stała, nawet nie drgnął. Skupiła na nim swoje roziskrzone gorączką spojrzenie, nie była jednak w stanie rozróżnić i nazwać żadnego poszczególnego kształtu.
– Ludzie nie chcą podpalaczy. Ludzie nie tolerują ich w swoich wioskach. Nienawidzą, gdy płoną ich domy, pola i zwierzęta. Nie chcą przedwcześnie grzebać dzieci.
Dziewczynka skuliła się lekko, z jeszcze większą uwagą analizując cień. Był wielki, pozornie bezkształtny, pozbawiony jakiejkolwiek anatomicznej logiki.
„Żadnej głowy, dłoni, ramion, ani nóg. Tuż za mną stoi bezkształtna masa.”
– Nie jestem podpalaczką – mruknęła, starając się opanować drżenie. Drżenie, wynikłe z zimna jesiennego wieczoru, potu, wysychającego na jej skórze, lęku, a także niedawnych emocji, wśród których z całą pewnością było też podniecenie.
Głos nie odpowiedział. Dziewczynka – która nie mogła liczyć sobie więcej, niż osiem lat – odczuwała coraz większą pokusę, pragnienie odwrócenia głowy, mrowienie w karku.
Nie poruszyła się.
– Lepiej będzie, jeśli uciekniesz.
– Nie, tak nie będzie lepiej – odparła w końcu. Jej oczy starały się zerknąć do tyłu mimo woli, nie współpracując z szyją. – Nie jestem podpalaczką, nie ma potrzeby, abym uciekała. Nie schowam się.
Milczenie ze strony właściciela cienia. Nic, tylko przedłużające się milczenie.
Potem zaś głos – ten sam ochrypły szept istoty nienawykłej do częstych rozmów – odezwał się tak blisko ucha dziewczynki, że ta aż podskoczyła ze strachu. Cień zaś nie poruszył się ani o centymetr.
– Dlaczego więc stoisz tutaj, podczas gdy inni opłakują swoich umarłych?
– W tym pożarze… nie zginął nikt, kto byłby mi bliski – odszepnęła nerwowo, mimowolnie przechylając głowę – bliska spojrzenia swemu rozmówcy prosto w twarz.
– Czy ktokolwiek jest ci bliski, Raienne? – zapytał właściciel cienia, jeszcze bardziej nachylając się do dziewczynki.
Dziecko syknęło. Był to syk zaskoczenia i lęku – przedziwnie zastępujący krzyk. Ośmioletnia Raienne odwróciła się gwałtownie. Jej źrenice zwęziły się, gdy napotkały wzrok osoby, z którą rozmawiała.
Jasnoniebieskie, prawie bezbarwne tęczówki natrafiły na nieskazitelną zieleń oczu Istoty.
Patrząca na smoka Raienne stwierdziła, że tak właśnie wygląda urzeczywistnienie szeptu. Chropawy, zduszony odgłos w najczystszej, widocznej postaci.
Ciemna zieleń tęczówek, matowa barwa łusek i przedziwna giętkość ciała Istoty.
Mała Raienne – podpalaczka, z oddali przyglądająca się trawionej przez płomienie wiosce – zamarła w bezruchu, obserwując ostatnie promienie słońca, ześlizgujące się z błony smoczego skrzydła.
– Nie jestem podpalaczką.
Teraz, gdy pierwszy szok przeminął – przeminął zaskakująco szybko – nie odczuwała lęku przed innością stojącego przed nią stworzenia. Bała się tylko zdemaskowania. W jej wyobraźni, podpalony przez nią stóg siana dopiero stawał w płomieniach.
Wciąż i wciąż od nowa.
– Nie boisz się smoków, Raienne? – mruknęła Istota, prostując swą gibką, wężową szyję. Dziewczynce wydawało się, że bestia uśmiecha się kpiąco, a może raczej zaczepnie. – Smoki pożerają ludzi i ich zwierzęta. A kiedy są bardzo głodne, albo bardzo złe… zjadają też domy i wozy. Smoki są jak ogień, Raienne. Jesteśmy pożarem.
Raienne wpatrywała się w nieludzki, gadzi pysk smoka. W końcu postąpiła kilka kroków w jego stronę, hardo unosząc głowę.
– Dlaczego myślisz, że spaliłam tę wieś?
– Ogień zna tego, kto go wzniecił.
Zieleń oczu smoka i błysk zrozumienia w ludzkich źrenicach. Coraz bardziej oddalające się lamenty mieszkańców wsi, ocalałych ofiar i rodzin zabitych. Chłód…

Ogień zna swego pana.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 16:55, 24 Maj 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ DRUGI



W Armilonie było wiele dzieci podzielających los Raienne. Dzieci osieroconych z bardzo różnych powodów (i nierzadko z uwagi na własne mordercze zapędy), takich, które od najmłodszych lat zmuszone były radzić sobie same – kradnąc, bądź żebrząc. Ta druga możliwość miała po swojej stronie zdecydowanie mniej zwolenników, jako że była niezbyt skuteczna i nie gwarantowała niczego, poza upokorzeniem, połączonym z czymś na kształt bezużytecznej dumy z własnej – w gruncie rzeczy – bezproduktywnej uczciwości.
Podejrzane, brudne i zapadające się uliczki i dzielnice w armilońskich miastach od dawien dawna stanowiły ulubione kryjówki dzieci ulicy – niektóre przywiązywały się do nich w takim stopniu, że wkrótce przyzwyczajały się do nazywania ich domem – miejscem, gdzie każdy cuchnący kąt jest znajomy, podobnie jak każdy mieszkaniec, oraz szemrane przedsięwzięcia i plany.
Najmłodsze dzieci miały zwykle największą szansę na przetrwanie w trudnych warunkach. Świadomi swego kunsztu i prawdziwej wartości przedstawiciele tak chwalebnych fachów jak złodziejstwo, paserstwo, czy skrytobójstwo, szkolili starannie wybranych przez siebie uczniów, dzieląc się z nimi własną wiedzą i doświadczeniem. „Mistrzowie” zgodnie cenili sobie malców – dzieci, okres dojrzewania mające jeszcze daleko przed sobą.
„To oczywiste” – mówili. – „Im są młodsze, tym szybciej się uczą. Mają też więcej czasu na przyswojenie wiedzy, łatwiej się przywiązują i nie mają wyrobionych poglądów na świat. Ani na uczciwość.”
Uczniowie mistrzów-złodziei, czy też innych mistrzów-kryminalistów, stanowili cenną glinę w rękach nauczycieli, którzy już wkrótce mogli nakłonić swoich podopiecznych niemalże do wszystkiego.
Mistrzowie zastępowali dzieciom ulicy rodzinę. I doskonale zdawali sobie sprawę z władzy, jaką dawał im taki układ.
Raienne nigdy nie starała się o zainteresowanie swego mistrza. Pan Bezimienny – dziewczynie nigdy nie było dane poznać jego prawdziwego imienia – odnalazł ją sam, i to w najbardziej krytycznej dla Raienne sytuacji, podczas gdy uciekała z płonącej wioski Lean, w której mieszkała, nim wybuchł pożar.
Raienne nie miała w zwyczaju się wstydzić, w przeświadczeniu, że wszystko, co czyniła, było w pełni uzasadnione. Uzasadnione przez nią – niezwykle trudno jest nie ufać własnym osądom.
Nie czuła więc zmieszania na myśl, że ogień, który bezlitośnie pochłonął ziemie i budynki, roznieciła osobiście. Podpalając szopę nie pragnęła, ani nie planowała wcale wielkich zniszczeń, rozpaczy, czy bólu – tak naprawdę, zależało jej tylko na jednej śmierci.
Czy czeladnik starego kowala, chłopiec, którego wybrała na swoją pierwszą ofiarę zginął?
Raienne nie potrafi sobie przypomnieć.
Ale to nieistotne.
Grunt, że płomienie pochłonęły niemalże wszystko, a nad okolicą jeszcze przez długi czas unosił się dym – ciemny całun śmierci, jak to mawiają sorokijscy kapłani – w powietrzu zaś wisiał ciężki, duszny i gryzący zapach zgliszczy. Było lato – suche, lecz wietrzne. Wokół Lean rosło wiele pól, domy zaś były w większości drewniane.
Mistrz-skrytobójca – Bezimienny – natknął się na ośmioletnią wówczas Rai późnym wieczorem. Dziecko było brudne, bose, zmarznięte i spocone, ubrane tylko w cienką, brązową sukienkę. Zmęczone biegiem i wyczerpane emocjami, a jednak nie przerażone.
Nie bała się.
Nigdy.
Raienne postąpiła słusznie, Raienne wiedziała co robi, Raienne nigdy nie żałowała swoich czynów.
Nigdy.
Bezimienny dość łatwo wyciągnął z dziewczynki prawdę o pożarze wioski – Rai miała przed sobą jeszcze wiele nauki, a kłamanie nie było wtedy jej najmocniejszą stroną. Dalsze wspomnienia na zawsze zachowały się w jej pamięci – wyjątkowo wyraziste i klarowne. Bezimienny grożący jej, że wyjawi mieszkańcom wioski imię podpalaczki. Bezimienny, uśmiechający się drwiąco. Bezimienny – starzec, który zaoferował jej dach nad głową, opiekę, ciepłe posiłki, a nawet fach.
Dobry fach, jak twierdził. Raienne była skłonna się z nim zgodzić.
Jedna kwestia pozostała dla niej niezrozumiała – pamiętała, że szopa kowala zajęła się ogniem w południe, kiedy słońce górowało nad wysuszoną ziemią, przypiekając bezlitośnie. Pamiętała, jak uciekła z Lean na pobliskie wzgórze, niemal natychmiast po tym, jak zorientowała się, że pożar najwyraźniej nie skończy się tak szybko jak – jej zdaniem – powinien. Było wczesne popołudnie, gdy obserwowała stojące w płomieniach pola i zwęglone pozostałości budynków i ulic.
Następnym jej wspomnieniem zaś, był szybki bieg po leśnej, piaszczystej ścieżce, na której odnalazł ją pan Bezimienny. Ich spotkaniu towarzyszyła ciemność i blade, rzucające drgające cienie światło. Księżyc.
Latem ciemność zapada późno.
Co działo się z Raienne przez godziny, oddzielające popołudnie od całkowitego zmierzchu? Nie potrafiła sobie przypomnieć.
Wiedziała tylko, że czasem o tym śni. Śni, by zapomnieć od razu po przebudzeniu – na chwilę przed tym, nim jej umysł zdoła uchwycić rojące się pod powiekami kształty i kolory, racjonalnie je wyjaśnić, przywołać właściwe wspomnienia…
Raienne lubiła mówić, że nigdy nie zdarzyło jej się słuchać niczyich rozkazów. Prawdę mówiąc, lubiła też tak myśleć – pasowało to do jej dumy i wyniosłości. Dobrze współgrało z uporem i przeświadczeniem, że wszystko, co uczyniła, jest słuszne. Jednakże prawda była inna – Rai naprawdę słuchała swego bezimiennego mistrza. Z ust starca nie padł żaden rozkaz, którego dziewczyna nie byłaby skłonna wypełnić.
Bezimienny był bez wątpienia wybitnym nauczycielem, który był w stanie rzeźbić i lepić nawet z tak trudnej gliny jak Raienne.
Bezimienny mówił jej wiele rzeczy – nie tylko o trujących i leczniczych ziołach, a także miksturach, które można z nich uzyskać – o sposobach ich przyrządzania i zastosowaniu. Nie tylko o ludzkim ciele i technikach zadawania szybkiej i bezbolesnej śmierci. Nie tylko o bólu i cierpieniu. Nie tylko o sposobie zacierania śladów, o kontaktach ze zleceniodawcami i o tym, czego oczekują oni od skrytobójców, których wynajmują. I nie tylko o sposobach maskowania się, o utrzymywaniu mieszkania w nieskazitelnym porządku i wszystkim tym, co sprowadza się do używania skrzyń zamiast szaf i czegoś w rodzaju – jak to określał – „wypaczonych desek” zamiast łóżka.
O nie. Bezimienny bywał bardzo rozmowny. Wspominał wtedy o jego wielkiej misji, której – być może – nigdy nie zdoła wypełnić. Mówił o małej dziewczynce – trzy lata młodszej od Raienne Zielonej – na którą „należy mieć oko”.
Mówił – bardzo często, zwłaszcza w ostatnich miesiącach swojego życia – o tym, że gdy Zielona będzie obchodzić osiemnaste urodziny, a zatem zgodnie z armilońskimi tradycjami stanie się dojrzałą kobietą, w jej domu wydarzy się coś, z czym „należy zrobić porządek”.
Możliwe, że majaczył – Raienne jednak nie była tego pewna. Mistrz miewał swoje gorsze i lepsze dni – dni bólu i nieprzytomnego mamrotania spękanymi od gorączki ustami, oraz dni, kiedy jego umysł był jasny i dociekliwy jak zwykle.
Za oknami domu Raienne nie złociły się liście – nie było miejsca dla drzew w Gadzim Zaułku. Jednakże jesień nadciągała wielkimi krokami, malując krajobraz żółcią i czerwienią.
Ranek zastał skrytobójczynię kompletnie ubraną i gotową do wyjścia – prosto na północny skraj Brittling, w stronę Ogrodów, gdzie mieszała Zielona, wraz ze swą gospodynią, zastępującą jej oboje rodziców.
Urodziny Zielonej.
Raienne nie miała należytego prezentu. Intuicja podpowiadała jej, że dziewczyna nie będzie zachwycona z noża, który skrytobójczyni zabrała ze sobą na spacer – ot tak, na wszelki wypadek. Ostatecznie nigdy nie można było mieć pewności, o co dokładnie chodzi Bezimiennemu. Może Rai musi się tylko rozejrzeć.
A może nie.

*

Wołano na niego Bezimienny, w przeświadczeniu, że nie posiada własnego imienia.
Miał je, było to jednak bardzo dawno i daleko od ziem, które obecnie przemierzał, tak, że czasami zdawało mu się, iż istniało ono w zupełnie innym świecie.
W całym Kallimatrasie, poza nim, nie żył już nikt, kto by je pamiętał – i to nie tylko dlatego, że Bezimienny był starcem.
Zachodnie równiny Giaadu, państwa, w którym dorastał, od zawsze były nękane najazdami wrogich, półdzikich plemion z Gór Skrzanych, oddzielających Giaad od Ortaie’nuady, z którą to graniczył od strony wschodniej.
Pewnego dnia, za sprawą najeźdźców, wioska, w której się urodził, znikła z powierzchni wszystkich map – o ile w ogóle znajdowały się gdzieś atlasy wystarczająco dokładne, by zaznaczono na nich te kilka niedużych chat, zgromadzonych wokół studni.
Nazywano go Bezimiennym, co niektórzy poczytywali za bluźnierstwo. Święta Księga Lia wyraźnie stwierdza, że jeden z Siedmiu Smoków Soroa, które uczyniły Kallimatras takim, jaki jest po dziś dzień, nosił to nietypowe imię… Czy też jego brak.
Smok Bezimienny nigdy nie był specjalnie lubiany, a świątynie, które dla niego stawiano, były bardziej darami przerażonych ludzi, niż zagorzałych czcicieli.
Smok Bezimienny obdarował świat czymś, co odmieniło go na zawsze, nie sprawiło jednak radości jego mieszkańcom – mianowicie czasem, dzielącym wieczność na lata, miesiące, tygodnie, dni i godziny.
Człowiek z Giaadu miał podobną władzę, co jego półboski poprzednik – niejednokrotnie decydował już o czyimś rychłym końcu.
Giaadańczyk, o którym szeptano, że jest bezimienny, był skrytobójcą na usługach tych, którzy ocalili go, gdy zagubiony i półżywy ze zmęczenia dotarł do Queltoranu, kraju magów.
Teraz zaś powracał on z Brittling, małego, armilońskiego miasteczka, w którym wykonał zleconą mu misję – a przynajmniej połowicznie. Zgodnie ze słowami jego Panów – istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, że aby wypełnić to zadanie do końca, trzeba będzie odczekać wiele lat, przekonać się, czy córka zamordowanego pójdzie w ślady swego ojca, kontynuując jego działania.
„Dlaczego mam czekać? Najwyżsi, czy nie prościej byłoby pozbyć się ich obojga od razu?” – zapytał swych Panów Bezimienny, tuż przed wyruszeniem w podróż do Armilonu.
„Czy naprawdę poważyłbyś się na zamordowanie pięcioletniego dziecka, Bezimienny?” – odparli mu, odwracając od niego głowy ze zgorszeniem.
Skrytobójca miał niejasne przeczucie, że starali się wtedy ukryć przed nim kpinę.
Nie wierzył, by morderstwo, dokonane na małej dziewczynce, mogło nimi wstrząsnąć.
Wiek dziecka stanowił poważną przeszkodę. Nakazano mu w związku z nim czekać, tak po prostu. Bezimienny był jednak człowiekiem, który nie obawiał się planować z góry, nawet na długie lata do przodu. Świadomy niebezpieczeństwa, jakie niósł ze sobą jego zawód, bał się, że może nie doczekać dni, kiedy będzie mógł jednoznacznie stwierdzić, czy córka Vorena, którego właśnie otruł, podąży ścieżką, którą wybrał jej rodzic.
Bezimienny kierował się prosto do Wschodniego Armilonu, gdzie miał oczekiwać na niego goniec, wysłany przez jego Panów – skrytobójca musiał zdać mu szczegółowy raport, po czym udać się z powrotem do Brittling, gdzie od teraz miał mieszkać, nie spuszczając z oka córki Vorena.
Na drodze napotkał tylko jedną przeszkodę.
– A więc miasto spłonęło, tak? – zapytał, starając się nie odczuwać nieprzyjemnego zapachu zgliszczy, do których to zbliżał się nieuchronnie, krocząc prostą ścieżką, w kierunku wschodniej stolicy. „Co to zmarznięte dziecko robi tu o tej porze?”
– Tak, proszę pana. Chociaż nie całkiem, proszę pana – sprostowała swoją wcześniejszą wypowiedź mała, na oko siedmioletnia dziewczynka, na którą przed chwilą wpadł. – Na własne oczy widziałam Lilkę, tą kotkę, jak uciekała do lasu. Ale zginęło dużo ludzi, nawet czeladnik kowala.
Skrytobójca odniósł wrażenie, że wypowiadając ostatnie słowa, dziecko uciekło wzrokiem w bok, nagle zakłopotane.
Przyjrzał się jej uważniej – była całkiem pospolitego wzrostu, ani nie za niska, ani nie za wysoka; bardzo jasne włosy zaczesane miała do tyłu i spięte dość toporną, drewnianą spinką, która nie wyglądała wcale tak, jakby należało tego oczekiwać po ozdobach, należących do małej dziewczynki. Ciemnobrązowa, cienka sukienka bez rękawów była przepocona i nie chroniła przed wieczornym chłodem.
Oczy małej iskrzyły się, rozgorączkowane i prawie bezbarwne – tęczówki od białek odróżniała jedynie sugestia błękitu.
– Rozumiem, że jest ci przykro z tego powodu… – zaryzykował współczujący ton głosu.
Mała prychnęła z oburzeniem.
– Przykro z powodu czeladnika? Oczywiście, że nie! Należało mu się to! Dostał to, co chciał, trzeba było nie mówić moim rodzicom, że jadłam śliwki z ogrodu Kenoi! I nie męczyć Lilki! Co ona mogła mu zrobić? Jest tylko kotem!
Pierwszą, dość głupią myślą Bezimiennego było to, że dziewczynka ma nadzwyczaj dobrą dykcję – dopiero po chwili zaczął doszukiwać się głębszego znaczenia jej słów.
– Jak masz na imię?
– Raienne, proszę pana – odpowiedziała mu bez wahania.
– Ile lat?
– Dziesięć.
Spojrzał na nią krytycznie.
– No dobrze, osiem.
– Mieszkasz tam? – mówiąc to, wskazał na widoczne na tle księżyca słupy dymu.
– Tak… mieszkałam.
– To ty podpaliłaś miasto?
Raienne rozejrzała się nerwowo dookoła, najwyraźniej przygotowując do ucieczki.
Nie było to mądre posunięcie – Bezimienny był od niej dużo szybszy i bardziej zwinny, tak, że nie sprawiło mu najmniejszego kłopotu pochwycenie jej w ostatnim momencie za kołnierz.
– Puść, puszczaj!
– Nie mogę. Powinnaś ponieść karę. Zaprowadzę cię prosto do domu.
– Nie mogę tam wrócić! Zabiją mnie!
– Słusznie. Bardzo słusznie. Jeśli nie będą pewni, co z tobą zrobić, sam im to zaproponuję, możesz być pewna.
– Nie, nie, nie! Mogę panu powiedzieć, gdzie rosną dobre śliwki! Mogę panu wskazać drogę, albo… albo coś…
Odwrócił ją twarzą do siebie, po czym surowo spojrzał w niemalże bezbarwne oczy.
I wtedy odnalazł rozwiązanie, które w pierwszej chwili uznał za absolutnie genialne.
Teraz, kiedy miał osiąść na stałe w jednym miejscu, mógł przyjąć terminatora – czy też, w tym wypadku, terminatorkę, która – w razie potrzeby – wykonałaby powierzone mu zadanie do końca, uśmiercając córkę Vorena, gdyby tylko zaszła taka potrzeba.
– Czy uczysz się jakiegoś zawodu?
To pytanie wyraźnie zbiło ją z tropu.
– Jeszcze nie… proszę pana.
– Zostaniesz moją uczennicą. – To nie była propozycja, tylko stwierdzenie faktu – jakby na to nie patrzyć, Raienne nie miała zbyt wielkiego wyboru, o czym Bezimienny doskonale wiedział.
– A-ale czego by mnie pan uczył?
– Wkrótce się dowiesz. Najpierw jednak muszę iść do stolicy.
Mała Raienne przygryzła wargę, wyraźnie niezdecydowana.
– A potem gdzie pan pójdzie?
– Na północ, do Brittling. I nie ja pójdę, tylko my pójdziemy. I jeszcze coś… – wciąż trzymając ją za kołnierz, nachylił się ku jej twarzy tak, że niemalże zetknęli się nosami. – Nigdy nie kłam, kiedy wiesz, że to nie przejdzie, jasne? I nigdy nie zdradzaj obcym zbyt wiele, zrozumiałaś?
Niepewnie przytaknęła, z trudem przełykając ślinę. Po chwili już siedziała na ziemi, przestraszona, ale mimo to nie wyglądająca na skorą do ucieczki.
– Jak się pan nazywa? – zapytała, wstając na nogi i powoli podążając za nim.
– Wkrótce się dowiesz.
– Dowiem?
– Kto wie? Może kiedyś…


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 16:58, 24 Maj 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ TRZECI



Na początku było ich troje – dwóch chłopców i rudowłosa dziewczynka z podrapanymi kolanami i szparą po wybitym zębie. Wszyscy wychowywali się w Brittling, pobierając nauki od złodzieja Everta – ich mistrza i opiekuna.
Z czasem zaczęli nazywać go ojcem, ale tylko wtedy, gdy był wystarczająco daleko, by nie móc ich usłyszeć, i wystarczająco daleko, by nie musieli na niego patrzeć.
Nazywali go ojcem, kiedy nie mogli go zobaczyć. Ich oczy buntowały się przeciwko kłamstwu. Ich oczy – doskonałe oczy, oczy godne złodziei – dostrzegały każdą zmarszczkę na twarzy Everta, splątane, posiwiałe kosmyki, opadające na jego pobrużdżone czoło, białe brwi, ciemnobrązową barwę tęczówek.
Ich oczy wiedziały, kim jest złodziej Evert.
Opiekunem, nauczycielem – lecz nie ojcem. Rozsądek trójki dzieci nie zgadzał się ze złudzeniem, którym zwykły się karmić w samotne, listopadowe wieczory, burzył się, tłumacząc, jak wiele różni mistrza od jego uczniów.
A jednak dobrze było móc od czasu do czasu, odrzucając logikę, tak po prostu uwierzyć. Dobrze było śnić swoje sny i ufać temu, co nierealne.
Byli tylko dziećmi i było ich troje.
A potem wszystko się zmieniło.
Kiedy ukończyli piętnaście lat – lub coś koło tego, jako że zwykli poprzedzać swój wiek słowami „mniej więcej” – najroślejszy z nich, jasnowłosy Lyren, opuścił rodzinne Brittling, wyruszając w podróż po Armilonie, wraz z całym swoim dobytkiem i mandoliną, na której uczył się grać.
Evert twierdził, że powróci, kiedy już znudzą mu się wędrówki i związane z nimi niewygody. Śmiał się, gdy mówił: „Wszystko wskazuje na to, że wychowałem muzyka”. I przez cały czas był pewny swego – w przeciwieństwie do jego podopiecznych.
Oni wiedzieli lepiej – zdążyli pożegnać się ze swoim przyjacielem.
Następny był Tyrya. Jego imię oznacza ni mniej, ni więcej, jak „Ducha”, co – zdaniem innych złodziei – doskonale wróżyło mu na przyszłość oraz uzasadniało przeszłość i teraźniejszość, w której to Tyrya zdołał już wysławić się zręcznością i nieprzeciętną pomysłowością, o umiejętności znikania w mroku nie wspominając.
Któregoś wieczoru zniknął wyjątkowo – nawet jak na siebie – skutecznie, tak, że ani Evert ani jego ostatnia pozostała w Brittling uczennica – Aylya – już go nie zobaczyli. Przepadł, co nie jest rzadkie w Armilonie. Ostatecznie, nie bez przyczyny mówi się o nim: „Kraina Mgły”. Niebieskawe, leniwe kłęby zasnuwają Las Złud, zieleniejący na północy państwa. Mlecznobiała para owija się wokół granicy dzielącej Armilon od Ortaie’nuady, nie przepuszczając zbyt wielu promieni słońca i tworząc nierzeczywiste kształty – twarze duchów, obrazy tego, co zapomniane.
Nietrudno jest zgubić się we mgle.
Aylya z Brittling miała mniej więcej szesnaście lat, a jej przyjaciele zabłądzili na rozstajach. Szkoda tylko, że nie wzięli jej ze sobą.

*

Każdy ma swego Demona. Armilońskie noce sprzyjają ich narodzinom, owijając noworodki strachu miękkimi kłębami mgły, sunącej ciężko nad ulicami i spowijającej szarością lasy.
Każdy ma swojego Demona, zakorzenionego gdzieś w najciemniejszych, najbardziej pokrętnych głębiach podświadomości. Ci, którzy nie znają jeszcze jego imienia i prawdziwej natury, mogą uważać się za szczęściarzy. Szczęściarzy – jeszcze przez jakiś czas, do dnia, w którym Demon objawi im się z całą mocą zdarzenia z dawna oczekiwanego i odwlekanego.
Pierwsze spotkanie z Demonem (podobnie zresztą jak wszystkie późniejsze) nigdy nie jest przyjemne – za to możemy mieć pewność, że pozostanie w naszej pamięci na długo. Prawdopodobnie aż do końca – bo mogą nadejść dni, kiedy nie będziemy już w stanie przypomnieć sobie imion swoich wnuków, Demon jednak będzie towarzyszył nam zawsze.
Demona możesz powitać lub wodzić za nim pełnym przerażenia wzrokiem. Możesz też nabrać pewności, że Demon zawsze uśmiechnie się na twój widok – jego zęby to pożółkłe kły, to drobne, śnieżnobiałe perełki, to sepleniąca, wilgotna pustka, przysłonięta obwisłymi wargami. Jego zęby są różne, a czasami po prostu ich nie ma.
Oczy Demonów płoną, grzbiety zawsze prężą się do skoku, a ogony uderzają o zapadłe boki z irytacją i niecierpliwością, na modłę wygłodniałych kotów. Demony są lwami czającymi się w morkach naszych umysłów.
Demon Aylyi z Brittling przyjmował kształt pięści.
Była to ciężka, sękata pięść. Zgięte palce nie pozwalały dojrzeć odcisków i zgrubień, pokrywających dłoń. Grube ścięgna rysowały się wyraźnie pod spaloną słońcem, plamistą skórą, a zbielałe knykcie prężyły się z wysiłku.
Demon Aylyi unosił się w górę, obserwując ją swymi ślepymi oczami. Nie tracił czasu na wygrażanie jej, nie dawał możliwości ucieczki.
Demon Aylyi nie zachowywał się tak bez przyczyny – przez ostatnie siedem lat podnosił łeb, szczerząc kły (połamane paznokcie, obgryzione paznokcie sękatych palców zwijających się w pięść) tylko po to, bo opaść pospiesznie, pozostawiając na jej twarzy nierówny, bolesny ślad.
Czerwony. Siny.
Aylya miała dziewięć lat, kiedy usłyszała, jak jej mistrz – złodziej Evert – mówi, że pierwsze uderzenie w twarz to coś, czego nie sposób zapomnieć. „Choćby nie wiem co” – mówił.
W dwa tygodnie później, mała Ayl była skłonna się z nim zgodzić – zwłaszcza, że doświadczenie jej na to pozwalało.
Kim był mężczyzna, który zadał jej cios? Dlaczego to zrobił? Przecież mała, rudowłosa złodziejka nie próbowała go okraść. Stała ze swoimi przyjaciółmi, swoimi niby-braćmi, stała i śmiała się.
Nim brzydki siniec znikł z jej policzka, Aylya wiedziała, że już nigdy, przenigdy nie pozwoli się uderzyć.
Od tego czasu minęło siedem lat, jej przyjaciele opuścili Brittling, zaś nauczyciel Evert spędzał całe dnie z uchem przyciśniętym do żółtawej ściany pokoju, ignorując ją, siebie i innych. Podobno nasłuchiwał.
Nasłuchiwał przesypującego się piasku, płynącej wody, i kołysanek wiatru.
A Ayl nie wiedziała, co o tym sądzić.

*

Miała mniej więcej szesnaście lat i długie do ramion, rude włosy, opadające jej na oczy. Nosiła ciemne spodnie i tunikę, wierząc święcie, że dzięki temu będzie mogła niepostrzeżenie przemykać się przez tłum, który raz w miesiącu zbierał się na brittlińskim rynku, zwanym Deptakiem Stóp.
Dobry złodziej to nie ten, który ucieka przy akompaniamencie wołań: „Łapać go! Łapać!”. Ale Aylya nigdy nie pojęła tak do końca, o co chodzi w kradzieżach.
Był pierwszy dzień Tygodnia Targowego. Dziewczyna wyczuwała całkiem wyraźny zapach pieczonego na rożnie mięsa i świeżego pieczywa, sprzedawanego w żółtych i czerwonych, jesiennych budkach.
Uwielbiała jarmark – nie tylko dlatego, że przynosił wraz ze sobą zyski, wypełniając jej złodziejską kieszeń. Kochała jego atmosferę – wyczuwalną w powietrzu wilgoć i rześkość poranka, kiedy kupcy rozwijali dopiero swoje kramy, a także wieczorne znużenie, mieszkańców Brittling, powracających do swoich domów, gołębie, opuszczające pomału ulice, z których wcześniej zbierały smaczne resztki.
Aylya zatrzymała się wpół kroku, kiedy z rezygnacją odkryła, że otyły mężczyzna, który właśnie ją minął, może poszczycić się wyłącznie chusteczką do nosa i przepastną pustką w swojej ogromnej sakiewce. Pokręciła lekko głową. Niektórzy ludzie byli zdumiewająco próżni.
Wtem, tłumek ledwie obudzonych kupców i łowców unikalnych towarów zafalował, cofnął się w stronę muru, okalającego Deptak Stóp od wschodu i całkowicie przysłonił Aylyi widok. Dziewczynka, przeklinając głośno swój niski wzrost, z zaciętym wyrazem twarzy wbiła łokieć między żebra depczącego po jej stopach aptekarza i – przez jedną, krótką chwilę – dostrzegła, od czego odsunął się tłum.
Grupka strażników przemierzała centrum miasteczka – bynajmniej nie dyskretnie. Złodziejka zauważyła, że większość miała przy sobie służbowe miecze. Miecze-zabawki, jak zwykła o nich mówić.
Skrzywiła się lekko, odprowadzając zbrojnych wzrokiem – dopóki tłum nie przysłonił jej ich z powrotem, i dopóki nie znikli na najbliższym zakrętem.
Miała wrażenie, że czyjaś pięść może się dzisiaj unieść. Wiele pięści – unieść i opaść z powrotem. Na samą myśl o tym, jej żołądek ścisnął się ze strachu.

*

Według położenia słońca na niebie, do południa pozostało jeszcze kilka godzin – cztery albo pięć.
Raienne przeszła przez niską furtkę w płocie, odgradzającym działki i ogrody od właściwej części Brittling – dalej, za przysadzistymi domkami, które właściciele otaczali wypielęgnowanymi trawnikami i warzywnikami, znajdowała się jedynie knieja, nazywana Lasem Złud, zajmująca lwią część Północnego Armilonu.
Skrytobójczyni wybrała alejkę środkową, po czym starannie policzyła niemal identyczne, brązowe ogrodzenia.
Za trzynastym mieszkała Zielona.
A dokładniej: Zielona wraz z mrukliwą, starą gospodynią, która zaopiekowała się nią czternaście lat temu, wkrótce po tym jak Voren umarł, co prawdopodobnie było następstwem jego ryzykownych eksperymentów – a przynajmniej tak tłumaczono sobie przyczynę jego zgonu i taką właśnie inskrypcję zamieszczono na przeznaczonym dla niego nagrobku.
Raienne wiedziała na ten temat więcej.
– Raienne – stwierdziła ponuro gospodyni.
– Witaj, Denyo. Dziś są urodziny Zielonej.
Denya wpatrywała się w twarz Łachudry nieruchomo, wciąż zasłaniając wejście do domu i najwyraźniej nie zamierzając jej wpuścić.
– Doprawdy?
– Dlatego przyszłam.
– Doprawdy?
Było to ulubione słowo gospodyni.
– Wejdę, Denyo?
– A chcesz?
Głośne kroki rozbrzmiały tuż za plecami Denyi, przerywając rozmowę – po chwili ktoś bezceremonialnie przepchnął się obok kobiety, całkowicie ignorując jej wściekłe mamrotanie.
Zielona – choć młodsza – była mniej więcej wzrostu Raienne. Krótkie, brązowe włosy zwykła uparcie zaczesywać do tyłu, za uszy, słusznie twierdząc, że jej oczy są zbyt cenne i zbyt często używane, by psuć je, za sprawą wiecznie opadających na nie kosmyków.
– Raienne – rzekła, w zaskoczeniu unosząc brew.
To było szokujące, jak z biegiem lat upodabniała się do swojej opiekunki.
– Witaj, Zielona. Przyszłam życzyć ci szczęścia.
– Wejdź, nie gap się tak. I nie musisz się starać zachowywać uprzejmie. Nie masz prezentu? No coś podobnego… Oj, nie przejmuj się, nie potnę się z rozpaczy, bo Denya usunęła wszystkie ostre przedmioty z domu. Musiałabym pokroić się szarym mydłem, bo to jedyne, co zostało w łazience. Rozumiesz, balia grozi masową zagładą i takie tam.
Rai przekroczyła próg posłusznie, jednocześnie analizując po cichu wszystkie charakterystyczne cechy obłąkania Zielonej.
Zdawało jej się, że dziewczyna jest dzisiaj bardziej niż zwykle rozmowna. Coś wyraźnie zaprzątało jej myśli i Raienne wątpiła, aby była to dzisiejsza data – data jej osiemnastych urodzin, czyli dzień, w którym miała zostać uznana za pełnoletnią.
Tak naprawdę, Zielona była dorosła już od dłuższego czasu, a poza tym nigdy nie przywiązywała większej wagi do świąt i jubileuszy.
Mała izba, pełniąca funkcję salonu, była jeszcze bardziej zabałaganiona niż zwykle – wszystkie krzesła i prawie cała podłoga wyściełana była licznymi zwojami, księgami i luźnymi notatkami – tylko na stole pozostało trochę wolnego miejsca. Wystarczająco, by mógł na nim stanąć ciemnozielony model smoka, którego Raienne nie widziała jeszcze nigdy wcześniej.
Rzeźba była mniej więcej wielkości kota – wydawała się zaskakująco rzeczywista, a jej autor wyraźnie zadbał o wszystkie detale, łącznie z zarysem kształtnych łusek, nachodzącymi na siebie fałdami skóry, które – rozpięte na palcach jak u nietoperza – tworzyły skrzydła, grzebieniem kostnym, ciągnącym się wzdłuż kręgosłupa i niesamowitym błyskiem źrenic, niepozwalającym odróżnić modelu od żywego stworzenia.
Zielona zerknęła na figurę smoka, po czym wyczekująco spojrzała na Raienne.
– Ładny – oszczędnie osądziła Łachudra.
Rzeźba przechyliła głowę na bok niczym przysłuchujący się ludzkim głosom wróbel.
– Grrk? – zapytał smok w sobie tylko znanym, charczącym języku, po czym załopotał skrzydłami, jakby przygotowując się do lotu.
Raienne zamarła wpół słowa.

*

Las tonął.
Tonął w popielatej, spłowiałej aurze wieczoru, odbierającej liściom resztki zakurzonej zieleni.
Las był bardzo gęsty. Tak gęsty, że za dnia, światło słoneczne nadawało soczystego połysku jedynie najwyższym partiom roślin.
Reszta skazana była na kurz i lekki, wyglądający niczym chmara muszek pył. Reszta bladła i zwijała się, zwijała się w powolnym rozkładzie, otoczona zapachem stęchlizny, by wkrótce wzbogacić pośmiertnie miękkie poszycie.
Las był chłodny i odstręczający, a korzenie rosnących w nim drzew brodziły w ospałej, gęstej mgle, miękkimi falami zatapiającej wąskie, prowadzące donikąd ścieżki i omszałe głazy, które już dawno temu zaniechały ociężałego staczania się ku krętemu korytu rzeki.
Las był cichy, a powietrze, uwięzione w sękatej klatce, uplecionej z poskręcanych od wilgoci, wiatru i starości konarów, nie niosło ze sobą żadnych odgłosów.
Las był bezdźwięczną oazą wytchnienia dla stworzeń, obawiających się nocnych łowców, którzy nie zapuszczali się na ogół zbyt głęboko w knieję, słusznie przekonani, że nawet najdelikatniejszy trzask łamiącej się gałązki zdradzi ich położenie, rozbrzmiewając dookoła głośno, tak głośno, jakby to był zduszony wrzask ich pierwszej ofiary lub ohydny chrzęst miażdżonej kości.
Las był cichy tylko dlatego, że każdy ruch, każda wydająca jakiś dźwięk czynność, docierała do uszu jego mieszkańców natychmiast.
Tej nocy las był także bezwonny.
Tej nocy, po raz pierwszy od dawna, w lesie zagościł drapieżca.


*

Raienne zawahała się, opierając o najbliżej rosnące drzewo.
Miała dziesięć lat, a jej Mistrz oczekiwał na nią gdzieś na skraju kniei, skrupulatnie mierząc czas, który upłynął od ich rozstania.
Dziewczynka z powagą wpatrywała się w ciemność. Wiedziała, że gdzieś tam – bliżej niż mogłoby się wydawać, ale wystarczająco daleko, by zdążył całkowicie zatonąć w mroku – znajdował się śpiący głęboko mężczyzna.
A przynajmniej miała nadzieję, że spał.
Dziś miało odbyć się jej pierwsze polowanie.
„Chcę, żeby od teraz nasze ćwiczenia zaczęły nabierać bardziej praktycznego charakteru” – powiedział jej bezimienny Mistrz.
Odzywał się rzadko, ale kiedy już to robił, Rai nieodmiennie zdumiewało to, jak ważne słowa wychodziły z jego ust – ważne, a zarazem tak oszczędne i całkowicie odarte z wszelkich ozdobników.
Raienne przełknęła ślinę.
Naprawdę nie chciała zawieść swego Mistrza.
W głębi serca oczekiwała po sobie nieco innej reakcji – wtedy, kiedy przyjdzie jej zabić po raz pierwszy. Oczekiwała strachu, drżenia rąk. Mdłości, a może nawet protestów ze swojej strony – ale nic takiego się nie wydarzyło i nie było to wcale zasługą jej samokontroli, czy silnej woli.
Po prostu nic takiego się nie wydarzyło.
Przez chwilę medytowała w skupieniu, kontrolując każdy swój wdech i następujący po nim wydech, starając się, by były tak płynne i bezszelestne, aby nie dało się wyłowić ich z monotonnej i nieustającej mowy lasu.
Odczuwała coś jakby… opory. Przed czym? Czyżby właśnie zbudziło się w niej sumienie? Lęk, strach przed zabijaniem, wewnętrzna niechęć, właściwa cywilizowanemu człowiekowi?
Nie.
Pomyślała, że to trema, wyłącznie trema. Trochę taka jak ta, która nawiedza nas tuż przed wyjściem na scenę, wiążąca się z lekkim dygotaniem kończyn i śliną, która zasycha, nim zdoła spłynąć na język.
Gdyby była o kilka nic nieznaczących lat starsza, wybuchłaby teraz zapewne głośnym, piskliwym śmiechem, właściwym szaleńcom. A może skierowałaby ostrze noża w stronę swojego gardła i przybliżyła go nieco, zezując zbieżnie, by nie utracić widoku własnej krwi, broczącej stal?
Może.
Bezimienny miał rację, gdy mówił, że skrytobójczy fach należy przyswajać sobie od najwcześniejszych lat.
Jej kroki były idealnym naśladownictwem chodu tego, który ją uczył. Były prawie niesłyszalne, pomimo tego, że unosiły niewielkie obłoczki kurzu. Stopy Rai nie zważały na to, po czym depczą, ile mrowisk udało im się naruszyć, ile owadów rozgonić na wszystkie strony, ile zgniłych owoców, zwierzęcych szczątków i odchodów rozgnieść.
Byle jak najdalej od suchych gałęzi… takich, które pękają z trzaskiem. Byle jak najdalej.
Dziewczynka nasłuchiwała. Z każdym przebytym metrem, mrok przed nią nabierał konturów, odsłaniając część swych sekretów, ciemność za nią zaś zaczynała gęstnieć, tak że konary, które jeszcze całkiem niedawno potrącały jej ramiona, zdawały się być wyłącznie urojeniem.
Odgarnęła dłonią elastyczne gałęzie starej wierzby, pod którą leżał nieznajomy.
Zawahała się.
Przystanęła.
Spał.
Jego włosy były jasne, w odcieniu charakterystycznym dla Północnego Armilonu, co dało się dostrzec mimo czających się w lesie nieprzebytych cieni. Lekko kręcone, wiły się i układały w spocone, lepkie strąki, spoczywające na bladej twarzy.
Jego sny nie były spokojne. Oczy obracały się dookoła pod opuszczonymi na nie powiekami, popękane usta mamrotały coś niewyraźnie. W trakcie jego przeprawy przez knieję, zerwał mu się pas, przepadła umocowana do niego sakiewka i nóż myśliwski.
Mężczyzna był bezbronny.
Rai nie znała jego imienia, jego tożsamości. Tak naprawdę, widziała go po raz pierwszy w życiu. Teraz, gdy obserwowała go, uspokajając oddech i pomału nabierając pewności siebie, potrafiła myśleć o nim tylko w jeden sposób.
Ofiara. Zwierzyna łowna.
Mistrz Bezimienny wiedział lepiej. Wiedział, co robi, nakazując jej odnaleźć tego człowieka. Musiał istnieć powód, dla którego obcy miał zginąć. A nawet jeśli nie – to nie Raienne dane jest to oceniać.
Chwila na złapanie oddechu. Głęboki namysł na twarzy dziewczynki, namysł właściwy ludziom, przygotowującym się do ważnych egzaminów, mających zaważyć na ich przyszłości.
Rai bardzo starała się zebrać myśli. Starała się przypomnieć sobie lekcje, których udzielał jej Mistrz – wciąż i wciąż powtarzając to samo. Aż do znudzenia. Aż do czasu, kiedy Rai – zniecierpliwiona – odmawiała recytowania wyuczonych na pamięć recept na najniebezpieczniejsze trucizny i ich antidota.
Dlaczego, dlaczego nie może sobie niczego przypomnieć?
„Oddychaj…”
Mistrz mówił jej o tym… najprostsze sposoby na zabicie pogrążonego we śnie człowieka. Takie, które wykluczają skuteczną defensywę, takie które zapewniłyby jej natychmiastowe zwycięstwo.
Nie może sobie przypomnieć, nie może, nie może, może, nie może, może, nie może…
„Oddychaj…”
Ale nie, nie może się uspokoić, podobnie jak za nic w świecie nie może sobie przypomnieć dawnych nauk.
Nie czas na namysł. Później, kiedy będzie w stanie trzeźwo myśleć, Raienne przyjdzie do głowy, że właśnie na tym polegało owo praktyczne – pierwsze wśród praktycznych! – ćwiczenie. Miało ono udowodnić jej, że tak naprawdę wtedy, kiedy jest miejsce na działanie – nie ma miejsca na teorię. Nie ma miejsca na definicje ani na czczą gadaninę.
Ale do takich wniosków dojdzie później – w tej chwili po prostu nie jest w stanie.
Wydawało jej się, że unosi się, unosi i unosi w mlecznobiałym pyle, w którym nie potrafi niczego odnaleźć, nie potrafi odnaleźć samej siebie.
Wiedziała tylko, że trzyma nóż. Wszystko inne stało się niewyraźnym snem – koszmarem, nie marzeniem.
Trzymała go w spoconej dłoni i bardzo, bardzo chciała wreszcie go odłożyć.
Ale jeszcze nie teraz – najpierw…
I w tym momencie padły ciosy. Jeden po drugim.
Pojawiła się krew.
Krew dodała barwy szarości lasu.
Krew, której zapach zwabił kolejnych, pomniejszych łowców. Zapach krwi, zastępujący wcześniejszą, leśną bezwonność.
Cios, będący zaledwie początkiem serii późniejszych, bardziej pewnych, bardziej ostatecznych.
Dlaczego nie ma krzyku?
Dlaczego nie ma łez?
Rai zaczęła rozumieć morderstwo. Zaczęła rozumieć je dogłębnie.
I spodobało jej się ono.
Martwiło ją tylko to, że nie było krzyku. I nie było łez.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin