Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Kroniki Panny Nikt [NZ]

Idź do strony 1, 2  Następny
 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 16:32, 12 Kwi 2008    Temat postu: Kroniki Panny Nikt [NZ]

Uwaga, autorka pragnie uprzedzić, że publikowany poniżej tekst może się z biegiem czasu okazać nieznośnie wręcz absurdalny. I nie zdziwcie się, jeśli w którymś momencie poczujecie nieodpartą potrzebę walenia głową w biurko.
Zanim zapytacie: nie, nie ma on zbyt wielkiego sensu. Autorka nie starała się przemycić do niego żadnych istotnych prawd.
Większość opisanych w "Kronikach" ludzi i miejsc jest prawdziwa i istnieje naprawdę, aczkolwiek autorka wyczynia z nimi... rożne dziwne rzeczy, o. Z okazji publikacji, imiona i nazwy zostały zmienione (może za wyjątkiem dwóch), dlatego nie spodziewajcie się, że rozpoznacie kogoś na podstawie nazwiska, jakie nosi w opowiadaniu.
Aha, byłabym zapomniała: za wszelkie przejawy redagowania i poprawiania tego nieszczęsnego tekstu odpowiada Sano, za co bardzo serdecznie Mu dziękuję. I to by było na tyle. Miłej zabawy!
(Preferowana przez autorkę - z powodu grafiki - wersja, znajduje się na blogu: [link widoczny dla zalogowanych].)


~*~


KRONIKI

Albo…
Zasługi Wielkiej Nikt pod herbem Grzyba zrodzonej



I nastał początek…




Samochód się zatrzymuje

Gdybyś zapytał go teraz, po latach: „Dlaczego się zatrzymałeś?”, prawdopodobnie nie potrafiłby udzielić sensownej odpowiedzi.
To dziwne, bo z pewnością poradziłby sobie z wywołaniem z pamięci obrazu tamtego popołudnia – potrafiłby zwizualizować je przed twoimi oczami, opisując dokładnie nawet najwęższą strugę nachalnego, paskudnego deszczu, tak charakterystycznego dla chłodnych, jesiennych miesięcy.
Powiedziałby ci pewnie, że wiatr wył jak stado potępionych dusz, skazanych na piekło bynajmniej nie z powodu drobnych kradzieży kieszonkowych. Powiedziałby, że było wilgotno, tak wilgotno, zimno i nieprzyjemnie, że niemal dało się dostrzec wirusy grypy, grające w warcaby na błotnistym poboczu drogi. A gdybyś okazał się wystarczająco dociekliwy – kto wie, może nawet opowiedziałby, jak ciężko było mu wstać o godzinie szóstej rano, gdy za oknem dało się dostrzec gęstą, niezwiastującą poprawy mgłę i wszechogarniającą szarość, której skutecznie udało się zmącić światło wschodzącego słońca.
Pamiętaj jednak, że to co mówię, niczego nie gwarantuje. Możesz, oczywiście, powołać się na moje imię – wtedy, kiedy już przed nim staniesz – wiedz jednak, że nie zapewnia ci ono immunitetu. I nie wystrasz się, jeśli mężczyzna odwarknie coś przykrego – coś o tym, że takich jak ty powinno się wieszać.
Może kiedyś przejdzie mu złość i zechce zamienić z tobą słowo.
Może.
Pamiętaj, że nie jest taki zły – ostatecznie, zatrzymał się tamtego ponurego dnia, który od wieczoru odróżniał tylko ludzki upór i obowiązkowość co poniektórych zegarków. Przystanął na poboczu, nie wiedząc jeszcze, że przypuszczalnie popełnia poważny błąd, zahamował po to, by po latach nie móc sobie przypomnieć, co go do tego skłoniło.
„Nic” – zwykł odpowiadać.
Ale zarówno ty jak i ja wiemy, że „nic”, to obok „nikt” najbardziej podejrzane słowa, jakie można sformułować.
Na poboczu (tuż obok grających beztrosko wirusów) stała Nikt.
Nic nie mówiła.

***
Nikt wypełnia dziurę w krajobrazie

Gdybyś zapytał się jej teraz, po latach: „Dlaczego stałaś tam i mokłaś?”, odnalazłaby najpewniej kilkaset, a w porywach nawet kilka tysięcy możliwych wariantów odpowiedzi, a następnie chwaliła nimi wszystkimi, starannie posegregowanymi i opatrzonymi napisem: „Znaleziono XYZ w przeciągu [tu wstaw możliwie niewielki ułamek sekundy]”.
Gorzej, że w żadnym z nich nie zawierałaby się cała prawda – co najwyżej jedno opuszczone i starannie zawoalowane ziarenko.
Bo taka właśnie była Nikt – porównanie do wyjątkowo sprawnej wyszukiwarki komputera, który połknął w swoim elektrożywocie wystarczająco dużo kłamliwych programów, by trawić je aż po kres swoich dni, nasuwało się samo.
Nikt zwykła opracowywać w wolnych chwilach wzorce zachowań na różne okazje – każdy z nich zarezerwowany był dla kogoś innego. I nic nie bawiło jej tak jak obserwowanie poszczególnych reakcji na to, co nie było tak naprawdę niczym więcej, jak tylko mniej lub bardziej profesjonalną grą aktorską.
Jakakolwiek dotycząca Nikt prawda była zawsze wielowarstwowa i złożona – głównie dlatego, że dziewczyna starała się ją taką uczynić.
Ile Nikt miała lat? Proszę bardzo – czternaście. Czternaście, jeśli wierzyć dacie jej urodzin – 1993 rok. Jednakże, jej metryka urodzenia zawierała w sobie też dzień dwudziesty drugi listopada, o czym Nikt wolała informować swoich słuchaczy. Tak więc nie, wcale nie czternaście, bo trzynaście.
Albo może i czternaście – ale tylko rocznikiem. A jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że większość jej znajomych z klasy zwykła mówić o sobie, że ma piętnastkę na karku…
Tak.
Taka właśnie była Nikt.
Nikt, czternasto – a może trzynasto? Albo piętnasto? – latka, żyjąca w myśl wysoce irytującej zasady: „Nie, nie, nie. To by było zbyt proste!”.
„Dlaczego mokłaś, Nikt?”
„Ee, długo by opowiadać. Lubię deszcz, naprawdę. I wcale nie jest mi zimno, dzięki za troskę. A poza tym, mam wyrodną matkę, która codziennie posyła mnie do szkoły. O, widzisz? Kicham, kaszlę. I na pewno mam gorączkę! I jestem ciepło ubrana, więc nie ma zmartwienia. A tak w ogóle, to kiedy tędy przechodzę, często spotykam koty – rozumiesz, ja lubię koty. Bardzo lubię koty, ale rodzice nie zgadzają się, żebym trzymała jakiegoś w domu. Nie ma zmartwienia.”
Tak by odpowiedziała, pomijając jednak najważniejsze: miała skłonności do dramatyzowania każdej, nawet najbardziej przyziemnej sytuacji, co w połączeniu z nadmiernym użalaniem się nad sobą, pozwala uzyskać osobliwość społeczną – indywiduum, starające się przekształcić każdą sekundę sześcienną swojego życia w scenę teatru „Glob”… jeśli nie supernowoczesne studio filmowe.
Tamtego dnia, w chwili, w której postanowiła przystanąć dla złapania oddechu – lubiła się chwalić swoją formą, o której wiele można było powiedzieć, ale z pewnością nie to, że ma jeszcze szansę pogorszenia – układała w myślach ciętą i jak najbardziej zaskakującą odpowiedź dla ewentualnych chętnych do podwiezienia jej.
I wtedy właśnie niebieski samochód zatrzymał się tuż obok.
Nikt nie miała wyjścia – po prostu musiała powiedzieć dokładnie to, czym przed chwilą forsowała swoją wyobraźnię, zdając się na w dużym stopniu rozwiniętą umiejętność abstrakcyjnego myślenia.
Otworzyła usta, w celu zaczerpnięcia powietrza…


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Aylya dnia Czw 17:49, 01 Maj 2008, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

caislohen
Orle Pióro


Dołączył: 25 Mar 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 19:06, 12 Kwi 2008    Temat postu:

Hmm... Nie wiem co rzec.
Tekst naprawdę trochę zmieszał w głowie. Sam nie wiem, co o nim sądzić.
Starałem sobie wszystko jeszcze poukładać, ale jak widać jestem kiepski w myśleniu. "Kroniki..." czytało sie szybko, chyba za szybko, bo najwidoczniej treść mi umykała.
Postaram się jeszcze spędzić trochę czasu nad lekturą opowiadania na blogu. Może tam znajdę odpowiedzi na nurtujące mnie pytania...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

edgar20
Stalówka


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 29
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 1/5

PostWysłany: Sob 19:18, 12 Kwi 2008    Temat postu:

Rozumiem że w tym tekście nie ma nic do rozumienia?! Dlatego też porzucam myślenie i usuwam z głowy wszelkie mądrość aby zanurzenie w tym bezsensie było całkowite.

I nagle...
15 minut później

Nadal nic nie pojmuje


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 19:28, 12 Kwi 2008    Temat postu:

Chłopcy, chłopcy, spokojnie! To tylko prolog!
Nie jestem pewna, ale zdaje mi się, że uznaliście to za całość... a nie jest nią, broń BożexD


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

edgar20
Stalówka


Dołączył: 03 Kwi 2008
Posty: 29
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 1/5

PostWysłany: Sob 19:32, 12 Kwi 2008    Temat postu:

Ależ ja się domyślam droga koleżanko Razz
<Drogi kolego, wysil swoją klawiaturę i pisz dłuższe posty niż jedno hm...zdanie. Cragi>


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

caislohen
Orle Pióro


Dołączył: 25 Mar 2008
Posty: 182
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Sob 19:32, 12 Kwi 2008    Temat postu:

Spokojnie Aylya.
Nie traktuję tego jako całości, lecz oceniłem to, co przeczytałem.
Mam nadzieję, że będziesz publikować na forum dalej, bo na blogu jakoś niełatwo mi się porusza. Niezdara ze mnie. Rolling Eyes
Chętnie przeczytam dalsze części, by pojąć to co umknęło.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mer
Kapłanka Momenta


Dołączył: 04 Lip 2007
Posty: 95
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 19:36, 19 Kwi 2008    Temat postu:

Meradło podskoczyło radośnie na krześle, po czym z rozbawieniem wymieszanym z rozmarzeniem, zaczęło wpatrywać się w monitor. Zachichotało obłędnie, po czym podskoczyło na miejscu raz jeszcze.
- Kroniki! Iiiiiiik! Wiadro! Słodki Misio! Wiadro! Łiiiiii!

Uwielbiam Cię, Ayl, uwielbiam Kroniki i uwielbiam ten obłęd, który emanuje z tego tekstu. Tak, jesteś szalona.
Ach, tak mnie teraz wzięło na przemyślenia... Hej, gdybym nie była tą, którą jestem, pewnie również niczego bym nie rozumiała Wink


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Mer dnia Sob 20:37, 30 Maj 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Arturious
Stalówka


Dołączył: 15 Kwi 2008
Posty: 37
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Sochaczew

PostWysłany: Pon 8:20, 21 Kwi 2008    Temat postu:

Aylya napisał:
Chłopcy, chłopcy, spokojnie! To tylko prolog!
Nie jestem pewna, ale zdaje mi się, że uznaliście to za całość... a nie jest nią, broń BożexD


No tak. To tylko prolog. Ufff. a już myślałem że coś ze mną nie tak. hahaha
No dobra a teraz serio.
Pisząc coś dla kogoś (dla czytelników np.) musisz przykuć jego uwagę do tego, o czym piszesz. Do tego właśnie służy pierwsze zdanie, lub początkowy fragment książki. Jeżeli namieszasz czytelnikowi w głowie na początku nie pokazując mu przygody, to odłoży dzieło zanim zacznie je czytać. Początek każdego dzieła jest jego wizytówką. Jest robakiem nabitym na haczyk, który przywołuje zapach smażonej ryby.
Pokaż, na jaką fantastyczną przygodę zabierzesz czytelnika. Pokaż mu to na początku dzieła. Wtedy sam będzie chłonął twoje dzieło bez tłumaczenia.
„Spokojnie mój drogi, to tylko prolog. Przebrnij przez niego i jeszcze kilka rozdziałów a zacznie cię ciekawić”
Nikogo nie zmusisz do przeczytania kolejnych stron, jeśli nie zobaczy czegoś na początku.
Tak, więc zgadzam się z pierwszymi wypowiedziami. Nie wiele zrozumiałem z tego, co zamieściłaś.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 17:10, 24 Maj 2008    Temat postu:

I
Bohaterstwo





Wiadro łamie zasady


Jedną z wielu Bezsensownych&Moralizatorskich zasad Szymona Bramczyka, zwanego też Kosiarzem (i Wiadrem – ale to wyłącznie przez osobę samą siebie określającą jako Nikt, więc czym tu się dziwić…) było, że nigdy, ale to przenigdy nie zabiera pasażerów. A już na pewno nie pasażerów, którzy jeszcze przed chwilą gapili się na niego z cielęcym zdumieniem, nieporządnie rozwaleni na swoich szkolnych ławkach, bazgrali na marginesach i ostatnich stronach zeszytu do WOS-u, przyklejali wyżute gumy po wewnętrznej stronie blatu, ściągali od siebie na klasówkach i bezczelnie siadali na ledwo utrzymującym ich parapecie.
I nie – nie kierowała nim żadna daleko posunięta awersja do własnych uczniów.
W życiu.
Skąd!
Byli przemiłą – wszyscy, bez wyjątku – gimnazjalną trzódką, narybkiem, oczekującym na swoje miejsce w historii i w ogóle. Co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości, niemniej jednak – spoufalanie się z nimi wydawało mu się całkowicie niestosowne. Zwłaszcza, że krótkie, całkowicie intymne minuty, spędzane w samochodzie na trasie: miejsce pracy – dom, były dla niego tym, czym ostatni włos, wypadający na skutek napromieniowania – ulgą.
Jakkolwiek pokrętna nie wydawałaby się ta metafora.
Oczywiście, nie zaprzeczał, że zatrzymywał się czasami w pobliżu zbitych grupek nastolatków, zmierzających wszędzie, tylko nie tam, gdzie powinni (a przynajmniej takie było jego zdanie – gimnazjaliści mają przedziwne skłonności do wędrówek poza granice ludzkiej percepcji), ale były to wyjątkowo rzadkie przypadki, mające na celu zasianie w ich szczenięcych sercach gniewu bożego – co to się z wami nie stanie, jeśli natychmiast nie zejdziecie na pobocze, i jaki będzie miało związek z rozpryskującym się na cztery strony świata mózgiem. I jaki ja będę miał w tym udział.
Ale nigdy nie zaproponował żadnemu z nich, że go podwiezie. Nigdy, nigdy – z małym wyjątkiem dla Nikt, która w czerwcu zeszłego roku akademickiego dobrowolnie spędziła w opustoszałej szkole trzy nadgodziny. Składając jej propozycję, dobrze wiedział, że odmówi – bo taka właśnie była.
Dumna aż do przesady – dumna w sposób, który nie przeszkodziłby jej w pokonaniu całego korytarza na jednej nodze i z piosenką na ustach, ale nie pozwalał na przyjęcie zaproszenia od Podłego Na Siłę Wiadra.
Zasada numer pięć – bo tak ją nazywał, pomimo, że nie miał pojęcia, czy istnieją zasady numer sześć i cztery, a jeśli tak, to które to – zajmowała stałe miejsce w jego hierarchii, i pozostawała bezkonkurencyjna w zetknięciu z tą, dotyczącą spódnic (wszystkie uczennice i członkinie ciała pedagogicznego powinny je nosić), a także przyjaźni na płaszczyźnie nauczycielsko-studenckiej („Nie mogę was lubić, bo byłbym pedofilem”).
Jakież więc było jego zdumienie, kiedy na widok żałosnej, przemokniętej sylwetki, pozbawionej cudu techniki w postaci parasola, poczuł, że czas najwyższy popełnić małe wykroczenie przeciwko własnemu kodeksowi przyzwoitości, i podrzucić tego niezidentyfikowanego, acz niewątpliwie silnie zasmarkanego osobnika pod sam dom, albo przynajmniej jego okolice (gdyby nieznajomy okazał się kosmitą, zapewne użyczyłby mu karty telefonicznej, w razie gdyby mały Obcy chciał zadzwonić do domu – tak, tak, pan Bramczyk oszalał do tego stopnia, i był całkiem pewny, że maczał w tym palce jakiś domorosły hipnotyzer).
Na szczęście, kandydat na objęcie w posiadanie szpitalnego łóżka z podręcznikowym przypadkiem zapalenia opłucnej, stał w wyjątkowo wygodnym, a nawet właściwym do parkowania miejscu, toteż Wiadro – Kosiarz – nie czuł przynajmniej, że przyczynia się do statystycznego wzrostu zagrożenia życia na polskich drogach.
Przyjrzał się potencjalnemu pasażerowi uważniej. Nietrudno było zauważyć, że jest płci żeńskiej – co od razu skazywało ją na potępienie, bo chociaż miała na sobie przepisowy mundurek z czerwonym godłem gimnazjum imienia Jana Kochanowskiego, to nie zmieniało to faktu, że spod płowej, malowniczo rozchełstanej kurtki, niewątpliwie posiadającej wzmożoną aktywność nasiąkania wodą deszczową, na wietrze furkotały radośnie jasne dżinsy o zaiste uniwersalnym kroju – jeśli idzie o modę. Wyglądały, jakby wyszły spod igły niezdecydowanej krawcowej, usiłującej skłonić się jednocześnie w kierunku najnowszych, obcisłych, „rurkowatych” trendów i szerokich dzwonów á la lata sześćdziesiąte.
Efekt był… neutralny.
Twarz dziewczyny ledwie migała między pociemniałą od deszczu, oblepiającą głowę czupryną, a żółtawym, postawionym kołnierzem kurtki, Bramczyk stwierdził jednak, że dziewczyna ma jasne oczy o bliżej nieokreślonym kolorze, oscylującym gdzieś między: „skoszona trawa”, „agrest”, „muł nad Wartą” i, finalnie: „hej ho, popatrzcie w te oczy i załamcie się, albowiem wszelka równowaga między szarością a zielenią, została nieodwracalnie zbezczeszczona!”.
Żadnych okularów, żadnych cech szczególnych – jeśli nie liczyć masowych „znamion”, które zwykł potocznie nazywać „pieprzykami”, i gęstych, nastroszonych brwi, obecnie połyskujących od kropli osiadłego na nich deszczu, które nadawały Subtelnemu Dziewczęciu W Opałach niezbyt chwalebny wygląd Breżniewa.
Odsunął szybę, jednocześnie ponuro konstatując, że wyposażenie jego samochodu nadal nie wykracza poza ręczną korbkę – to tyle, w ramach nauczycielskich pensji i najnowszych nowinek technicznych.
– Alicja! – zawołał, konsekwentnie ignorując jej słynne przezwisko, jakim kazała się nazywać: Nikt. – Lubisz tak moknąć, czy ktoś wystawił cię do wiatru?
To był jeden ze znanych, opłacalnych i niezawodnych patentów na nastolatków – wspomnij o możliwości istnienia Wybranków Ich Serca, a natychmiast spłoszą się/oburzą/spotulnieją.
Na jedno wyjdzie – zawsze oznacza wzmożoną kontrolę z jego, Bramczyka, strony.
– Stopniałaś już? A może cię podwieźć?
– Przepraszam, nie słyszałam, co pan mówił – łgarstwo, łgarstwo, łgarstwo. – Byłam zbyt zajęta kontemplowaniem szpetoty życia, i takie tam.
Kosiarzowi wydawało się, że Nikt uśmiecha się z ulgą, bądź raczej triumfem – co z kolei sprawiło, że zastanowił się przelotnie, czy obmyślanie tego rodzaju dziwacznej odpowiedzi zajęło jej dużo czasu, czy też takie rzeczy przychodzą jej od tak sobie – jak pstryknięcie palcami.
W każdym razie, zareagował standardowo.
– Mhm, no tak – machnął ręką Wiadro, gościnnie otwierając drzwi od strony pasażera. – Tak sobie właśnie pomyślałem, że każdy ma jakieś zboczenia, ale zapalenie płuc to już lekka przesada. Wsiadasz? Podwiozę cię.
Niektórym po prostu trzeba powtarzać jedno i to samo zdanie bez końca, aby wreszcie wydusić z nich jakąś reakcję. Nie, żeby Wiadro oczekiwał, że dziewczynka padnie na ziemi martwa, zatrzyma się w cyklu rozwojowym, trwale podkopując swoją i tak niestabilną psychikę, albo dokończy żywota w stanie nieodwracalnej katatonii, ale „tak”, albo ewentualnie: „nie”, było jak najbardziej wskazane. Może jeszcze „dziękuję”…
– Hm.
„No proszę, to już jakiś postęp! Myśl, albowiem myślenie to czynność, która nie ma przed sobą przyszłości – po poziomie twoich szkolnych kolegów sądząc – ale za to wiąże się z tradycjami i sentymentalizmem narodowym, rasowym, gatunkowym i…”
– Pod warunkiem, że nie będzie pan śpiewać.
– Ja? Dziewczyno, czy ja ci wyglądam na takiego, co śpiewa?
– Niee. Wygląda pan na takiego, co zadaje potrójną pracę domową, ale na jakimś luźnym WOS-ie mówił pan, że często śpiewa w samochodzie, kiedy wraca ze szkoły do domu.
– Dobrze, nie wymądrzaj się, Alicja. – Zdecydowanie lubił zwracać się do niej po imieniu, głównie ze względu na jej machinalne krzywienie się na samo jego brzmienie. – Wsiadaj. Nie będę śpiewać, nie bój się.
Po chwili wgramoliła się do jego samochodu nieporadnie, zamykając za sobą drzwi z o wiele za głośnym trzaskiem.
Z trudem powstrzymał się od pełnego przygany syknięcia – choć z pewnością nie byłby tak wyrozumiały, gdyby wiedział, czym zaprocentuje ich samochodowa pogawędka, która miała dopiero nastąpić.
Pogawędka, która – zgoda – w gruncie rzeczy nie miała w sobie niczego niesłychanego. Opierała się na dość pospolitym i przewidywanym (zdaniem Wiadra) szablonie. Nauczyciel składa propozycję wzięcia udziału w literackim konkursie, a Przykładowo Aspołeczny Anty-Obywatel odmawia, aby tradycjom stało się zadość.
Odmawia w sposób możliwie złośliwy, tak aby nikt nie mógł zarzucić… no właśnie – Nikt, że nie starała się odegrać właściwie sarkastycznej wredoty.
Bramczyk zawsze podejrzewał, że drobne złośliwostki ze strony panny Kani są tylko próbami wytrącenia go z codziennej rutyny, albo też charakterystycznymi dla niej i całkowicie niezrozumiałymi dla reszty ludzkiej rasy przejawami sympatii dla nielicznych wybrańców.
„Doprawdy, miło z jej strony, że zalicza mnie do swoich przyjaciół” – stwierdził kwaśno, kiedy dziewczynka oddaliła się w kierunku płotu, okalającego jej ogród. – „Ale jeśli jeszcze raz wspomni coś o tym, jak bardzo zabawny jest mój kołnierzyk, i jak to ona niezmiernie cieszy się, że mam takie ortodoksyjne podejście do placówek edukacji…”
Alicja Kania, vel Nikt popchnęła drzwi wejściowe przy akompaniamencie brzęczącego powitania domofonu. „To łeb ukręcę. Naprawdę” – zakończył Szymon Bramczyk demonicznie, ruszając w dalszą drogę.
Był piątek.
Kłopoty miały się dopiero zacząć.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 17:12, 24 Maj 2008    Temat postu:

Szczygieł wpada w nałóg

Wszyscy wiemy, z czym wiążą się szkolne korytarze.
To miejsce, gdzie podłoga wyłożona jest zazwyczaj chłodnymi, zdecydowanie zbyt śliskimi i twardymi betonowymi płytami, gdzie ściany są obdrapane i poszarzałe, pokryte odręcznymi bazgrołami, lub utrzymane w niezbyt adekwatnych do akademickiego ducha tonacjach kolorystycznych – jasnobrązowych, żółtawych i różowych, tak charakterystycznych dla obłąkanych snów, z których nie sposób jest się obudzić, i które mają wiele wspólnego z paniczną ucieczką w nieznane (a także wygłodniałymi, szczerzącymi kły pomidorami, tudzież kawałkami dziurawego sera – ale o tym akurat nie wspomina się głośno).
W czasie każdej przerwy, szkolny korytarz zmienia się w coś na kształt wyrostka robaczkowego we wnętrznościach uczelni – gromadzą się tam posegregowane dotychczas we właściwych klasach męty, zawsze gotowe do dzikich gonitw, gry w piłkę, gdzie wszystko, od samej piłki począwszy, a na boisku i liczbie graczy skończywszy odstaje od sportowej konwencji, a także do…
Hazardu, na przykład.
Choć to ostatnie jest całkowicie nowoczesnym, dotąd nie odkrytym przez szerokie rzesze uczniaków przedsięwzięciem. Jednym z tych, o których nauczyciele nie bez racji mówią, że mają na celu wyłącznie wyprowadzenie ich z równowagi.
Szczygieł pocił się ze zdenerwowania.
Był wyjątkowo ciekawą postacią – zwłaszcza na tle pospolitych na ogół, nieco pryszczatych twarzy nastolatków, trzymających się z góry ustalonych norm i niezwykle zgodnych w kwestii mody. Wysoki i nieprzeciętnie chudy, o pałąkowatych kończynach, sprawiających wrażenie obdarzonych co najmniej jedną, nadprogramową parą stawów łokciowych i kolanowych, z szarym, bądź – zamiennie – ciemnozielonym płaszczem, niedbale narzuconym na mundurek i przydługimi włosami, opadającymi na jasnobrązowe oczy, które miał w zwyczaju złośliwie mrużyć.
Znak rozpoznawczy? Fakt, że pomimo stale rozwiązanych sznurowadeł, udawało mu się unikać bliskich spotkań z podłożem, nieważne, jak bardzo było ono nierówne i zdradliwe.
Trudną sztukę gry w karty poznawał – jak każdy – z czasem, w trakcie rodzinnych spotkań z wyraźnie znudzonymi życiem wujkami, od starszych, nie tak znudzonych kuzynów, na koloniach, podczas spędzanych pod namiotem biwaków…
W nałóg wpadł dużo później. Dokładnie wtedy, kiedy pewien trzecioklasista z szelmowskim, pewnym siebie uśmiechem na twarzy wyłowił go z bibliotecznej samotni (do której to Szczygieł miał pełen dostęp – jako główny asystent szkolnej bibliotekarki), konspiracyjnym szeptem zawiadamiając, że on i jego kumple (w tym momencie starszak machnął ręką w kierunku osobników, masą i wyglądem mocno zbliżonych do cementowych posągów), poszukują czwartego do brydża.
I tak to się zaczęło.
Artur Szczygieł nie potrafił wprawdzie grać w brydża, nie wspominając już o jego zdumieniu faktem, że trójka starszych chłopaków wyraziła ochotę współzawodnictwa z nim, zaledwie pierwszoklasistą, był jednak niezwykle dumny i uparty.
I nie lubił przegrywać.
O tak, być może ta właśnie cecha okazała się być decydująca.
– No już – szepnął Gęba, ocierając pot z piegowatego, pobrużdżonego obecnie czoła. Trzymaną przez siebie talię kart przyciskał mocno do piersi, nerwowo zerkając na patrolującą korytarz Moralność – kobietę postawną, ponurą, groźną, surową i nie do końca obeznaną z trudną sztuką poruszania się w butach na wysokim obcasie.
– Naprawdę, jakby nie wystarczyło ci to, co już wygrałeś…
– Młody, trzeba się było starać. Kapujesz? Nie rób cholernych problemów, co przegrałeś, to przegrałeś.
– Dziesięć złotych w zeszłym tygodniu!
– Było, minęło.
– Pięć na poprzedniej przerwie!
– Może być. Przynajmniej kupiłem coś do żarcia. Mam cholerne kłopoty, od kiedy moja stara się zawzięła, że nie będzie mi robić cholernych śniadań.
– Nie mam już czego postawić. Sorry, Gęba, ale dziś już nie gram. A przynajmniej nie na kasę.
Gęba zlustrował Szczygła uważnym, taksującym spojrzeniem, niemal podświadomie dbając o to, by karty nie były widoczne spod jego złożonych razem rąk.
– Makao – wycharczał w końcu, niemal błagalnie. – W makao jesteś dobry, Szczygieł! Cholera! Na pewno wygrasz!
– Może tak, a może nie – uciął chłopak filozoficznie, zamaszystymi ruchami przerzucając znajdujące się w plecaku zeszyty i książki. – Jestem spłukany, rozumiesz.
– Zegarek! – zawył triumfalnie Gęba, rozpogadzając piegowate, poznaczone trądzikiem oblicze. – Jeśli tylko przegrasz… dostanę twój cholerny zegarek?

***
Młoda ma kłopoty

Są jeszcze na tym świecie zbłąkani wędrowcy. Istnieją, choć bynajmniej nie zajmują pustych, awaryjnych miejsc przy wigilijnych stołach, ani nie wykorzystują naturalnych znaków przyrody. Nie wpatrują się w krzyż południa w celu odnalezienia właściwej drogi do bliżej niesprecyzowanego celu. Niezwykle rzadko strąca się ich w dół, w przepaść, gdy tylko nie potrafią udzielić właściwej odpowiedzi na pytanie zadane przez strażnika rozpadającego się mostu, świętego Graala zwykli traktować jak nieco przerysowaną legendę, a arturiańscy rycerze prowokują ich do pustego śmiechu, bądź nierozumiejącego spojrzenia z gatunku: „Może i jestem idiotą, ale za to dwa razy wyższym od ciebie, koleś”.
Współcześni zagubieni wędrowcy miewają więcej problemów już po tym, jak udaje im się odnaleźć drogę, niż przedtem, kiedy jeszcze błądzili we mgle.
Młoda zmierzała do szkoły.
Jej prawdziwe imię brzmiało Katarzyna, w skrócie Kasia, fioletowe kalosze radośnie rozchlapywały zbierającą się we wklęsłościach ulicy deszczówkę, a krótka kitka brązowych włosów poruszała się wahadłowo z każdym kolejnym krokiem dziewczynki.
Młoda miała dziesięć lat i uczyła się w szkole podstawowej imienia Mikołaja Kopernika, która z kolei łączyła się z budynkiem gimnazjum Norwida w Ligustrowej na zasadzie przekładańca – piętro podstawówki, piętro gimnazjum, a potem znów podstawówki…
Mama Młodej była nauczycielką historii w wymienionym wyżej gimnazjum i Kasia nieraz słyszała, jak jej podopieczni nazywali ją „Tym okropnym babskiem Moralność”. Zła sława rodzicielki niejednokrotnie już przysporzyła Młodej kłopotów… z których to zawsze potrafiła się jakoś wykaraskać.
Współcześni zbłąkani wędrowcy nie poszukują statków o rzeźbionych starannie kadłubach.
Nie odpowiadają na pytania na skraju przepaści.
Nie oślepiają cyklopów i nie są zmuszeni do zatykania uszu przed zwodniczym, syrenim śpiewem…
Ale zawsze znajdzie się jakiś łuskowaty, ziejący ogniem smok, którego trzeba pokonać, by móc iść dalej. Niektóre rzeczy po prostu nigdy się nie zmienią.
Październik był paskudny tej jesieni, która ze „Słynną, złotą jesienią” wspólne miała tylko ramy czasowe. Deszcz padał nieustannie od tygodnia, a dzienniki uporczywie alarmowały o zbliżającej się powodzi. Zmierzająca do szkoły Kasia mijała na swej drodze wielu utyskujących na pogodę znajomych, sama jednak nie czuła się nieszczęśliwa, czy zawiedziona. Czuła za to, że wydarzy się dziś coś przyjemnego, coś niesamowitego… i korzystała z tej świadomości, rozkoszując się chwilami oczekiwania. Deszczówka była zimna, ale wcale nie straszna – od czego w końcu są parasole? A kalosze? Kalosze to cudowny pretekst do rozchlapywania wody na wszystkie strony. Młoda lubiła obserwować, jak muł z samego dna kałuży unosi się, kłębiąc przez chwilę na powierzchni, gdy tylko poruszyło się jej spokojną taflę.
Młoda podskakiwała radośnie, wymachując przemoczonym workiem z butami na zmianę.
Gminna ulica, którą przemierzała, była w dość dobrym stanie, co nie zmieniało faktu, że dotąd nie dorobiła się jeszcze pobocza – no, chyba, że poboczem nazwiemy wyłożone rozmaitymi kostkami brukowymi podjazdy do miejscowych domów, czy rozmokłe, pozlepiane ze sobą drobiny żwiru, wysypanego z niewiadomych przyczyn już jakiś czas temu. Jako, że samochody jeździły szybko, za nic mając porozmieszczane tu i ówdzie ograniczenia prędkości, spacerujący Ligustrzanie musieli zachowywać dużą ostrożność.
Młoda, jako niezwykle zaradna i odpowiedzialna (tak jak jej mama) osóbka w poważnym wieku lat dziesięciu, nie obawiała się pędzących w kierunku hipermarketu tirów, samochodów osobowych i autokarów, przewożących podróżnych, złaknionych widoku Jasnej Góry. Nie ma to jak uroki mieszkania nieopodal Częstochowy.
Bała się natomiast tego – czy też tych – którzy wyłonili się właśnie zza przydrożnego, trawiastego pagórka, uparcie zmierzając w jej stronę.
Długo generowany uśmiech dość długo znikał z jej twarzy… ale za to na dobre.
Było ich dwóch.
Zbliżali się do niej chłopcy o typowo koszykarskiej budowie – wysocy, ubrani w luźne, połatane dżinsy i szare, bawełniane bluzy z kapturami. Ich wygląd zdecydowanie nie budził zaufania Młodej – ciemnowłosej dziewczynki, sięgającej im mniej więcej do żeber.
Pomyślała, że powinna uciekać, i to natychmiast. Ten wyższy, ten, którego twarz usiana była paskudnymi, wyraźnie zaniedbanymi w leczeniu pryszczami o białawych, ropnych końcówkach, swobodnie wymachiwał cuchnącym papierosem, a Kasia doskonale pamiętała słowa matki – o tym, że nie powinna zadawać się z korzystającymi z Brzydkich Używek dzieciakami.
A jednak, zamiast puścić się biegiem w kierunku szkoły, rozluźniła mięśnie, oddychając głęboko – stara sztuczka, skutkująca na ogół w obliczu wielkich, groźnie wyglądających kundli. Nie zwracać uwagi, nie okazywać strachu. Wdech-wydech.
Chłopcy podeszli do niej i zatrzymali się. Niższy, ale zarazem szerszy w barkach i wyglądający na silniejszego, zagrodził jej drogę, ten z papierosem zaś stanął nieco z tyłu.
Uśmiechnęli się paskudnie, leniwie przyglądając się omiatającym ich niespokojnie, orzechowym oczom dziewczynki.
– Masz ogień, Młoda? – syknął grubszy, nachylając się ku niej. – Pewno masz, w końcu twój brat nieźle jara. To jak? Masz ogień?
– Mój brat nie pali – zaprzeczyła mechanicznie Młoda, w jej głosie brak było jednak siły, czy wyraźnego oporu. Był automatyczny, wyblakły. Dziewczynka ze wszystkich sił starała się opanować, pomimo strachu. – Mój brat nie pali! – parodiował ją wyższy. Kasia słyszała jego głos zza swoich pleców, czuła jego cuchnący dymem oddech na karku i policzku, i nie mogła powstrzymać grymasu obrzydzenia. – Patcie, patcie! Jej bacisiek nie pa-i!
– Dobra, stary – przerwał mu grubszy. – Nie przyszliśmy tu się bawić, tylko załatwiać swoje sprawy, pamiętasz?
Świetnie, proszę, błagam, idźcie już, idźcie załatwiać swoje sprawy! Uduście jakiegoś kota, albo nadziejcie na pal, albo obedrzyjcie ze skóry, ale błagam, zostawcie mnie!
– Racja. Racja.
– Otóż to. No, Młoda, tak się składa, że twoja mamuśka…
Proszę, tylko nie mama! Nie uczniowie mamy!
– Chwytasz jeszcze, co mówię? Gały wytrzeszczasz, ale zdaje mi się, że nic mnie nie słuchasz. Wódziach? Pokaż jej, że nie żartujemy.
Stojący za plecami Młodej chłopak przydepnął wciąż tlącego się papierosa, po czym przeciągnął niespiesznie, ziewając dla lepszego efektu. Równie powoli, całkiem jak na spowolnionej filmowej taśmie, chwycił Młodą za ręce, boleśnie wykręcając jej nadgarstki. Dziewczynka pisnęła głucho, co brzmiało dość podobnie do agonalnego okrzyku schwytanej w pułapkę myszy, po czym zwiotczała w rękach Wódziacha, poddając się całkowicie.
Byli zbyt silni. Naoglądali się zbyt wielu filmów z gangsterami w rolach głównych. I, zdecydowanie, wydawali się być zbyt niebezpieczni.
To uczniowie mamy!
– Taka jesteś grzeczna? I to durne babsko to na pewno twoja stara?
Młoda kiwnęła głową rozpaczliwie. Nadgarstki bolały ją, ale ten… jak mu tam – Wódziach – wciąż uparcie wykręcał je do tyłu, zdawałoby się, że ze wszystkich sił, na samej granicy pęknięcia kości.
– Nieważne, i tak cię mamuśka nie pozna, jak już z tobą skończymy – wyszczerzył się grubszy chłopak.
Nie!
– Możesz jej powiedzieć, że trzeba było nie zadzierać z nami, kapujesz? Trzeba było nas nie oblewać… Powtórzysz jej, Młoda?
Kasia znów przytaknęła energicznie, niezdolna do wypowiedzenia jakiegokolwiek słowa.
Gruby wzruszył ramionami obojętnie, ale jednak wydawało się, że w jego oczach błysnęło zadowolenie, coś w rodzaju tłustej, obleśnej i zupełnie niezrozumiałej dla Młodej dumy.
– I tak po tobie – oświadczył radośnie, uśmiechając się szeroko, niemal ekstatycznie. Młodej zupełnie nie podobało się to, w jaki sposób lśniły jego źrenice.
Nacisk na jej rekach wzmógł się, i Kasia podświadomie oczekiwała głuchego chrupnięcia łamiących się kości – była w stanie skupić się wyłącznie na bólu, i niemal nie zauważyła, że grubszy postąpił o kilka kroków w jej stronę…
Za to całkiem wyraźnie słyszała wysoki, najwyraźniej dziewczęcy głos, który nagle, całkiem niespodziewanie rozbrzmiał gdzieś ponad jej lewym ramieniem, o kilka kroków od rechoczącego Wódziacha.
– Że niby co? Doprowadzicie ją do takiego stanu, w jakim jest nasz kolega Wódziach? Nie ma szans! Wyhodowanie takich pryszczy to już wyższa matematyka! Zresztą, wymaga czasu i brudu. Brud macie, widzę wasze łapska, ale nie czas.
Młoda odetchnęła z ulgą, kiedy zaskoczony Wódziach puścił ją, po czym odwrócił się w kierunku źródła głosu, niemal podskakując ze zdumienia.
Po twarzy Kasi płynęły łzy, nie była w stanie myśleć o ucieczce, która może i byłaby możliwa – obaj chłopcy skupiali swoją uwagę na nieznajomej – ale na pewno ostatecznie by się nie powiodła, nie na tak długim dystansie – miarowy marsz do szkoły zająłby Młodej mniej więcej dwadzieścia minut.
– A ty to kto? – parsknął grubszy chłopak, patrząc na niewidoczną wciąż dla Kasi dziewczynę z wyraźnym rozbawieniem, które umocniło Młodą w przekonaniu, że jej nieoczekiwana wybawicielka nie dorównuje agresorom siłą, czy wzrostem.
– Och, nikt. Absolutnie nikt ważny – odpowiedziała dziewczyna, w której głosie pobrzmiewało rozbawienie – nieco ironiczne i chłodne. Młoda czuła, że dogadanie się z właścicielką głosu nie byłoby łatwe, nie wspominając już o polubieniu jej… ale cieszyła się, że ma ją po swojej stronie.
– W takim razie nie wtykaj nosa w nieswoje sprawy, smarkulo – prychnął Wódziach, postępując kilka kroków w stronę nieznajomej. Kasia dopiero teraz miała szansę ją zobaczyć – była to niska, na oko niewiele ponad półtorametrowa nastolatka w jasnych dżinsach, płowej kurtce i mundurku, przyozdobionym gimnazjalnym godłem. Długie, ciemne włosy opadały jej na oczy i, wilgotne – lepiły się do policzków. Uśmiechała się nieco krzywo, odsłaniając aparat ortodontyczny. Jej przewieszony przez jedno ramię, pomarańczowy plecak był uchylony.
Dziewczyna nie usiłowała uciekać – być może po prostu nie była w stanie, być może bała się bardziej, niż to okazywała – zrzuciła jednak tornister jednym, krótkim szarpnięciem tułowia, pochyliła się, a następnie wyjęła z jego zabałaganionej czeluści pierwszą rzecz, na którą natrafiły jej palce.
– Oż! – krzyknęła nieznajoma, tym razem z najszczerszym, beztroskim śmiechem. – Książka od historii! Czy to nie znamienne?!
Niewiele myśląc, zamierzyła się podręcznikiem, po czym zaczęła bezlitośnie tłuc w ogoloną głowę najbliższego z dręczycieli Młodej.

***
Hazardziści skromnie kucają w kącie

– To zaiste idiotyzm – oświadczył z patosem Szczygieł, uważnie obserwując przechadzającą się korytarzem Moralność. Przysłonięty otwartymi na oścież drzwiami ubikacji kąt, wydawał się być bezpiecznym miejscem, ale kto wie, czy jednak go nie przeceniali – w końcu nic nie było pewne w zetknięciu z sokolim wzrokiem Moralności, nauczycielki historii, słynącej z przerażającej biegłości w wyszukiwaniu nieznających odpowiedzi uczniów.
Biegłości, która w swojej efektywności, porównywalna była tylko z prędkością, z jaką Kosiarz zamachiwał się swym najgroźniejszym orężem w postaci klasowego dziennika w twardej oprawie.
– Ten idiotyzm pozwoli ci rozłożyć mnie na cholerne łopatki w cholernym makao! – oznajmił kusicielsko Gęba, wprawnie tasując wysłużoną talię kart.
– Jasne, jasne. A to, że musimy grać na korytarzu, tuż pod nosem Moralności, to…
– Cholerna Moralność! Stary, wsłuchaj się w ten, no… pierwotny zew! On woła o cholerną adrenalinę! Nie ma zabawy bez ryzyka!
– Nie ma zabawy bez ryzyka…
– Nie ma. Dajże ten cholerny zegarek!
Szczygieł niechętnie, bo niechętnie, ale wciąż z nadzieją, że jeszcze go odzyska i niemal niezachwianą wiarą we własne możliwości – jeśli idzie o makao – zdjął nowy, granatowy czasomierz, na którego tarczy wyświetlały się cyfry, twardo utrzymujące, że wybiła właśnie godzina dziesiąta trzydzieści – czas długiej przerwy.
– Świeci w ciemności? – upewnił się Gęba, fachowo przyglądając się upatrzonej przez siebie zdobyczy.
– Nie? – Szczygieł wychodził z założenia, że najbezpieczniejsze odpowiedzi to te, których udziela się w formie pytającej.
Gęba wyraźnie stracił nieco zapału.
Moralność nierównomiernie postukiwała obcasami, póki co całkowicie ignorując młodocianych hazardzistów.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Aylya dnia Sob 17:23, 24 Maj 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 17:15, 24 Maj 2008    Temat postu:

Ofiary wymykają się łowcom

– Biegną za nami? – wysapała zaczerwieniona z wysiłku nieznajoma, usilnie starająca się zmniejszyć dzielącą ją od Młodej odległość.
– Tak mi się wydaje! – wyrzuciła z siebie pospiesznie Kasia, nie próbując nawet przeskakiwać rozległych kałuż, w których powierzchni odbijała się stalowa, niezmącona szarość nieba. Nawałnica chwilowo się uspokoiła, ale wszystko wskazywało na to, że już niebawem znów zacznie padać.
– Zostawiłam… tam… plecak!
– Tak! – odkrzyknęła Młoda, dumna z tego, że bez problemu udaje jej się utrzymać wyrównany oddech i krok. – Ale uratowałaś życie!
Zdawało jej się, że starsza dziewczyna analizuje to stwierdzenie dogłębnie, z namysłem rozkładając je na czynniki pierwsze – istniała jednak możliwość, że wyłącznie zbierała w sobie dość sił, by ukończyć ten szaleńczy bieg z płucami na właściwym miejscu albo po prostu zwalczała nękającą ją kolkę.
– Zdaje się, że… zdecydowanie… ich… przeceniasz! – wykrztusiła wreszcie Starsza, potykając się o leżący przy drodze kamień.
– Tak?! Otóż, wyobraź sobie, że oni mają broń!
– Gdzie?! – zawyła z przerażeniem nieznajoma, po czym – rzecz niesłychana! – kilkoma niezgrabnymi susami wyprzedziła Młodą, rozgorączkowane spojrzenie zawieszając na majaczącym przed nimi zakręcie, prowadzącym do ulicy Długiej, a następnie Szkolnej, będącej siedzibą połączonych ze sobą uczelni.
– Hej, żartowałam!
– Serio? No po-patrz… co ta… adrenalina robi z… z… z człowiekiem!
Przez dłuższą chwilę biegły w milczeniu, zbyt przerażone, by odwrócić się w celu sprawdzenia, czy prześladowcy nadal je gonią. Nadgarstki Młodej – zwłaszcza prawy – pulsowały nieznośnym, tępym bólem, ale dziewczynka miała przynajmniej pewność, że nie zostały połamane, czy choćby zwichnięte – akrobatyczne sztuczki, jakie wykonywała nimi, aby utrzymać zsuwający się z jej ramion tornister na miejscu, byłyby niemożliwe dla w jakikolwiek sposób niesprawnych rąk.
– Hej! – zawołała Kasia, orientując się, że jej towarzyszka zwolniła znacząco. – Już nie możesz?! No coś ty! Jeszcze…
– Tak! – Głos obcej zabrzmiał chrapliwie. – Jakieś dziesięć minut na pełnych obrotach! Wiem!
– Musisz wytrzymać!
– Otóż… niczego… do ciężkiej cholery… nie muszę!
Młoda zastanowiła się przez chwilę. Mama niejednokrotnie powtarzała jej, że nie warto tracić czas na ludzi niepotrafiących obyć się bez przekleństw, którymi zwykli wypełniać luki w znajomości języka ojczystego… Cóż, Kasia doszła do wniosku, że – póki co – sytuacja, w której obie, wraz z nieznajomą dziewczyną się znalazły, jest na tyle dziwaczna i ekstremalna, że nie warto poświęcać czasu nic nieznaczącym epizodom.
– Jak ty w ogóle… masz na imię? – zapytała Młoda, z lękiem orientując się, że ją także powoli zaczyna ogarniać coraz to większe znużenie, a do bólu nadgarstków dołączył inny – kłujący, umiejscowiony gdzieś w lewym boku.
– Nikt!
– Hę?...
– Mów… mi… Nikt!
– Jestem Kasia! No… albo Młoda!
– Ja cię znam! Jesteś córką facetki, która uczy historii!
– Chciałaś powiedzieć… że… moja mama… to pani…
– Pani Moralność! Tak! Gdzie… moje… maniery?
– Miałam na myśli nazwisko mamy!
– Jezu, a jak Moralność… ma… na nazwisko?
Młoda całkiem nieoczekiwanie poczuła, że jest o wiele zbyt inteligentna i dojrzała, by dalej prowadzić dyskusję z tą… Nikt. Nikt – co za głupia ksywka!
Długa była ulicą jednostronną, stanowiącą skrót, często wykorzystywany przez spieszących do szkoły uczniów. Mknąca nią Kasia po raz pierwszy w życiu miała okazję podziękować bliżej niesprecyzowanemu bóstwu (zapewne jednemu z tych, o których tak bardzo lubiła czytać jej mama) za to, jak bardzo sprzeczna z rzeczywistością jest nazwa ulicy.
Kuśtykająca i potykająca się o nierówności w betonie Nikt śniła na jawie o wielkiej, syczącej wściekle, na wpół zatopionej w lodzie butelce coca-coli.
Nierównomierny odgłos tupania dwóch par stóp, obutych w kalosze i adidasy …

*

Stuk, stuk – obcasy Moralności, przemierzającej korytarz.

*

– Skleeep! – krzyknęła Młoda, po czym wykrzesała z siebie dość sił, by triumfalnie podskoczyć, wymachując zwiniętą pięścią. – To już sklep, Nikt, widzisz?!
– Nie. Skupiam się na obrazie dwulitrowej, czerwono-białej butelki – oznajmiła Nikt, która już nie tyle biegła, ile maszerowała, raz po raz zanosząc się suchym kaszlem. – Nie trzeba już biec, Młoda, tutaj nas nie złapią.
– Bo…?
– Bo jest za dużo ludzi. Bo szkoła tuż-tuż. Bo nie mają przy sobie coli. Bo niebo jest niebieskie. Bo woda nalała mi się do butów. Bo kaszlę. Bo kicham. Zdaje się, że mam gorączkę. Zostawiłam plecak przy drodze. Jestem skończona. Jestem ofiarą. – W tym momencie ostrzegawczo uniosła palec wskazujący w powietrze. – Ale… i bardzo mi to schlebia… Jestem też bohaterem.
– Jesteś szurnięta – osądziła Kasia, truchtem pokonując wymalowane na ulicy pasy.
Teraz obie szły wzdłuż zielonego, drucianego płotu, który okalał pomalowany na niebiesko i żółto budynek połączonych ze sobą szkół, sprawiając sympatyczne i niewątpliwie złudne wrażenie.
– Możliwe – niespodziewanie nawiązała do przed chwilą uciętej rozmowy Nikt. – Ale zauważ – uratowałam ci tyłek.
Młoda skrzywiła się lekko – tyłek? Doprawdy, tę znajomość trzeba jak najszybciej zakończyć. Ciekawe, jakie zdanie na temat tej dziewczyny ma mama…
– Hej, to jest ta scena, w której uratowana z nielichych opałów dziewczynka zanosi się płaczem! – stwierdziła z urazą Nikt, otrzepując wilgotny mimo kurtki mundurek z niewidocznych pyłków.
– Czy ty nie potrafisz rozmawiać jak normalny człowiek? – zniecierpliwiła się Młoda, przystając w miejscu z irytacją.
Nikt wyglądała na zaskoczoną – z namysłem przeczesała palcami włosy (kołtuny uwięziły jej dłoń w gęstej czuprynie), po czym otworzyła usta, najwyraźniej przygotowując się do Przemówienia… które, niestety, nigdy nie miało nastąpić.
Bo w tym właśnie momencie, dwa wielkie, pryszczate powody, dla których pokonywały drogę do szkoły w szaleńczym biegu, powody, o których w gruncie rzeczy zdążyły już niemal zapomnieć, upomniały się o nie, tupiąc głośno i rozchlapując zabarwioną benzyną, kolorową deszczówkę.
Dziewczynki spojrzały po sobie – Młoda z szeroko otwartymi ze strachu oczami, Nikt ze zniecierpliwieniem – a potem jednocześnie rzuciły się w kierunku dwuskrzydłowych, oszklonych drzwi, prowadzących do portierni.
Żadna z nich nie myślała o zmianie obuwia.
Wspinały się po wąskich, niewyobrażalnie wręcz śliskich schodach, zachlapując je świeżą porcją błota, i nie przejmując się woźną, która uparcie ścigała je bojowymi okrzykami.
Pokój nauczycielski wydawał się być im obu jedynym bezpiecznym miejscem, toteż – gdy tylko go zobaczyły – wpadły na prowadzące do niego drzwi z impetem i towarzyszącym mu łomotem…
Drzwi ani drgnęły.
– Ożeeeeż! – zawyła z frustracją Nikt. – Zamknięte. Zamknięte! Zamknięte?! Ale jak to możliwe?!
– Klamka – ofuknęła ją zasapana Kasia. – Klamka, Nikt! KLAMKA!
– Tak, tak, teraz już wszystko wiem… naciskam na klamkę… nie działa!
– Drzwi otwierają się do wewnątrz – warknęła wściekle Młoda, po czym naparła na nie, nie zważając na to, że Nikt nadal uparcie naciska dłonią klamkę.
Z rumorem wpadły do środka, po drodze przewracając krzesło.
Cisza.
Nikt miała dosłownie kilkanaście sekund na rozeznanie i – w miarę możliwości – także opanowanie sytuacji. Podskórnie wyczuwała, że jeśli się nie pospieszy, wrzaski i całkowicie bezpodstawne oskarżenia posypią się na ich (na JEJ) głowy (tudzież głowę) nieprzerwanym, wyjątkowo absurdalnym strumieniem.
Podniosła górną część tułowia ostrożnie, konstatując, że niemal całym swoim ciężarem przygniata do podłogi oszołomioną i milczącą Młodą. Rozejrzała się dookoła, usilnie starając się nie zastanawiać nad tym, jak dziwacznie muszą wyglądać w roli poskręcanej kupy rąk i nóg, malowniczo poprzeplatanej z oparciem krzesła.
Na samym końcu nauczycielskiego stołu obrad siedziała wyraźnie zaszokowana katechetka, szeroko otwierająca oczy w niemym zdumieniu.
Nauczycielka chemii zastygła w bezruchu. Trzymana przez nią w dłoni kanapka zdążyła pokonać jeszcze połowę drogi do ust chemiczki, po czym również znieruchomiała.
Stojący tuż obok rzędu krzesełek Wiadro wyglądał na najbliższego odzyskania kontroli nad własnymi strunami głosowymi. Wyraz bezmyślności znikał z jego twarzy zastanawiająco szybko.
Czas działać.
Nikt odtoczyła się z dala od swojej młodszej koleżanki, uparcie walcząc z balastem w postaci fotela, który nadal ją unieruchamiał. Kiedy udało jej się odsunąć mebel wystarczająco daleko, by się podnieść, Nikt zwróciła się bezpośrednio do marszczącego brwi nauczyciela WOS-u.
– Ja w sprawie… – zaczęła, gorączkowo poszukując w głowie czegoś, co pomogłoby jej rozładować atmosferę. – Ja w sprawie… konkursu literackiego. Literacko-wiedzo-o-społecznego. – Alicja Kania, vel Nikt, spostrzegła, że wyraz zdezorientowania na twarzy Kosiarza, przemienia się w coś innego – swego rodzaju zakłopotanie, wywołane zapewne tym, że zgromadzone w pokoju nauczycielskim panie zerkały na niego podejrzliwie...
A także bardzo wyraźne rozdrażnienie.
Gimnazjalistka uśmiechnęła się niewinnie.
– Ale… – kontynuowała – chyba jednak będę musiała się nad tym zastanowić dłużej. W każdym razie jeszcze raz dziękuję, że mi pan wspomniał o tym… ee… konkursie. Literacko-wiedzo-o-społecznym.
Mówiąc to, niby przypadkiem postąpiła o kilka kroków w kierunku drzwi wyjściowych.
Później, kiedy już ochłonie, a czerwień zechce łaskawie opuścić jej policzki – kto wie, może właśnie wtedy zwróci się do dyrektorki z prośbą o medal.
Ale to później.
Opuszkami palców dotykała już framugi, jednocześnie starając się nie tracić kontaktu wzrokowego z żadnym z nauczycieli. Nazywała to „Metodą na wściekłego psa” – metodą, która zwykle działała. Należało tylko iść powoli, tyłem jak rak…
W tym właśnie momencie, nienaturalną, zszokowaną ciszę przerwał krzyk i następujący po nim szloch.
Młoda nie odczuwała bólu, nie od razu. Pierwszym, co skłoniło ją do krzyku, był widok jej własnej, wykręconej – niewątpliwie złamanej – ręki.
Ból – nieznośny i rwący – dał o sobie znać dopiero po chwili, kiedy już wzrok zaakceptował obraz nadgarstka sterczącego pod dziwnym kątem.
Młoda upadła dużo bardziej nieszczęśliwie od swojej starszej znajomej.
Nikt westchnęła rozdzierająco, opuszczając rękę z klamki.
– Cokolwiek się stało – burknęła, zerkając na podnoszących się pospiesznie z miejsc nauczycieli – ja jestem jak zwykle niewinna!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 17:19, 24 Maj 2008    Temat postu:

Wiadro ma dobrą i złą wiadomość

To, że przegrał – co w przypadku makao zdarzało mu się niezwykle rzadko – uznał za bardzo sprytne szachrajstwo.
Jak wiadomo – szachrajstwami nie należy się przejmować. Głównie dlatego, że – jeśli już mowa o sztuczkach karcianych – ograniczają się zazwyczaj do pozaginanych rogów, oznaczonych koszulek albo lepkich od miodu, laminowanych powierzchni.
Nic specjalnego. Kto by się tym przejmował?
I kto przejąłby się utratą zegarka?
Na pewno nie Szczygieł.
Szczygieł był hazardzistą wystarczająco już zaawansowanym, by każdą, nawet dotkliwą przegraną, traktować jak zapowiedź rychłego rewanżu.
A zegarek nigdy mu się specjalnie nie podobał, choć – do tego akurat musiał się przyznać, nawet jeśli wyłącznie przed sobą – przekazując go Gębie czuł niewielkie, bo niewielkie, ale jednak wyrzuty sumienia.
Zapewne dlatego, że czasomierz był prezentem. Prezentem urodzinowym, podarowanym mu przez tą śmieszną drugoklasistkę – Nikt.
Nikt często zaglądała do szkolnej biblioteki. Szczygieł był zdania, że znalazła wspólny język ze swoją polonistką i bibliotekarką w jednym – choć trudno było mu to jednoznacznie osądzić, gdyż – kiedy już rozmawiały – używały do tego tak dziwacznych zdań, słów, półsłówek i metafor, że zwyczajnie nie był w stanie nadążyć za tokiem ich rozumowania.
Doszedł do wniosku, że to wina czysto kobiecej natury, którą niewątpliwie się szczyciły i którą – rzecz jasna – nie jest dane poznać żadnemu Prawdziwemu Mężczyźnie.
I bardzo dobrze.
Ogólna niejasność i zawiłość kobiecych zwojów neuronów sprawiła, że pewnego dnia – kiedy to Szczygieł teatralnym, donośnym głosem oświadczył, że ma urodziny – Nikt rzuciła w jego stronę ciemnogranatowym zegarkiem, który dotychczas spoczywał sobie spokojnie w jej kieszeni dżinsów, jakby oczekując na lepsze czasy.
Był nowy. Elektryczny. Miał szeroką opaskę i z pewnością nie pasował na konwencjonalnie wąski nadgarstek dziewczyny.
Szczygieł złapał go… i odtąd nosił, wmawiając sobie, że ironiczne i całkowicie dla niego niezrozumiałe uśmieszki (i półuśmieszki), jakie dostrzegał na twarzy Nikt, są wyłącznie wytworem jego wyobraźni.
Zastanowił się, jaką miałaby minę, gdyby dowiedziała się, że go oddał. Że go PRZEGRAŁ. Cóż, może i nie byli przyjaciółmi – gwarantowało mu to, że nie rozzłości jej ani nie zasmuci. Ale – kto wie – może ten (urojony, urojony, będący WYŁĄCZNIE wytworem jego wyobraźni!) uśmieszek jeszcze bardziej się pogłębi?
Tego by zdecydowanie nie chciał.
Gęba napawał się wygraną. Szczygieł zdumiał się, jak jego współgracz szybko zapomniał o tym, że zegarek nie świeci w ciemności.
I wtedy właśnie wydarzyło się coś.
Coś Dziwnego.
Naturalnie, w nauczycielu, który opuszcza pokój nauczycielski, po czym wspina się na najwyższe – trzecie – piętro szkoły, nie ma niczego nadzwyczajnego. Nie ma w nim niczego nadzwyczajnego, nawet jeśli okazuje się być Kosiarzem – budzącym grozę i zarazem sympatię (pomieszaną z irytacją) człowiekiem, słynącym ze złośliwych komentarzy, zręczności w posługiwaniu się dziennikiem oraz (zdaniem Nikt, co Szczygieł podsłuchał podczas jednej z wizyt w bibliotece) całkowicie beznadziejnym, jeśli idzie o defensywę słowną.
Sytuacja staje się dziwna dopiero wtedy, kiedy ów nauczyciel wydaje się być całkiem szczerze podenerwowany – ba! – nawet przestraszony, w jego dłoni nie znajduje się zeszyt w twardej oprawie, a wzrok cudownym sposobem omija uczniów, poprzez siedzenie na posadzce bądź parapecie, łamiących szkolny (ale przede wszystkim kosiarzowy) regulamin.
Taki skradający się bokiem, rozglądający się nerwowo Kosiarz jest postacią niewątpliwie niepokojącą i wynaturzoną – dlatego też większość towarzyszących długiej przerwie śmiechów i krzyków, jakie rozbrzmiewały na korytarzu, niespodziewanie ucichło.
Nawet Gęba zaprzestał rozkoszowania się swym mocno wątpliwym – zdaniem Szczygła – triumfem, odwracając wzrok od granatowego czasomierza.
Artur Szczygieł z zaskoczeniem przyglądał się Szymonowi Bramczykowi, który przystanął u szczytu schodów, po czym zaczął uporczywie wpatrywać się w Moralność, będącą właśnie w połowie korytarza, tuż pod miniaturową galerią uczniowskich prac plastycznych.
Kosiarz tupnął nogą.
Moralność stuknęła obcasem.
Kosiarz odchrząknął znacząco z subtelnością, która nawet hipopotamowi musiałaby się wydać nieudana.
Moralność uniosła brwi w zaskoczeniu.
Kosiarz rozejrzał się dookoła.
Moralność uczyniła to samo.
Kosiarz postukał palcami w balustradę, podczas gdy Moralność starannie obejrzała swoje paznokcie.
Kosiarz stracił cierpliwość, co dało się poznać po jego zaciskających się mimowolnie pięściach i nieco zmrużonych oczach, mimo to jednak, nadal milczał uparcie.
Moralność wzruszyła ramionami, z powrotem nawiązując z nim kontakt wzrokowy.
– Co to ma być, do cholery? Rytuał godowy, czy co? – syknął Gęba, przyglądając się dwójce nauczycieli nierozumiejącym wzrokiem.
Szczygłowi wydało się, że Moralność usłyszała tę uwagę – w każdym razie tak właśnie tłumaczył sobie fakt, że historyczka podeszła energicznym krokiem do Bramczyka, który – wyraźnie zaskoczony zmianą jej zachowania – zszedł kilka stopni w dół.
Wtedy Szczygieł zauważył stojącą za nim z grobową miną uczennicę – niską i wyraźnie zgnębioną Nikt, przypatrującą się Moralności zza pleców Kosiarza z przedziwną, wilgotną poddańczością kopniętego spaniela.
„Wywęszyła to!” – zdumiał się młody hazardzista. – „Naprawdę to wywęszyła! Wie, że przegrałem ten chole… znaczy się, ten zegarek! Ale skąd?”
Przez krótką chwilę wyrzuty sumienia nakazywały mu wiarę w ten absurd… potem jednak pani Moralność zdecydowała się odezwać, jako pierwsza w tej przedziwnej, pedagogicznej konfrontacji.
– Tak, Szymon? Słucham? – zapytała swym charakterystycznym, mocno zachrypniętym głosem, badawczo przyglądając się młodszemu koledze.
Kosiarz wyraźnie zbierał się w sobie.
– No więc… – zaczął wybitnie niegramatycznie i niepewnie, co tylko utwierdziło uczniów gimnazjum w przekonaniu, że niedawno miało miejsce zdarzenie zaiste przełomowe. – Więc… – Ku zdumieniu wszystkich zgromadzonych, Kosiarz zerknął na Nikt, jakby oczekując od niej pomocy w wyborze odpowiednich słów. Alicja Kania jednak wzruszyła tylko ramionami bezradnie, nie spuszczając żebrzącego spojrzenia z Moralności. – Więc! – zakrzyknął nauczyciel, na którego najwyraźniej raczyło wreszcie spłynąć natchnienie. Zaczerpnął powietrza w płuca. – Mam… mam dobrą wiadomość i mam złą wiadomość. Od której zacząć?
Lud szkolny wstrzymał oddech.
Moralność otworzyła szeroko oczy, zdumiona obrotem wydarzeń.
Bramczyk nadal myślał intensywnie, jakby przygotowując się do dłuższej, dyplomatycznej przemowy.
Gęba głaskał swój nowy zegarek, Szczygieł zaś odczuwał irytujący brak chłodnego ciężaru na własnym lewym nadgarstku.
„Ale to nie moja wina!” – szeptała Nikt.

***
Pani pedagog ma zawsze rację

Papier, leżący na biurku sekretarki i pani pedagog w jednej osobie, do niedawna ułożony był w schludne, prostokątne stosy formatu A4.
Teraz jednak schludne stosy papieru przeistoczyły się w zaścielający blat dywan. Makulatura, którą uparcie i bez powodu przesuwała i przekładała z miejsca na miejsce pani pedagog, leżała już wszędzie – na podłodze, pobliskim krześle i klawiaturze komputera. Zsunęła się również na aparat telefonu stacjonarnego i skaner.
Była to jedna z wielu zmian, jakie nastały.
Żeby daleko nie szukać: nadgarstek Młodej, bardziej formalnie nazywanej Katarzyną Lewkowską, zupełnie nagle przerzucił się na inną, niewątpliwie bardziej problematyczną profesję części ciała z definicji złamanej.
Niejaki Artur Szczygieł, nazywany zresztą po prostu Szczygłem, pierwszoklasista i główny asystent szkolnej bibliotekarki, stracił swój elektroniczny zegarek – dla kontrastu zaś, Gęba, obecnie dumny i piegowaty uczeń klasy trzeciej, zyskał nowy czasomierz.
Pan Szymon Bramczyk (nazywany też Kosiarzem i – rzadziej – Wiadrem), zbliżył się o jeden, wiele znaczący dzień do zawału, który zapewne czaił się gdzieś w jednej z jego alternatywnych przyszłości.
Nikt zaś dołączyła do szkolnego kanonu legend i bohaterów.
A przynajmniej taką miała nadzieję, bo – doprawdy – póki co, nic na to nie wskazywało. A w każdym razie nie jednoznacznie.
Zarówno pani Moralność jak i jej poszkodowana córka udały się do szpitala ambulansem, który podjechał pod samą uczelnię; jak zawsze w takich sytuacjach, szkoła huczała od plotek, w związku z czym profilaktyczni nauczyciele, będący świadkami malowniczego przybycia Nikt i Młodej, ukryli się w pokoju nauczycielskim, czekając aż nadejdzie pora na składanie zeznań.
Nikt siedziała w sekretariacie mniej więcej od półgodziny, z naukową fascynacją obserwując, jak pani pedagog z nieświadomym chyba sadyzmem zabawia się zupełnie niewinnym papierem.
Kiedy wszystkie schludne stosy zostały zniszczone, gimnazjalistka doszła jednak do wniosku, że się nudzi. I że nie ma nic przeciwko temu, aby ceremonia dziękczynna wreszcie raczyła się rozpocząć i – w miarę szybko – zakończyć.
Co do tego, że takowa się odbędzie, Nikt nie miała najmniejszych wątpliwości. Zdawała sobie sprawę, że można by dopasować do niej wiele niepochlebnych epitetów, ale – w tym konkretnym wypadku – zasłużyła na odznaczenie, prawda? Oficjalne podziękowanie? Dyplom? Owacje na stojąco? Cokolwiek? Prawda?
Prawda.
Pani pedagog stukała długimi, zapewne sztucznymi paznokciami w blat biurka.
– Na pewno wiesz… – zaczęła niepewnie, starannie unikając wzroku Nikt.
– Wiem? – upewniła się dziewczynka, swobodnie majtając niedosięgającymi podłoża nogami.
– Chcesz powiedzieć, że nie wiesz?
– Nie, to znaczy… chcę powiedzieć, że nie wiem…
– Aha!
– Chcę powiedzieć, że nie wiem, czego nie wiem. Co oznacza, że być może wiem – brnęła dalej Nikt, z coraz wyższym zainteresowaniem obserwując, jak sytuacja powoli wymyka się spod kontroli, czy tradycyjnych, racjonalnych barier konwersacyjnych.
Pani pedagog nie wyglądała na równie zaciekawioną.
Wyglądała na przerażoną.
– Zaczniemy od nowa – osądziła, całą swoją uwagę skupiając na fantasmagorycznych kształtach, przyozdabiających jej paznokcie.
– Niech będzie – westchnęła Nikt, nieco zawiedziona. Poprzedni dialog zapowiadał się naprawdę pasjonująco.
– A więc… Goniło was dwóch chłopców. Tak?
– Tak. Dokładnie tak jak mówiłam pani wcześniej. – Nikt zerknęła na zegarek. – Czyli jakieś dwadzieścia minut temu. I to nie jeden raz, tylko dwa razy, bo z tego co pamiętam, bardzo głośno krzyknęła pani: „Że co?!”, w związku z czym musiałam…
– Dwóch wysokich chłopaków?
– Dokładnie.
– Że co?!
Nikt uśmiechnęła się z politowaniem, przytakując głową nieco pobłażliwie.
– Opowiem jeszcze raz. Specjalnie dla pani. Otóż: szłam.
– Nie, nie, nie – pani pedagog uśmiechnęła się łagodnie. Wydawała się uspokojona – niczym człowiek, który z powrotem trafia na pewny grunt w południowoamerykańskiej dżungli. – Nie szłaś, Alicjo. Dobrze wiem, że biegłaś. Obie biegłyście.
– Tak, ale to było potem. No niechże pani da mi skończyć! Otóż: szłam sobie spokojnie do szkoły. Lekcje miałam zacząć o dziesiątej czterdzieści, dlatego wcale się nie spieszyłam.
Nikt z satysfakcją spostrzegła, że pani pedagog sięga po jeden ze zmasakrowanych świstków papieru, po czym zaczyna na nim gorączkowo notować. Gimnazjalistka doszła do wniosku, że musi to być coś w rodzaju przemówienia, przygotowywanego specjalnie z okazji apelu – takie na przykład: „Zasługi Wielkiej Nikt pod herbem Grzyba zrodzonej”.
Musiała przyznać, że bardzo jej ulżyło – szkolna pedagog, choć miła i sympatyczna, okazywała się całkowicie bezużyteczna i niezaradna w obliczu naprawdę ważnych wydarzeń. Przez moment Nikt obawiała się nawet, że ich rozmowa do niczego nie doprowadzi. Na szczęście, kobieta najwyraźniej postanowiła wziąć się w garść.
– I wtedy?
– I wtedy, jeszcze przed przystankiem, tam koło tych pól… no, nie wiem, jak nazywa się ta ulica… zobaczyłam dwóch chłopaków, rozmawiających z małą dziewczynką. Wiedziałam, że to córka pani Moraln… pani od historii, znaczy się. Wiedziałam, bo widywałam je obie na korytarzu. Podeszłam trochę bliżej, najciszej jak umiałam, żeby…
Pani pedagog klasnęła w ręce, tak niespodziewanie, że wyrwana z bardowskiego transu Nikt podskoczyła na krześle, urywając wpół słowa.
– Już wiem!
– Wie pani…? – zapytała Nikt słabym głosem.
– Oczywiście! Jak mogłam to przeoczyć! Alu, skarbie…
– Tak? – Nikt niespecjalnie podobał się błysk w oczach jej rozmówczyni. Za bardzo przypominał spojrzenia Wódziacha i tego drugiego… jakmutam.
Pani pedagog zatarła dłonie, niemal bez udziału woli przytykając czubek długopisu do warg.
– Porozmawiajmy o twoim dzieciństwie – zaproponowała niepokojącym, zduszonym szeptem, od którego dreszcz przebiegł po plecach coraz bardziej zdezorientowanej Nikt. – Tak, o twoim dzieciństwie! Było trudne, prawda, Alu?
– No, skoro już o tym mówimy, to…
– BYŁO trudne. Zaufaj mi. To dlatego ubierasz się na czarno, Alu? Nikt! To rodzaj buntu, Nikt?
– Właściwie to nie. To jest raczej… ten, no, mundurek.
– Nikt! To rodzaj buntu! Nikt, dlaczego boisz się zamkniętych przestrzeni? Dlaczego nie znosisz, by cię dotykano? Nikt! Dlaczego mdlejesz na widok krwi? Dlaczego… – pani pedagog odetchnęła głośno. – Porozmawiajmy o twoim dzieciństwie, Alicjo. Nie musisz się bać, to co powiesz nie opuści tego pokoju.
Nikt poruszyła ustami, milcząc.
Przecież…
To nie miało być tak.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 17:20, 24 Maj 2008    Temat postu:

Nauczyciele składają zeznania

Po godzinie intensywnych zwierzeń, Nikt w pełni zrozumiała, jak wielką rolę w jej życiu odegrała niechęć do zupy cebulowej. Nie wspominając już o miażdżących skutkach posiadania nadopiekuńczej mamy, która nie pozwalała swej córce na wspinaczki po drzewach, czy też rozmaite akrobacje na podwórkowych drabinkach i trzepakach.
Na wierzch wypłynęło mnóstwo pozornie zapomnianych sytuacji, które – kiedyś, podobno – miały miejsce. Mała, sześcioletnia Nikt, zamieszkała gdzieś na granicy świadomości gimnazjalistki, kręciła się w kółko, aby przekonać się, na czym polega uczucie, nazywane powszechnie: „zawrotem głowy”. Ta sama, niepozorna dziewczynka trzymała przed sobą w dłoniach sukienkę, wmawiając wszystkim, że należy ona do Agaty – jej niewidzialnej przyjaciółki.
„Czy wszyscy twoi przyjaciele byli wyłącznie wytworem wyobraźni, Nikt?” – dopytywała się pani pedagog.
Nikt poczuła się nieszczęśliwa i jednocześnie dziwnie pocieszona faktem, że ktoś rozgryzł jej wrażliwą, artystyczną duszę tak dobrze jak ta kobieta.
I tak, na granicy łez, rozpaczliwie poszukiwała opakowania chusteczek higienicznych, raz po raz pociągając mocno zakatarzonym nosem.
Dokładnie ten moment wybrała sobie dyrektorka, która powoli, usiłując jak najstaranniej roztoczyć swój majestat (półtora metra w biuście), przekroczyła próg przylegającego do sekretariatu gabinetu pani pedagog.
Przez chwilę stała w milczeniu niczym zjawa z niskobudżetowych filmów grozy, spowita niebieskawym, papierosowym dymem. Po chwili jednak – gdy milczenie z pełnego napięcia, przemieniło się w krępujące – powoli, z namysłem otworzyła uszminkowane usta… z których to natychmiast wyrwał się ochrypły, nieokiełznany kaszel zaawansowanego palacza.
Nikt w jednej chwili zapomniała o tym, jak w wieku czterech lat zgubiła się w sklepie spożywczym.
Doszła do wniosku, że uprzejme i nierzucające się w oczy unikanie funkcji biernego nałogowca, opłaca jej się bardziej od popadania w otchłań rozpaczy. A przynajmniej na razie.
Pani dyrektor ponowiła próbę wydobycia z siebie głosu. Tym razem z powodzeniem.
– Już? – zapytała pogodnie. – Doszła do siebie? Po takich przejściach… no, no, naprawdę nie dziwię się, że tyle czasu zajęło ci doprowadzenie jej do stanu używalności! – roztkliwiła się dyrektorka, całkowicie ignorując Nikt w roli osoby, która jest w stanie odpowiadać w swoim imieniu.
Czując się krzywdząco pominięta i porzucona, Alicja powróciła myślami do klapsa, którego dostała całkowicie bez racjonalnego powodu… jakieś jedenaście lat temu.
– Dobra robota! – osądziła dyrektorka, nie racząc spojrzeć w kierunku Nikt. – Chciałam jeszcze, rozumiesz, żebyś przepytała nauczycieli, którzy byli przy tym… no wiesz. Myślisz, że ona to wytrzyma? – upewniła się, jednym z wielu podbródków wskazując w kierunku Nikt.
Kiedy tylko pani pedagog, wciąż z płonącymi oczami, przekonała swą przełożoną, że uczennica jest już absolutnie stabilna psychicznie (Nikt miała pewne wątpliwości co do tej kwestii), do gabinetu wmaszerowali kolejno wszyscy świadkowie przybycia Młodej i jej wybawicielki.
Pani dyrektor zerknęła na gimnazjalistkę niepewnie, po czym – gestem, który zapewne uważała za matczyny – położyła jej dłoń na ramieniu, najwyraźniej przygotowana do wygłoszenia dodającej otuchy przemowy.
Nikt zebrała się w sobie, oczekując potoku w zamierzeniu sympatycznych banałów, który, niestety, nie nastąpił.
Przede wszystkim dlatego, że wyraźnie zaniepokojona czymś dyrektorka, odskoczyła od Nikt jak oparzona. – Pani dyrektor...? – zdumiała się Alicja, pytająco unosząc brwi.
Oczy starszej kobiety wypełniły się łzami, a ręka nerwowo sięgnęła do paczki papierosów, ukrytej w kieszeni marynarki.
– Alu, tak mi przykro! – zapewniła ją dyrekcja. – Zapomniałam, że ty… tak, już wiem. Wiem. Tak bardzo nienawidzisz dotyku. Pani pedagog wspominała mi coś o tym.
– Szczerze mówiąc, to niespecjalnie mi on…
Dyrektorka wyszła z gabinetu, głośno i stanowczo zamykając za sobą drzwi
– …przeszkadza – dokończyła bez większego przekonania Nikt.
Zerknęła na swoje buty i w zakłopotaniu strzepnęła z mundurka niewidzialne pyłki.
W jej głowie po raz pierwszy pojawiło się pytanie: jak do tego doszło?
To prawda, że niecodziennie napotyka się na swojej drodze dziecko, któremu wygraża dwójka pryszczatych niedorostków. I, skoro już o tym mowa, jeszcze rzadziej udaje się coś na to zaradzić – zwłaszcza, jeśli jest się niewiele ponad półtorametrową przedstawicielką płci piękniejszej. Uzbrojoną wyłącznie w plecak (i pokój, pokój jego imieniu) wraz z edukacyjną zawartością.
Ale jeśli – JEŚLI – już coś takiego się udaje, to chyba całkowicie normalną rzeczą jest, że oczekuje się pochwały, prawda? Na apelu albo coś. Obojętne. Może i dyplom i medal nie wchodzą w rachubę, ale jednak oczywiste wydaje się, że wszelkie, nawet te niewielkie przejawy bohaterstwa i bezinteresowności wśród uczniów, zostaną nagrodzone.
Rozmowy o zamierzchłej przeszłości, wczesnym dzieciństwie i życiu płodowym, są raczej dość niespodziewanym obrotem akcji.
Nikt była realistką. Spojrzała na zaistniałą sytuację chłodno i obiektywnie. Uznała, że wszystko jest jasne: gdyby nie to, że całkowitym przypadkiem złamała tej dziewczynce jej cholerny nadgarstek, wszystko wyglądałoby inaczej.
Omiotła uważnym spojrzeniem zatłoczone, tonące w papierze pomieszczenie.
Pani pedagog nadal postukiwała swymi wielobarwnymi paznokciami w Bogu ducha winny blat biurka. Edyta Lis, młoda nauczycielka chemii, z pedantyczną dokładnością układała leżące najbliżej niej arkusze z powrotem w schludny stos. Katechetka grzebała w torebce w poszukiwaniu notesu, w którym – zapewne – napisała dokładnie wszystko to, co chciałaby powiedzieć na temat ocen i postawy moralnej Nikt.
Wiadro zaś całkiem jasno dawał do zrozumienia, że kiedy tylko farsa dobiegnie końca, Nikt może liczyć z jego strony wyłącznie na niezbyt humanitarne wystąpienie przeciwko piątemu przykazaniu i kodeksowi nauczyciela. O statusie szkoły nie wspominając.
Dziewczyna pomyślała, że istnieje szansa, iż wszystko wraca do normy. Nawet jeśli owa osławiona norma, uwieńczona zostanie jej bolesną i powolną śmiercią z rąk Kosiarza.
Bo przecież mogło być gorzej.
– Ja zacznę – stwierdziła nauczycielka chemii, z uwagą kładąc jedną kartkę na drugiej, po czym starannie wyrównując ich rogi. – Siedziałam w pokoju nauczycielskim, na okienku i jadłam drugie śniadanie, kiedy coś uderzyło w drzwi. Chciałam zareagować, ale ten oto – w tym momencie machnęła ręką w kierunku Bramczyka – obywatel powiedział, że uczniowie powinni sami załatwiać swoje sprawy. – Oczy zapłonęły jej złośliwą satysfakcją, kiedy dodała:
– I to z użyciem dowolnych metod.
Zaśmiała się cicho, nie spuszczając wzroku z Wiadra, który – jak zwykle kiepski, jeśli idzie o defensywę – obrzucał ją właśnie jednym ze swoich najcięższych i najbardziej niezłomnych spojrzeń ostatniego mężczyzny wśród pedagogów. Ostatniego Mohikanina. Ostatniego no-poza-tym-plastykiem.
Pani pedagog zerknęła na Wiadro, przygotowana do udzielenia mu nagany.
Dokładnie w tym samym momencie, katechetce udało się wygrzebać zapomniany, pomięty notes z torby. Kobieta otworzyła go triumfalnym, pewnym siebie gestem i uważnie przejrzała treść w poszukiwaniu właściwej strony.
Uśmiechnęła się, odchrząknęła głośno, a następnie zaczęła czytać:
– Kania, Alicja, klasa druga „a”. Zachowanie wzorowe. W zeszłym roku, zarówno w pierwszym jak i drugim semestrze, otrzymała ode mnie stopień „bardzo dobry”. Od początku tego roku nie zgłosiła jeszcze nieprzygotowania. Jej jedyną oceną poniżej piątki jest czwórka z kartkówki… nie potrafiła przyporządkować postaci występujących w Starym Testamencie do poszczególnych grup. Ocen ponad normę – to znaczy szóstek – tymczasowo brak.
Katechetka pośliniła opuszek palca wskazującego. Powoli przekręciła stronę notesu.
Spojrzała na Edytę Lis wyczekująco.
– Aa, tak – zabrała głos chemiczka, mrugając do swej koleżanki porozumiewawczo. Nikt zrozumiała, że zgromadzone w gabinecie pedagoga kobiety działają w porozumieniu… i nie miała pojęcia, dlaczego. Zerknęła na Wiadro, mając nadzieję, że raczy on choćby wzruszyć ramionami – przeceniła go jednak.
Szymona Bramczyka całkowicie absorbowało dorysowywanie okularów patronowi szkoły, którego obrazek znajdował się na jednej z kartek, zaścielających podłogę.
– Jak już mówiłam: usłyszałam huk i łomot. Coś ze wszystkich sił uderzyło w drzwi pokoju nauczycielskiego. Potem jakiś wysoki głos krzyknął: „klamka!”, ktoś szarpnął za drzwi kilkukrotnie… ale w złym kierunku.
Kosiarz oderwał wzrok od karykatury Norwida, uśmiechnął się kpiąco, po czym powrócił do wcześniejszego zajęcia.
Nikt poczuła się tym osobiście urażona.
– A potem drzwi się otworzyły i do środka wpadły obie: Alicja i Kaśka. Dosłownie wpadły, bo zaraz obie leżały na ziemi… i to raczej nie dla własnego widzimisię. Przewróciły krzesło...
Wiadro zamaszystym ruchem uświetnił wizerunek patrona o irokeza i głębokie bruzdy na czole. Podniósł wzrok na panią Lis, znów uśmiechając się złośliwie.
– Podpaliły Rzym, ostrzelały Japonię i rozprowadziły króliki po Australii – uzupełnił wypowiedź chemiczki, z miną świadczącą o skrajnym zadowoleniu z siebie.
Pani Lis zignorowała go całkowicie, co Nikt uznała za jedyne rozsądne – i możliwe – rozwiązanie. Bynajmniej nie czuła się odpowiedzialna za króliczą plagę.
– Mówiły coś? Opowiadały, dlaczego się spieszyły? No, chyba pytaliście, dlaczego wpadły tak nagle … – zainteresowała się pani pedagog, na krótką chwilę zapominając o niezwykłej atrakcyjności własnych paznokci.
– Taki MIAŁYŚMY zamiar – przytaknęła nauczycielka chemii, starannie akcentując przedostatnie słowo, ze szczególnym naciskiem na jego czysto żeńską końcówkę. – Naprawdę. Ale byłyśmy jeszcze w szoku, kiedy Alicja powiedziała do tego tu obywatela – podbródkiem wskazała na pana Bramczyka, który skłonił się dość obojętnie, nie wypuszczając z dłoni ołówka i kartki – że przybyła w celu omówienia konkursu… – Edyta Lis ucichła, starając się przypomnieć sobie właściwą formułę.
– Literacko-wiedzo-o-społecznego – podpowiedziała usłużnie Nikt, nie spotykając się jednak z zainteresowaniem reszty zgromadzonych.
– W każdym razie w sprawie omówienia konkursu – stwierdziła pogodnie katechetka.
Pani pedagog z westchnieniem sięgnęła po długopis – Nikt zauważyła, że ujmując go w dłoń, przedziwnie odgina palce – zapewne po to, aby przydługie paznokcie nie przeszkadzały jej w pisaniu.
– Szymon, o co chodziło Ali? – zapytała pedagog znad wymiętej kartki.
Kosiarz niespiesznie obramował twarz – która do niedawna jeszcze należała niewątpliwie do Norwida – zastanowił się chwilę i zabrał się za wstępny szkic, mający przedstawiać szubienicę.
Alicja przeczuwała, że obrazek może nieść ze sobą jakieś głębsze przesłanie. Ucieszyła się, że Norwid nie żyje już od dłuższego czasu.
– Szymon? – zniecierpliwiła się pani pedagog.
Wiadro spojrzał na nią niechętnie.
– Niech Alicja sama ci o tym opowie – oznajmił, ozdabiając niemal ukończone dzieło chmurką, błyskawicą i pojedynczymi kroplami deszczu.
Trzy kobiety wymieniły zaskoczone, nieco nieprzytomne spojrzenia.
– Alicja? Hm… Nie bardzo rozumiem. Jaka…? Alicja?
Nikt otworzyła oczy w zdumieniu.
Wiadro zaś starannie złożył rysunek, po czym z ogromną troską włożył go do zewnętrznej kieszeni spodni. Wstał.
– Miło było, naprawdę. Ale groteska też ma swoje granice. Do widzenia, lekcję mam – powiedział, dumnym krokiem zmierzając w kierunku wyjścia na korytarz.
Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, Nikt ni stąd ni zowąd poczuła, że została rzucona na łaskę szaleńców… Szalonych nauczycielek, które wymieniły zirytowane spojrzenia.
– I co ja zrobię bez jego zeznań? – spytała retorycznie pani pedagog.
– Omiń je – podpowiedziała Edyta Lis, pierwsza otrząsając się z szoku. – On jest dziwny. Zawsze był dziwny. Kto by się tym przejmował?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 17:21, 24 Maj 2008    Temat postu:

Policja wkracza do akcji

„Mogło być gorzej” to jedna z najsłynniejszych mantr, mających na celu uspokojenie.
Stosuje się ją na ogół w sytuacjach beznadziejnych. Takich, których po prostu nie można już pogorszyć. Więc, jeżeli kiedykolwiek zastanawialiście się, jaka będzie ostatnia myśl ostatniego ocalałego Ziemianina – znaleźliście właśnie odpowiedź.
„Mogło być gorzej” – pomyślała Nikt, nerwowo zerkając na zegarek. „Mogło być gorzej. Bo przecież wojna się skończyła” – dodała po cichu, ale – zdając sobie sprawę z nieścisłości tego sądu – ze złością zacisnęła pięści.
Zegarek z bezlitosną precyzją wyliczył, że Alicja spędziła w gabinecie pani pedagog równo trzy i pół godziny. Nie miała pojęcia, jaki jest w tym sens – wiedziała tylko, że katechetka i nauczycielka chemii, które do tej pory zdążyły już nie tylko złożyć zeznania, ale i zmienić je trzydzieści sześć razy – popijają herbatę i wykręcają się od przyjęcia ciasteczek.
Pani pedagog towarzyszyła im dzielnie. Nie gardząc nawet słodyczami.
Nikt miała już dosyć nie tylko swojego dzieciństwa, ale także kolejnych, coraz bardziej niestworzonych historii, z których jasno wynikało, że po przybyciu do szkoły, Młodej ni mniej, ni więcej, tylko wybuchła głowa.
Gimnazjalistka miała nie tylko wrażenie, ale i zupełną pewność, że nie ma co liczyć na oficjalne podziękowania i medal za odwagę. A już na pewno nie przy takiej interpretacji jej zasług, które – zgodnie z najnowszą wersją zdarzeń – ograniczały się raczej do wymachiwania bronią masowego rażenia i złośliwego uśmiechania się jednymi z dwudziestu ośmiu ust, które podobno posiadała, wraz z dodatkowymi trzydziestoma dziewięcioma głowami.
Nikt jak dotąd nie odkryła, dlaczego nie wszystkie jej twarze wyposażone są w wargi.
Doszła za to do wniosku, że bohaterstwo jest nieprawdopodobnie głupie. I to nie tylko dlatego, że wiąże się z pewnymi niewygodami i ryzykiem.
Po prostu chiała juz iśc do domu. I zjeść kilka ciastek, bo - w przeciwieństwie do nauczycielek - nie utrzymywała, że jest na diecie.
Kiedy dyrektorka – majestatyczna i spowita błękitnym, cuchnącym dymem – ponownie pojawiła się w drzwiach gabinetu, Nikt pozwoliła sobie na chwilę niepewnej nadziei, która minęła niemal tak szybko jak podprogowa reklama makreli, błyskawicznie zastąpiona przez strach.
Za przełożoną ciała pedagogicznego stało dwóch ubranych na czarno mężczyzn – oboje byli raczej średniego wzrostu, krótko ostrzyżeni. Na ich plecach znajdowały się szerokie, agresywnie żółte i fluorescencyjne naszywki z niedwuznacznym napisem.
„Policja” – przeczytała Nikt.
Udało jej się nie zemdleć.
W takich sytuacjach – zwłaszcza, kiedy spodziewamy się najgorszego – wyobraźnia pędzi w tempie nie tyle nadzwyczajnym, co po prostu wystarczającym. Wystarczającym do przeanalizowania całej najbliższej i nieco dalszej przyszłości (za kratami), własnej, rychłej śmierci (za kratami) i najbliższego spotkania ze wszystkimi urojonymi koszmarami, od Czarnego Luda z Szafy począwszy, a na sprzedawcy polis ubezpieczeniowych skończywszy (za kratami).
Nikt skupiła się raczej na zbliżającej się wielkimi krokami lekcji WOS-u – ku swemu zdumieniu poczuła, że będzie w stanie ją znieść bez protestów.
Pomyślała o lekcjach indywidualnych z Wiadrem (za kratami).
I tego było już za wiele.
Nikt wrzasnęła, zasłaniając twarz dłońmi

*

– Smycze. – Policjant wycedził to słowo zimno i dobitnie. Głosem, którym zwykło się mówić raczej: „I pamiętajcie o głowie konia w jego pościeli, jasne?”, niż cokolwiek innego.
Coś tak przyziemnego.
Smycze, o których mowa, były ciemnoszare, a ich główną aspiracją życiową – jeśli można to tak określić, bez szczególnego wgłębiania się w prawa rządzące biologią – poza utrzymywaniem telefonu komórkowego na czyjejś szyi, było sponsorowanie firmy Samsung.
Smycze te były własnością szkoły.
Smycze te – sztuk dokładnie dwanaście – zaginęły w tajemniczych okolicznościach.
Jak nietrudno się domyślić – za sprawą Nikt. Prawdopodobnie tej samej, która posiadała aż czterdzieści głów, z czego dwadzieścia dwie niepełnosprawne.
– Smycze – przytaknęła Alicja, nerwowo mrugając mętnymi oczami pozbawionego okularów krótkowidza. – Ee. Tak. Smycze… otóż… nie wiem, co się z nimi stało.
Wyobraźnia miała czelność podsunąć jej niezwykle żywy obraz cementowych butów, miękko i łagodnie opadających na złociste, piaszczyste dno – gdzieś hen, w głębię oceanu.
Widok nie był tak urokliwy jak powinien. Gra światła, migoczącego w morskiej pianie, przysłonięta była widokiem jej samej – usilnie starającej utrzymać się na powierzchni.
„Spokojnie, Nikt” – mitygowała się. – „Spokój. To nie mafia, rozumiesz? Nie-mafia. To policja. Antymafia. Rozumiesz?”.
Jeden z przedstawicieli prawa zaklął po włosku.
Nikt uznała, że nie jest jeszcze za późno, aby zmienić poglądy. I – kto wie? – może jeszcze przyznać się do winy? Ot tak, z dobrego serca. Wrodzonej wielkoduszności. W końcu, nie można tak lekkomyślnie narażać pozostałych uczniów gimnazjum na spotkanie z tą, no…
…policją.
A smycze można kupić prawie wszędzie.
– Znaczy, chciałam powiedzieć, że je zabrałam. Jakoś tak przypadkiem. Za co bardzo serdecznie przepraszam i… tego. Przyniosę je jutro.
Alicja Kania spojrzała na dyrektorkę.
Spojrzała na panią pedagog i nauczycielki.
Spojrzała na policjantów.
Niestety, nie poczuła niczego w stylu zdumiewającej jedności z naturą i zamieszkującymi Ziemię organizmami żywymi.
To, czego doświadczyła, określiłaby raczej słowami: „atawistyczny lęk człowieka pierwotnego w obliczu ognia”.
Nikt zebrała się na odwagę – prawdopodobnie po raz ostatni w swoim życiu, biorąc pod uwagę kłopotliwe konsekwencje – po czym nabrała powietrza w płuca, przygotowując się do heroicznego wysiłku…
– I pragnę pokoju na świecie – rzekła.
Bardziej wyczuła niż faktycznie ujrzała, że twarze policjantów i nauczycielek rozpogadzają się.
Była wolna.
Była bezpieczna.
Była nieoficjalną bohaterką.
A drzwi wyglądały kusząco – całe, łącznie z nienaoliwionymi zawiasami.

***
Podsumowanie

Nikt z niespotykaną u siebie uwagą i skupieniem (wynikającymi zapewne z tego, że na jej nosie nareszcie znalazły się okulary) wpatrywała się w monitor, oczekując, aż wszystkie programy załadują się jak należy, a komputer uzyska połączenie sieciowe.
Czuła się bardzo staro.
Czuła się, jakby była kimś zupełnie innym – i doszła do wniosku, że to – chociaż w gruncie rzeczy jest tylko banalnym frazesem – jedyne właściwe określenie dla jej stanu ducha.
Prawdopodobnie po prostu przeszła zbyt wiele. Pobiła wyższego od niej co najmniej o dwie głowy chłopka podręcznikiem od historii. Pokonała prawie całą drogę do szkoły biegiem. Złamała dziecku rękę. Dzielnie zniosła rozmowę o najwcześniejszych latach swojego dzieciństwa, a także fakt, że – jak się okazało – mniej więcej dziesięć lat temu udało jej się wdepnąć w mrowisko, którego mieszkańcy nie byli nastawieni zbyt pokojowo. Nawiasem mówiąc, jak mogła tak po prostu o tym zapomnieć?
I była świadkiem nauczycielskiego przesłuchania. I rozmawiała z policją.
Policjant mówił po włosku.
Nie wspominając już o tym, że zmuszona była z własnej kieszeni pokryć zupełnie absurdalny koszt dwunastu smyczy. Co prawda nie reklamowały one firmy Samsung – ale, w gruncie rzeczy, kto by się tym przejmował?
Nie Nikt.
Po wyjściu z gabinetu, musiała znieść Szczygła, któremu wyjątkowo agresywne wyrzuty sumienia nakazały błagać ją o wybaczenie – sprawa dotyczyła jakiegoś zegarka i jakiegoś makao.
Nikt nie miała pojęcia o co chodzi… co prawda, pamiętała jakiś tam zegarek – znalazła go na biurku w bibliotece. Niestety, nie miała bladego pojęcia, co jeszcze wiąże ją z owym czasomierzem.
Prawdopodobnie najbardziej wstrząsającą częścią dzisiejszego dnia, był jednak Wiadro, który – gdy przechodziła obok pokoju nauczycielskiego – zaczepił ją, pytając, czy potrafi narysować wronę. „Bo wrony powinny siedzieć na szubienicy. To przecież jasne” – tłumaczył się Kosiarz.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 17:30, 24 Maj 2008    Temat postu:

II
Truciciele





Grzmoty przetaczają się po niebie


Nikt otworzyła drzwi, nieznanym dotąd nikomu kluczem.
Było to określenie raczej nieścisłe i zdecydowanie zbyt mocno cuchnące ostentacyjną metaforycznością – czyli, krótko mówiąc, tym, czego Wiadro nienawidził najbardziej na świecie. To znaczy, zaraz po własnym miejscu pracy.
A jednak – podobnie jak niechętna banałom Alicja Kania ostatnimi czasy zmuszona była do wygłaszania przynudnych frazesów – tak samo Kosiarz nie był w stanie ująć dręczących go kłopotów inaczej, jak właśnie z pomocą mętnych, literackopodobnych przenośni.
Czuł się jak poeta. I wcale nie było mu z tym dobrze.
Nikt otworzyła jakieś drzwi – Nikt, czy też raczej przesłuchanie, które miało miejsce tydzień temu.
Wiadro nie potrafił uchwycić sedna problemu, co bardzo szybko stało się jednym z czołowych problemów jego życia. Skąd można wydedukować dość mylny w gruncie rzeczy wniosek, że egzystencja pana Bramczyka była przesadnie łatwa i lekka.
Szymon Bramczyk miał wiele kłopotów, w większości związanych ze szkołą.
Zwłaszcza odkąd – znów ta cholerna metafora – Nikt otworzyła drzwi, nieznanym dotąd nikomu kluczem.
Prawdą było, że ludzie – a w szczególności kosiarzowe koleżanki po fachu – zaczęli zachowywać się dziwnie. Dziwniej niż zwykle. Pierwsze syndromy chorobowe dało się zaobserwować podczas składania zeznań w sprawie tego nieszczęsnego, połamanego nadgarstka Młodej.
Potem było już tylko gorzej.
Wiadro z pewnym przerażeniem spostrzegł, że codzienna rutyna z zastraszającą, ponaddźwiękową prędkością, przeistacza się w naśladujący rzeczywistość obraz, jaki mógł powstać wyłącznie w wyobraźni surrealisty, odurzonego czymś nielegalnym.
Wszystko, co otaczało Szymona Bramczyka, zdawało się odginać w jakimś wynaturzonym, niezgodnym z prawami fizyki kierunku – całkowicie odwrotnym od szeroko przyjętych konwencji.
Kosiarz – chcąc, nie chcąc – stał się biernym obserwatorem rodzącej się wokół i rozprzestrzeniającej niczym plaga anormalności. Stał się Alicją Po Drugiej Stronie Lustra – i zupełnie, ale to zupełnie mu to nie odpowiadało.
Przede wszystkim dlatego, że nigdy nie nosił sukienek. Nie wspominając już o tym, że nienawidził kotów i z całą pewnością żaden królik nie wydałby mu się dostatecznie intrygujący, by marnować na niego czas i energię.
Nawet we śnie.
Wiadro zawsze był nieco odsunięty od praw, rządzących gimnazjum w Ligustrowej, panującej tam mody i najświeższych informacji – nic dziwnego, w końcu to jemu przypadła niewdzięczna rola Ostatniego Mohikanina. Ostatniego (no-poza-tym-plastykiem) męskiego członka grona pedagogicznego. Dlatego też funkcja Jednego Z Nielicznych, Który Nadal Zachowywał Się Normalnie, niespecjalnie nim wstrząsnęła. Przywykł do tego.
Był normalny… co napawało go dumą i niezachwianą wiarą we własną odporność psychiczną – odporność, która dopomogła mu w utrzymaniu siebie samego w ryzach mentalnej stabilności.
Stojąc pośrodku salonu, Wiadro obserwował arkusze papieru, na których widniały jego najświeższe karykaturalne dzieła.
Od czasów przesłuchania – z nieznanych sobie bliżej przyczyn – niezwykle zainteresował się czysto satyrycznymi rysunkami. Prawdopodobnie żaden na świecie Hitler nie miał tak wspaniałego nosa jak ten, który wychodził spod jego pióra.
Żaden.
Za oknem padał deszcz – ciężkie krople rozbryzgiwały się na szybach domu Kosiarza. Wiejska, niemal nierozproszona ciemność sączyła się do mieszkania. Do salonu, rozjarzonego światłem żyrandola – światłem, które wydawało się wyblakłe i złudne, chwiejące i migoczące rozpaczliwie na granicy mroku.
Błysnęło. Gdzieś – całkiem blisko, sądząc po donośności – przetoczył się groźny, basowy grzmot.
Atramentowoczarne niebo było bezgwiezdne, zasnute ciężkimi chmurami, które od czasu do czasu odsłaniały pojedyncze strugi chłodnego, lunatycznego połysku księżyca w pełni.
W oddali wyły psy, a przynajmniej taką nadzieję miał Kosiarz.
Życzył sobie psów – zawsze to lepsze od hord zdziczałych wilków, które mogłyby, jak to zdziczałe hordy mają w zwyczaju, w okamgnieniu spustoszyć i splądrować cały kraj.
Oczywiście, Wiadro nie przejmował się całym krajem – wyłącznie tym fragmentem, w którym przebywał obecnie. On, a także – ewentualnie – jego rodzina.
Błysnęło.
Błysnęło.
Światła błyskawic trwale wyryły się na siatkówce kosiarzowych oczu.
I wtedy nastała ciemność.
Szymon Bramczyk nie był człowiekiem lękliwym – a przynajmniej to właśnie lubił sobie powtarzać wieczorami, kiedy pogasły już światła, a wiatr na zewnątrz szeleścił wysuszonymi liśćmi.
Nagle usłyszał pukanie. Pukanie, które dobiegało od drzwi wejściowych.
Pukanie – a potem już walenie, będące akompaniamentem do kolejnych grzmotów, równie bliskich co poprzednie.
I wtedy Szymon Bramczyk poczuł, że jeszcze chwila, a wrzaśnie.
Co zresztą niezwłocznie uczynił, zasłaniając twarz karykaturą Churchilla.

***
27 października, 2007 rok. Niedziela. Godzina 22.00

Kochany Pamiętniku!
Albo raczej: Irytująco Różowy Brulionie, W Którym Zwykłam Zapisywać Swoje Wspomnienia Na Wypadek, Gdybym W Przyszłości Nabawiła Się Amnezji!
Zdaje się, że mam poważny problem. Może nie tyle ze sobą, ile z otoczeniem, ale jednak. A najgorsze jest to, że nie mogę o tym z nikim porozmawiać – po pierwsze dlatego, że zostałabym wyśmiana.
O tak. Na pewno.
Może jeszcze nazwana kłamcą (zresztą słusznie, ale nie w tym konkretnym wypadku) – bo, co tu dużo gadać, wydarzenia, których jestem świadkiem, nie brzmią zbyt wiarygodnie. I nie brzmiałyby, nawet w ustach papieża.
Ale do rzeczy.
Relację z iście heroicznych czynów, jakich dokonałam tydzień temu – znasz. O ile oczywiście można to tak określić – bo wiesz, nie chcę Cię martwić, ale jesteś wyłącznie wytworem masowego przemysłu papierniczego. I tak masz szczęście, że twoje kartki nie są z odzysku papieru, bo wtedy byłbyś jeszcze brzydszy. O ile to w ogóle możliwe.
Poznałeś też streszczenie mojego pobytu w gabinecie pani pedagog, przesłuchania nauczycieli, a także wyjątkowo epicki opis uczuć, które targały mną, kiedy do akcji wkroczyła policja.
I wiesz, jak nienaturalnie zachowywało się grono pedagogiczne.
Nie wiesz jednak, co działo się później, w przeciągu ostatniego tygodnia – zdradzę Ci więc, że było jeszcze gorzej.
Widzisz, świat bynajmniej nie wrócił do normy.
Taki na przykład Szczygieł – pierwszoklasista i asystent bibliotekarki. Na pewno go kojarzysz. Otóż, zwykł ostatnimi czasy przechadzać się po korytarzach gimnazjum, apatycznie tasując wysłużoną talię kart i zakładając się o wszystko i ze wszystkimi. Po skończonych lekcjach, kiedy wracam do domu, widuję go czasami – zazwyczaj brakuje mu wtedy buta, skarpetek, rękawiczek, czy czegoś w tym guście. Czegoś, co niewątpliwie przegrał.
Nauczyciele nie są wcale lepsi. Mówią i robią dziwne rzeczy – tak, wiem, że „dziwne” to pojęcie względne, a poza tym bardzo nieścisłe, ale jakoś nie potrafię znaleźć lepszego określenia.
Wystarczy, że napiszę, iż Wiadro nadal rozwija swoje umiejętności rysownicze. Z ręką na sercu mogę stwierdzić, że żaden Hitler na świecie nie ma tak wspaniałego nosa jak ten, którego naszkicował Kosiarz na ostatniej lekcji WOS-u.
A wiesz, Pamiętniku, co jest najzabawniejsze? To, że żadne z nich nie zdaje sobie sprawy z tego, że zachowuje się nienaturalnie – za to orientuje się w tym, że otaczający ich ludzie to banda obłąkańców. Pani Lis osądziła, że Bramczyk jest wariatem, kiedy pokazał jej swoją najnowszą karykaturę… ale to, że sama przed chwilą zajmowała się recytacją „Dziadów”, jakoś umknęło jej uwadze.
To dziwne, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że to ja jestem odpowiedzialna za zmiany, jakie zachodzą w gimnazjum. I za to, co dzieje się z ludźmi.
Nie wiem, skąd to poczucie winy, ale nic nie mogę na nie poradzić.
Zastanawiałam się, czy nie porozmawiać na ten temat z Magdą albo Beatą – no wiesz, koleżankami. Ale im dłużej nad tym myślę, tym głupszy wydaje mi się ten pomysł. Głównie dlatego, że – gdybym rozmawiała z Magdą – musiałabym pewnie szeroko wytłumaczyć się ze swojego nieuzasadnionego, bohaterskiego zrywu. Rozumiesz, ona niespecjalnie popiera heroizm, jakim to niewątpliwie się wykazałam, ratując Młodą.
Za to gdybym rozmawiała z Beatą, musiałabym ze wszystkich sił unikać słowa „Wiadro” – to z powodu zakładu, w którym przysięgłam, że aż do końca października nie wspomnę o Kosiarzu.
Zresztą, jak już pisałam wcześniej – nie uwierzyłyby mi. W najlepszym wypadku doszłyby do wniosku, że „Jak zwykle przesadzasz, Nikt”.
Z tym, że ja nigdy nie przesadzam. Jestem bardzo rzetelna i obiektywna.
Aha – i jest jeszcze coś. Wiesz już, że szaleńcy ze szkoły – chociaż nie zwracają uwagi na własne dziwactwa – orientują się w nienaturalnych poczynaniach innych.
Co z kolei sprawia, że coraz częściej zmuszona jestem zadawać sobie pytanie: czy ja też się zmieniłam…?


***
Zjawia się istota w kapturze

Nie wiedział, co sprawiło, że zdołał jakoś przemóc własną słabość, po czym – powoli, ostrożnie, całą swoją uwagę skupiając na każdym kolejnym milimetrze podłogi – zbliżyć się do drzwi wejściowych.
Nie wiedział też, jak to się stało, że zdobył się na odwagę wystarczająco dużą, by przekręcić klucz, a następnie wyjrzeć na zewnątrz.
Podwórko było puste – jeśli nie liczyć kałuż.
Wiadro nie był pewny, czy odczuwa z tego powodu ulgę, czy też wyłącznie jeszcze większe, paraliżujące przerażenie. Był za to pewny, że bardzo by chciał, aby prąd nareszcie się włączył, a przetaczające po niebie grzmoty ustały.
Zamknął drzwi i ostrożnie, z niepokojem odwrócił twarz w kierunku salonu…
Tuż za nim stała istota w kapturze.
Kosiarz cofnął się odruchowo – wystarczył jeden krok, by poczuł, że opiera się plecami o płaską, twardą powierzchnię lakierowanego drewna.
Istota w kapturze ubrana była w długi, sięgający ziemi, czarny płaszcz. Była niższa od niego.
Nie poruszała się.
Wiadro nie widział jej twarzy, był jednak niemal pewny, że stwór wpatruje się w niego z uwagą. Wydawało mu się też, że w miejscu twarzy, z cienia, jaki rzucał ciemny kaptur, dało się dojrzeć jaśniejszy błysk zębów. Zębów, odsłanianych w szerokim uśmiechu.
Kosiarz w jednej chwili pożałował całej swojej miłości, jaką obdarzał filmy grozy. W pewnym sensie czuł się oszukany – zorientował się, że żaden z nich nie przygotował go na taką sytuację. Nie tak naprawdę.
„To niemożliwe. Stukała do drzwi, a kiedy je otworzyłem, od razu znalazła się za moimi plecami!”
W głowie Kosiarza nawet przez moment nie postała myśl, że mógłby obudzić żonę albo córkę – nie pomyślał o tym, że mógłby wołać o pomoc.
Pod czujnym spojrzeniem Istoty, wystarczająco trudne i absorbujące było oddychanie.
Takie rzeczy jak mówienie, czy mruganie zaś – całkowicie niemożliwe.
Istota w kapturze nie wydawała żadnego odgłosu, a gdy się poruszyła, szaty, które miała na sobie, nie zaszeleściły. Wiadro miał nadzieję, że nie ma ona nic wspólnego ze Śmiercią.
W końcu to on – Kosiarz – był dotąd uważany za personifikację Mrocznego Żniwiarza.
Istota chciała z nim rozmawiać. Wiedział to.
Istota miała plan, w który chciała go wtajemniczyć. To również wiedział.
Szymonowi Bramczykowi nie pozostało nic innego, jak tylko posłusznie słuchać, od czasu do czasu zgodnie kiwając głową.
Skupiony na szepcie Istoty, zapomniał o wszystkim.

***
Godzina 23.12

Najgorszą rzeczą z możliwych jest intensywne rozmyślanie, zastępujące sen. Głównie dlatego, że bardzo szybko pojawia się potrzeba natychmiastowego rozproszenia ciemności światłem lampki.
Co też właśnie uczyniłam.
Widzisz, Wkurzający Brulionie: przyszło mi do głowy, że mniej więcej tak musiała się czuć Alicja w Krainie Czarów. Albo prawie tak – bo nie możemy zapomnieć, że była ode mnie sporo młodsza, co oznacza, że łatwiej było jej się przystosować.
A przynajmniej tak sądzę.
Jak wiesz, nigdy nie pałałam szczególną sympatią do filmów grozy – co innego książki. O tak, powieści Kinga potrafię pochłaniać dziesiątkami… ale gdyby ktoś zaproponował mi oglądanie ich ekranizacji – chyba musiałabym podziękować.
Przede wszystkim dlatego, że umysł czytający horror i umysł oglądający horror, działa i reaguje zupełnie inaczej.
„Misery”, czy na przykład „Łowca Snów” zupełnie mnie nie wystraszyły. Te same historie rzucone na ekran mogłyby mną nieźle wstrząsnąć. Bo co innego czytać – wtedy mój mózg przefiltrowuje wszystko tak jak chce. I jak lubi – a co innego widzieć interpretację kogoś innego. Powiedzmy, że dużo mniej układną.
Miło jest sobie snuć wyobrażenia o całkowicie niesamowitych wydarzeniach, które mogłyby mieć miejsce… ale być ich świadkiem, to coś innego. Coś gorszego.
Takie rozmyślania nakłoniły mnie do poważnego zastanowienia się nad tym, co przeraża mnie najbardziej.
Już na dzień dobry odrzuciłam nadmiar posoki: zgoda, słabnę na samą myśl o tętnicach, żyłach i innych takich, ale obserwowanie kałuży krwi wydaje mi się tanim chwytem rodem z nisko budżetowych filmów, których jednym źródłem przekazu jest prezentowanie widzom obrzydliwości wszelkiej maści i koloru.
Kiedyś myślałam, że boję się klownów. Ale wiesz. Są gorsze rzeczy.
Bałam się śmierci, ale potem jakoś przestałam się nad nią zastanawiać.
Zresztą, ten strach przed śmiercią, to nie było żadne tam głębokie, metafizyczne unikanie pustki. Najzwyczajniej w świecie obawiałam się bólu, jaki mógłby towarzyszyć zejściu.
Rozumiesz.
Bałam się też pogrzebania żywcem. Chyba każdy czasami się boi.
Teraz, kiedy wszystko zaczęło układać się tak, jak się układa (patrz: zapiski z godziny 22.00), doszłam do wniosku, że tym, co przeraża mnie najbardziej, jest ta pokrętna, niezrozumiała dziwaczność. Znani mi ludzie, któż nagle stają się kimś zupełnie innym. No i niepewność: co jest przyczyną tego wszystkiego, czy to wynaturzenie dotyczy również mnie, i wreszcie najważniejsze…
…Czy to się, do licha, kiedyś skończy?!
Hm.
Jeszcze tylko tego brakuje, żeby po okolicy zaczęły się błąkać zakapturzone potwory albo Obcy, albo coś w tym guście. Takie, które opętywałyby wszystkich miejscowych, naginając ich do swoje woli.
Mwahahahaha.
Nie, stop, wróć: tego nie było. To zbyt demoniczne, a jest już późno. I ciemno. I pada. I burza jest.
Brr.
Już się zamykam. I w ogóle, wiesz… Idę spać.


***
Wiadro bije się z myślami

Szymon Bramczyk wpatrywał się w drzwi jeszcze długo po tym, jak zamknęły się one za tajemniczą Istotą w kapturze.
Szymon Bramczyk czuł się dziwnie – i nie zwracał uwagi na zaspane, ziewające pretensje żony. Prawdę mówiąc, w ogóle ich nie słyszał.
W jego uszach wciąż rozbrzmiewał głos stwora, który przybył do niego, by całkowicie odmienić jego życie. W jego uszach rozbrzmiewał szept…
„Syk. To był wstrętny syk.”
Szept.
„Syk.”
Szept.
„Syk.”
A właśnie że szept!
„A wcale że nie!”
Wiadro bił się z myślami do późnych, nocnych godzin.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin