Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Opowiadanie [M]


 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań / Archiwum - zakończone i miniatury
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

M.G.
Ołówek


Dołączył: 03 Maj 2007
Posty: 4
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 12:43, 04 Maj 2007    Temat postu: Opowiadanie [M]

Witam jestem tu nowy i nie za bardzo wiem czy ten temat poruszac w tym dziale. Otóż chciałbym się poradzic kilku osób, które znają się na pisaniu. Załączam fragment jednego z moich opowiadań, choc jest w nim kilka błędów i literówek. przeczytajcie ten fragment i powiedzcie czego w nim brakuje, i poradzicie jak mam pisac, oraz oceńcie czy to opowiadanie jest dobre.



-Ile lat otrzymałeś?- zapytał Patern z obojętnością w głosie. Z tego co słyszałem od ludzi był on skazany za napaść i nieumyślne spowodowanie śmierci. Dostał 25 lat.
-700 -odparłem po chwili zamyślenia.
-A cóż takiego uczyniłeś w tym zapchlonym świecie? -zainteresował się Omeskis. Tak miał na nazwisko Patern.- zabiłeś króla lub jego synów?
- O wiele gorzej -odpowiedziałem spoglądając na dwie walczące o kruchy chleba mrówki- Nawet byś sobie tego nie wyobraził.
-Ależ powiedz -dopytywał się- co ty siedemnastolatek mógłbyś popełnić?
-Zbrodnię nie z tego świata -wyszeptałem- I na pewno nie chciałem tego zrobić...
-Czego?
-Nie chciałem zabić mistrza wiatrów...
-Zabiłeś mistrza wiatrów!? -krzykną Patern na całą celę, wytrzeszczając oczy- Rozum ci odjęło?
Z korytarza zaczęły dochodzić głosy innych więźniów. Na pewno ta wiadomość wzbudziła w nich wielkie emocje.
-Ale... -Omeskis nie mógł uwierzyć- jak tego dokonałeś?
Poczekałem aż głosy trochę ucichną, po czym odpowiedziałem:
-Kiedy mistrz wiatru znajdował się na krawędzi urwiska -przełknąłem ślinę- ja w okolicy rąbałem drzewo. Ot wielki dąb, może stuletni. Dużo czasu mi to zajęło. No, więc mistrz był na urwisku, gdzie rosło owe drzewo. Nie widziałem go jakiś czas, gdyż pojawił się tylko na chwilę jako człowiek, a potem chyba poleciał gdzieś indziej. W każdym bądź razie tak uważałem. A więc ja dalej rąbałem ten dąb jak głupi. Byłem tak przemęczony i zapomniałem, że mistrz wiatru potrafi zrobić się przezroczysty. Nikogo nie było w pobliżu, to nie krzyczałem ,,uwaga”, kiedy drzewo padało. Mistrz w tej samej chwili przybrał postać człowieka, po prostu dalej znajdował się na tym urwisku. Był odwrócony tyłem do dębu, gdyż w coś się wpatrywał. Pień uderzył go mocno w głowę, a mistrz zachwiał się i runą jak długi w przepaść.
-Tak po prostu?
-Tak po prostu. Potem musiałem tłumaczyć się radzie najwyższych, że był to tylko nieszczęśliwy wypadek. Ale mnie nie słuchali i od razu wydali wyrok. Przecież ja nawet nie dożyję 700 lat!
-To marny twój los -westchną Patern- założę się, że nie przeżyjesz tu nawet tygodnia.
-Dlaczego?
-Albo cię zjedzą szczury, albo mrówki - uśmiechną się szyderczo- ale nie martw się, dam ci specjalną pigułkę, dzięki której nic cię nie zje. Łap.
Wyją z sakiewki białą tabletkę i rzucił ją ku mnie.
-W jaki sposób to działa? -trochę niedowierzałem Omeskisowi. Byłem pewny, że chce mnie otruć.
-Kiedy ją połkniesz, w twoim organizmie zaczną wytwarzać się ciała, które odganiają zwierzęta. Kiedy się na przykład pocisz, albo krwawisz...
-Na pewno?
-Tak. Ja biorę to już dwa lata, i dotychczas nic mi nie jest. Jedyna wada działania to ból brzucha przez kilka godzin od spożycia.
- Co ile czasu trzeba to brać? -zapytałem obracając w palcach pigułkę.
- Co dwa miesiące -odparł Patern.
-A ile ci jeszcze zostało tych tabletek?
-20. Ale bądź spokojny. Facet z sąsiedniej celi mi je dostarcza.
- W jaki sposób? - popatrzyłem w około- przecież jesteśmy odgrodzeni od innych cel grubym murem.
- Mam swoje sposoby - zaśmiał się Omeskis- pokażę ci w swoim czasie.- lepiej jak najszybciej połkinij tę pigułkę, bo być może ta noc będzie twoją pierwszą i ostatnią.
Zebrałem więc w ustach jak najwięcej śliny, aby tabletkę łatwiej było wchłonąć. Po chwili połknąłem ją za jednym zamachem.
Noc była zimna, choć wiatr nie wiał. Wiadomo zresztą dlaczego. I dlatego to wzbudziło tak wielką sensację wśród więźniów. On już nigdy nie zawieje, bo go nie ma. Zginą, przepadł na zawsze. Choć nie- jego ciało leży pewnie zakrwawione na dnie przepaści. Tak, tak na pewno jest. Po co wogóle do tego wracać. Przecież on jest już MARTWY. I nic na to nie poradzę.
Przewróciłem kajdany, okrywając się skrawkiem koca. Nie byłem przystosowany do noszenia żelastwa na rękach i nogach. Moje ciało drżało, zrobiło się naprawdę zimno.
Patern już dawno zasnął. A ja wciąż przewracałem się z boku na bok. Nie dałem rady spać. Strasznie bolał mnie brzuch. Jakby wbijano we mnie tysiąc noży. Nawet nie wiem która była godzina. Ale przypuszczałem, że północ na pewno.
Bóle już prawie mijały, a za dziurą w ścianie przypominającą okno widać było wschodzące słońce. Ostatkami sił w mijających mękach zmrużyłem oczy i zasnąłem.
***
-Przyjacielu -powiedział znajomy rozespany głos- pora wstawać.
Otworzyłem szeroko oczy i rozejrzałem się po celi. Usiadłem po chwili, podpierając plecy ścianą.
-Jak długo spałem? -zapytałem Omeskisa przecierając oczy.
- Jest już chyba południe -odpowiedział- spałeś jak dziecko, więc nie chciałem cię dotychczas budzić. Teraz jednak musiałem, bo chciałem ci coś pokazać.
-Co takiego...
Ale nie pytałem dłużej, bo Pater już trzymał to,,coś'' w ręku. A to był zwykły szczur.
-I co w tym takiego niezwykłego?
-Nie widzisz? -zaśmiał się Omeskis obracając zwierzę w ręce- nie żyje.
-No i?
-No i nie żyje. Jest martwy -odpowiedział- ty go zabiłeś. To znaczy twoje ciało.
-Ale...jak?
-Widzę że ta pigułka działa na ciebie inaczej niż na innych więźniów. Ona powinna odganiać drapieżniki, a nie je zabijać. Ale tym lepiej dla nas.
-Dziwne. Bardzo dziwne.
-Wiedziałem że jesteś inny niż wszyscy. Może będą z ciebie ludzie.
Uśmiechnąłem się, ale mój wzrok błądził gdzie indziej. To że zabiłem szczura trochę mnie satysfakcjonowało, bo miałem już uznanie jednego więźnia.
-Kiedy przyniosą obiad? -zapytałem po kilku sekundach. Poczułem wielki głód.
-Już przynosili -westchną Patern- zostawiłem dla ciebie.
Podał mi kawałek czerstwego chleba i dzbanek wody.
-A więc tak tutaj żywią? -wziąłem jedzenie- jak tutaj wytrzymujesz?
-Jak już mówiłem mam swoje sposoby. Ale tym razem mogę ci chyba powiedzieć. Widzisz te niby okno? Co ranek znajomy ptak przynosi mi pożywienie. Jest tak wielki, że przez kraty może przełożyć jedynie szpony, w których często widnieją przysmaki. Podwędzone ryby, sery, mięsa, niekiedy warzywa, owoce...
-Jak wieli może być ptak, który nie przelezie przez takie krat? -zapytałem ze zdziwienia.
-Niewyobrażalnie. Jest co najmniej wielkości czterech dorosłych ludzi. To potężny orzeł.
-Orzeł...skąd taki w naszym królestwie?
-Nie wiem czy mógłbym ci to powiedzieć -Omeskis przysuną się bliżej spoglądając na drzwi- został tu sprowadzony z bardzo daleka. Jest jakby moim stróżem.
-To dlaczego nie pomógłby ci stąd uciec?
-Bo o jednym zapomniałem ci powiedzieć. Nie dość że ta wieża jest oddzielona od reszty świata wodami, to jeszcze jest silnie chroniona.
-W jaki sposób?
-Ochrania ją stworzenie dość dziwne. Ma szaro-czarną głowę podobną do wilczej, bardzo długi ogon, niczym 100 metrowa lina, oraz wielkie na 3 metry skrzydła. Całe pokryte jest sierścią. Słyszałem, że strażnicy nazywali ją Lupiflagrum. Ale co znaczy to słowo to nie wiem.
-Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Ale powiedz, jak twojemu orłowi udaje się przemknąć przed tym czymś niepostrzeżenie?
-Mówiłem że dostaje się tu rano. W tym czasie strażnicy karmią Lupiflagruma. Niebo jest czyste.
-I nie udałoby mu się rozwalić tych krat?
-Nie. Już kiedyś próbował. Nic z tego.
-Szkoda...
-No. Wspominałeś że byłeś drwalem? -zaczął Omeskis zmieniając temat.
- Tak byłem -westchnąłem- najlepszym w królestwie. W każdym bądź razie wszyscy tak twierdzili.
-I co tak przez cały dzień rąbałeś drewno?
-No nie. Pracowałem w lesie jakieś dwie godziny, po południu. Z rana i wieczorem siedziałem zwykle w karczmie.
-A co poza tym robiłeś innego?
-Głownie to nic. W kółko to samo.
-To twoje dotychczasowe życie musiało być bardzo monotonne. Ja o swoim mógłbym napisać kilka książek...
-A było aż takie fascynujące?
-Nawet nie wiesz jak. Co dzień miałem co innego do roboty.
-Na przykład?
-Na przykład to kiedy próbowałem ukraść znachorce liście cząbru.
-Czego? -zapytałem zadziwiony.
-Cząbru. Taka roślina. Musiałem zdobyć kilka listków, aby zrobić z nich sok, gdyż działają one leczniczo na ukąszenie osy. Bo wcześniej te owady strasznie mnie pokąsały, kiedy przebywałem w Gaju Dziewiczym.
-A co takiego tam robiłeś?
-Eee...no wiesz -zaśmiał się pod nosem Omeskis- spełniałem swoje....ee...no...
-Dobrze już nie musisz się tłumaczyć, rozumiem.
-No, tak -znowu się zaśmiał- albo przypomniała mi się historia z jajem Bazyliszka, albo pianiem koguta, lub językiem wydry...
-No to musiałeś mieć ciekawe życie...
-No tak -potrząsną głową Patern- czasami chciałbym się z stąd wyrwać, ale nie mam dobrego pomysłu. A poza tym gdybym nawet miał, to jakim cudem pokonałbym tych odzianych w metal strażników i Lupiflagruma? Ucieknięcie z tej wieży to jak porwanie konia szklanego jeźdźca...
-A co jeździec by cię ścigał?
-Czy by mnie ścigał? Tak. A gdyby mnie wreszcie złapał, wbiłby mi szkło w serce...
-To by musiało bardzo bolec...
-Na początku tak. I wyobraź sobie że żył bym dalej, ale byłbym jak roślina. Nie potrafiłbym wogóle myśleć...
-Aż taki jest?
-No. On nigdy nie zabił swojej ofiary. Pozwalał tylko jej inaczej żyć.
-Potworne.
-Tak. Ale nie zawracajmy tym sobie głowy. Jesteś tutaj nowy, więc jeżeli udało ci się zabić mistrza wiatrów, może wymyślisz jakiś sposób ucieczki?
-Może jakoś by się nam udało zwiać, ale jeszcze jedna bardzo ważna przeszkoda to, że wieża otoczona jest po brzegi wodą. Musielibyśmy mieć jakąś łódź.
-O to bym się nie martwił. Strażnicy przecież muszą jakoś dostarczać tu żywność.
-No tak. Pozostaje tylko wymyślić jak stąd uciec.
Przesiedzieliśmy kilka godzin rozprawiając o ewentualnych planach, ale na nic się one nie zdały. Poszliśmy więc spać, bo byliśmy zmęczeni długą rozmową.
***
Rankiem znów zbudził mnie Omeskis. I znów chciał mi coś pokazać.
-Podejdź do krat okiennych i spójrz na niebo -przebudził mnie tymi słowami.
Tak też wstałem, jak zwykle przecierając oczy.
Podszedłem do okna i spojrzałem na horyzont.
-Nic nie widzę -odparłem- tylko woda w morzu stoi.
-No bo powinna stać -zaśmiał się Patern- przecież nie ma wiatru. Ale nie o to mi chodziło. Patrz dalej.
No to patrzyłem.
Po kilku sekundach dostrzegłem małą kropkę na niebie, która powiększała się z każdą sekundą.
Po chwili odszedłem od krat przeczuwając co się wydarzy.
Uderzyły w nie wielkie lśniące szpony, należące do największego ptaka jakie widziałem w życiu. Teraz dopiero naprawdę uwierzyłem w opowieść Omeskisa.
-Śmiało, możesz go dotknąć -powiedział Patern- przy okazji weź ten kawał mięsa, który jest nabity na dolny pazur.
Dopiero teraz zobaczyłem że pod szponami ptak trzyma pożywienie. Ucieszyłem się. Podszedłem więc do orła, głaszcząc go po szponach. Zza muru usłyszałem jakby ciche mruczenie, co było niepodobne do orłów.
-To znak że musi wracać -rzekł Omeskis- daj mięso.
Podałem więc spory kawał chyba wieprzowiny, która z całą pewnością była opieczona, jakby prosto z ognia.
-Bierz... przyjacielu -mówił przez pełne usta Patern- to... jedyny dobry posiłek w tym dniu.
Usiadłem przy murze wcinając. Smakowało jak u mamy.
-Zatrzymaj na chwilę ptaka! -krzyknąłem nagle odrzucając kawałek mięsa- mam pomysł.
Patern podszedł do orła i po prostu powiedział: Poczekaj chwilę.
-Poproś go aby przyniósł następnym razem igłę i spróżniowe kamienie.
-A co to spróżniowe kamienie? -zapytał Omeskis. Trochę mnie dziwiło, że taki wielki podróżnik nie wiedział co to jest.
-Wystarczą tylko dwa takie kamienie. Trzeba je trzymać blisko siebie, bo gdy je się za bardzo oddali, to zderzone potrafią wybuchnąć.
-No dobrze, ale po co ci igła?
-A jak myślisz czym otworzymy drzwi?
-Aha. Ale igłą?
-Owszem. Kiedyś, kiedy byłem dzieckiem zawsze podkradałem mamie ciastka, które chowała w spiżarni. Igła się przydawała.
Patern pogłaskał ptaka i szepną mu coś.
-Dobrze. Zatem jutro sprawdzimy twój pomysł.
Potrząsnąłem głową patrząc na odlatującego orła. Zdziwiłem się trochę, bo leciał tak, jakby płyną. To znaczy, że ciężko i powoli machał skrzydłami.
Resztę dnia spędziłem rozmawiając z Omeskisem o różnych rzeczach. Godzinę po odlocie skrzydlatego przyjaciela, strażnik przyniósł wodę i chleb. Musiałem dobrze przypatrzeć się jak wchodzi, każdy jego ruch oglądałem z ciekawością.. Otwierał drzwi do siebie. To już było coś.
Poszliśmy wcześniej spać, jutro zapowiadał się ciekawy dzień.
Z rana wstałem sam. I tym razem ja obudziłem Paterna.
-Wstawaj -szturchnąłem go za ramię- nie ma co dłużej spać. Uciekamy.
Omeskis początkowo udawał że śpi, dopiero na słowo ,,uciekamy'' zerwał się z posłania.
-Przyleciał? -zapytał lekko sennym głosem.
-Jeszcze nie. Poczekamy.
I nie musieliśmy długo czekać. Po jakichś pięciu minutach w kratach już widać było ogromne szpony, a w nich torba.
-Spisałeś się nieźle -Patern poklepał orła po pazurach- możesz wziąźc tę dziczyznę.
Oddał mu spory kawałek mięsa i wyją z torby igłę i cały stos kamieni.
-Aż tyle? -zdziwiłem się- dwa w zupełności by wystarczyły.
-No tak, ale jak powiedziałeś mi jak to działa to poprosiłem o całą torbę. Kto wie, może się przyda...
-Tylko pamiętaj, blisko siebie mały wybuch, daleko...
-Wielki... -dopowiedział Omeskis- tak, tak. To od czego zaczynamy?
-Wezmę dwa kamienie, kiedy przyjdzie strażnik, włożę mu jeden kamień do kaptura.
-A jeśli będzie miał broń?
-Siedzisz tu dłużej ode mnie i nie wiesz że nie ma broni?
-A jeśli wyjmie? Nóż zawsze trzyma za pasem...
-Wystarczy że zdążę podłożyć mu jeden kamień. To wystarczy, nawet jeżeli się zorientuje, rzucę drugi kamień jak najdalej niego. Przecież kamienie się przyciągają nawzajem.
-Fakt.
-Teraz tylko zaczekajmy na strażnika.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 15:20, 04 Maj 2007    Temat postu:

(kręci głową)
Postaram się nie mieszać w błotem. W końcu to chyba nikomu nie potrzebne. Ale w każdym razie sam poprosiłeś o opinię.

Zacznę od samego tytułu. Naprawdę nazywanie opowiadania „Opowiadanie” nie jest najlepszym pomysłem. Automatycznie wywołuje u mnie złe skojarzenia. Kiedy widzę taki tytuł natychmiast wiem, że będę mieć do czynienia z raczej kiepskim i nieprofesjonalnym tekstem. To naprawdę odstrasza.

Następna sprawa: fragment? Rzeczywiście, to wydaje się być fragmentem oderwanym od całości. A dawanie czegoś takiego nie jest najlepszym pomysłem. Powinno wklejać się od samego początku.

A co do samej treści… nie doczytałam do końca. Nie jestem masochistką. Ale pierwszy fragment i pobieżne przejrzenie tekstu wystarczyły, żeby stwierdzić, że ten tekst wymaga gruntownej przeróbki. A właściwie napisana od nowa.

Zdania są niegramatyczne, dużo błędów. Styl kiepski - nie dość, że dialogów jest za dużo, to jeszcze bardzo suche. A opisy raczej słabe. Przedstawienie postaci też mi się nie podoba. Oni są po prostu obrzydliwie sztuczni. Gdybym miała wypisać wszystko, co tutaj należy poprawić, zajęłoby mi to chyba więcej niż tobie napisanie tego tekstu. Dlatego radzę, żebyś to usunął i zaczął od nowa, starając się bardziej dopracować tekst, uważnie go sprawdzać i przemyśleć. Nie sądzę, żeby to mogło wtedy stać się bardzo dobre, bo wyraźnie widać, że brak ci wprawy w pisaniu, ale w końcu tylko pracując nad sobą możesz się poprawić. I czytaj dużo, to też może pomóc.

Bo póki co niestety to jest bardzo kiepskie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

M.G.
Ołówek


Dołączył: 03 Maj 2007
Posty: 4
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 17:42, 04 Maj 2007    Temat postu:

A co sądzisz o tym?

I



Wszedłem przez drzwiczki, niczym z westernów z lat 60-tych. Ci wszyscy ludzie siedzący w brudnych dębowych stolikach zwrócili na mnie wzrok. Zacząłem iść w stronę barmanki, która obrzuciła mnie nerwowym wzrokiem. Patrzyłem na nią. Prosto w oczy. Zastanawiałem się, o czym może teraz myśleć. Jeden krok, drugi, trzeci. Byłem coraz bliżej. Usiadłem. W oddali słychać było jakiś znajomy kawałek z lat 80-tych. Nie pamiętałem jednak jaki.
-Whisky poproszę -zagadnąłem do niej, do barmanki. Zauważyłem że ma niebieskie oczy, tak jak ja. Zagadnąłem, choć nie wiedziałem czy na czerwonej planecie mówi się po angielsku.
-Whisky…dawno już takiej nie piłam-odpowiedziała w moim języku. Odczułem pewną ulgę, że będę miał z kim porozmawiać-Nie mamy whisky…piwo i wódkę owszem, no i może jest gdzieś na zapleczu jakaś beczka z rumem…
-Jak to możliwe, że mieszkanka Marsa umie mówić po angielsku? -zapytałem bez namysłu.
-Nie urodziłam się na Marsie -odpowiedziała-mój ojciec był Amerykaninem.
-Amerykaninem? –bardzo mnie to zaciekawiło- Jak się tu znalazłaś…
-Nie wiem-powiedziała nalewając sobie do kieliszka wódki-po prostu się tu znalazłam. Kiedyś o tym myślałam, lecz dałam sobie spokój.
-A ci ludzie…?-wskazałem głową.
-To wygnańcy-wypiła łyk czystej- nikt z nich nie mówi po angielsku. Jedynie mówię ja i Stanley. Siedzi obok okna.
-A kim on jest? –popatrzyłem na mężczyznę siedzącego w trzecim stoliku od okna.
-On sam nie wie- patrzyła na niego z pożałowaniem- inni uważają go za obłąkanego, ale ja tak nie uważam. To prawda, jest dziwny, ciągle mówi wierszem. Trudno go czasami zrozumieć. Ale ja go lubię. Tylko on wie, o co uchodzi…
-A o co tu chodzi? -popatrzyłem na cały pub- skąd to wszystko się tu wzięło? Przecież na Marsie nigdy nie było, nie jest, nie powinno być życia…
-Ziemia nie jest jedyną planetą zamieszkałą przez człowieka-powiedziała spokojnie-choć już piętnaście lat tu jestem i nigdy dotąd nie zwiedziłam innej planety, to i tak to wiem…
W tamtej chwili pomyślałem sobie, że ta kobieta nawet nie zdziwiła się, kiedy zapytałem ją po angielsku. Widocznie była przyzwyczajona do amerykanów przebywających na Marsie. Ciekaw byłem ilu ich jeszcze może być tutaj.
-Skąd wzięła się tu ta szafa grająca? -teraz zobaczyłem co nadawało muzykę.
-Mój tata przywiózł ją kiedyś na moje siedemnaste urodziny-odpowiedziała barmanka.
-Przywiózł z…?
-Z wysypiska.
-A gdzie jest to wysypisko? -nie ukrywałem mojego zaciekawienia.
-Jakieś osiem mil stąd na południe.
-A skąd ta szafa grająca się tam wzięła?
-Statki przywożą różne drobiazgi do portu.
-Statki kosmiczne? –zapytałem.
-Kosmiczne? – zdziwiła się barmanka- nigdy o czymś takim nie słyszałam. Wysypisko jest tuż obok portu, do którego wpływają statki. Znajduj się tam też więzienie. Ci ludzie, którzy tu siedzą, właśnie stamtąd pochodzą. Po odsiedzeniu wyroku, zostają tu wygnani.
-Statki wpływają do portu, więc musi być i morze…-zdziwiłem się. Badania NASA nigdy nie wykryły na czerwonej planecie wody. Choćby kropli.
-Nie, to nie morze, lecz ocean –odpowiedziała spokojnie- bardzo, bardzo duży.
Zdziwiłem się bardzo. Ale nie pytałem już o ocean.
-Jakie wyroki oni odsiedzieli? –popatrzyłem na pijaków.
-Głównie to handel brońmi, lub ingerowanie w sprawy polityczne…-barmanka nawet na nich nie patrzyła- ale też i gwałty oraz zabójstwa, ale to bardzo rzadko.
Chciałem zapytać o coś jeszcze, ale ugryzłem się w język. Czasami jeśli się za dużo wie, to potem wpada się w kłopoty, więc dałem sobie spokój.
-Poproszę piwo –po kilku minutach siedzenia w ciszy poczułem pragnienie.
Kobieta nalała mi w szklany kufel piwa, nie mówiąc nic.
Kiedy tak na nią patrzyłem, wydawało mi się, że jest mocno przemęczona. Cóż, nie była moją żoną, dziewczyną, czy nawet córką, więc za bardzo mnie nie obchodziła. No ale mogę przyznać, była ładna.
Wypiłem do końca piwo i wstałem. Już byłem przy drzwiczkach, gdy ozwał się za mną głos tej dziewczyny.
-Nie zapłacił pan-powiedziała spokojnie.
-A jak się tu płaci?- zapytałem nie odwracając się.
-Dolarami-odpowiedziała.
Miałem w małej kieszonce kilka dolarów. Nie byłem zazwyczaj hojny, raczej bardziej było mi do skąpca, ale rzuciłem wszystko co miałem na najbliższy stolik, po czym opuściłem pub.
Słońce zlewało się z czerwony piaskiem. Szkoda że nie miałem przy sobie aparatu fotograficznego. Zdjęcie wyglądałoby wspaniale. I jeszcze te drewniane domki. To wszystko wyglądało tak, jakbym przebywał na dzikim zachodzie. Po prostu świetnie.
Podziwianie pięknych widoków przerwał głośny warkot, a raczej łopot ogromnych skrzydeł. Zerwałem z głowy kapelusz i rozejrzałem się po ciemno niebieskim niebie.
Na horyzoncie widać było małe czarne kropeczki, które rosły z każdą chwilą.
Ludzie z pubu wybiegli przyglądając się temu, widocznie też usłyszeli przeraźliwy dźwięk, który teraz był jeszcze bardziej intensywniejszy.
-To brzeszczoty pustyni!- krzyknął jeden z pijaków.
-Co to jest?!- krzyczałem zakrywając uszy. Dźwięk był nie do zniesienia.
Ale nie usłyszałem odpowiedzi. A i tak można było to zobaczyć.
A były to ogromne, wielkości może trzech samochodów osobowych, metalowe szarańcze, które przeleciały nad miasteczkiem, wypuszczając na budynki ładunki wybuchowe.
Wyjąłem z kabury pistolet kaliber 4,5 mm i zacząłem strzelać w kierunku szarańczy, która krążyła nad główną ulicą. Ale zwykły pistolet nie wystarczył. Szarańcze niszczyły wszystko, nie zauważając ludzi.
Z uszu zaczęła mi lecieć krew. Nic w około nie słyszałem. Więc zacząłem biec ile sił w nogach w kierunku wyjścia z miasteczka, czyli na południe. Na południe do wysypiska. Po prostu jak głupi stchórzyłem.
Podążając ciągle prosto, nie oglądałem się do tyłu. Bałem się ujrzeć masakry i tylu ciał leżących jak manekiny. Czułem że już nic mnie nie goni. Dźwięk powoli ustępował, oddalał się. I całe szczęście. Lecz biegłem, teraz trochę wolniej. Słońce zachodziło powoli, a ja uświadomiłem sobie, że widoki na Marsie są piękniejsze niż na Ziemi. Nagle zatrzymałem się. Popatrzyłem w ciemne niebo. Kiedy kilka godzin temu rozmawiałem z tą barmanką…
Oczy napełniły mi się lekko łzami. A może to tylko ten wiatr. Przecież to były jej ostatnie chwile życia. Choć za bardzo jej nie znałem, to nie zasłużyła na taką śmierć. Obejrzałem się za siebie.
Miasteczko płonęło żywym ogniem, a nad nim unosiła się jasna poświata. Ci którzy tam mieszkali…wszyscy zginęli.
Zrobiło się trochę chłodno, a ja już nie biegłem, tylko szedłem powoli. Każdy mój krok stawał się coraz wolniejszy. Próbowałem nie mrugać, bo każde moje mrugnięcie powodowało lekkie uśpienie. Widziałem już jakieś budynki, daleko oddalone ode mnie.
Ale na pewno bym do nich nie dotarł. Trochę głodny i przemęczony upadłem na ciepły piach, nie zważając na nic.


II


Rankiem obudziły mnie promienie słońca. Usiadłem, przetarłem oczy i spojrzałem przed siebie. Po co właściwie te szarańcze napadły na miasteczko? Nie umiałem tego pojąć. Może szukały pożywienia? Raczej nie. Nic nie zabrały, jedynie wszystko zniszczyły.
Wstałem, otrzepując się z piasku i przecierając oczy. Pora ruszyć dalej.
Nie myślałem o głodzie, ale pragnienie jakoś musiałem ugasić. Zacząłem znów biec w stronę wysypiska. Myśl o zimnej wodzie dodawała mi trochę siły. Ale to nie to samo, co ją wypić.
Po kilku minutach zwolniłem. Ale i tak niewiele do przejścia mi pozostało, gdyż zobaczyłem oddaloną ode mnie o jakieś 500 ogromną górę śmieci. Rozmaitego żelastwa itp. Ale nie to przykuło moją uwagę. Tuż obok wysypiska rozpościerały się ogromne wody. Być może i był to ocean. Pobiegłem pędem w jego stronę.
Znalazłszy się na miejscu, zdjąłem kamizelkę kuloodporną, potem koszulę, a następnie zrzuciłem, spodnie i ukryłem na wszelki wypadek pod nimi broń. Już miałem wskoczyć do wody, gdy za mną ktoś krzyknął:
-Nie, poczekaj!
Z całą pewnością musiał to być męski głos. Tak też i było. Odwróciłem się i zobaczyłem chudego mężczyznę w płaszczu podróżnym. U jego boku wisiał długi nóż i pistolet.
-Życie ci nie miłe? –zapytał.- Jeśli wskoczysz ja będę ostatnią osobą którą ujrzysz.
Rzuciłem się po swoje ubrania, nakładając je na siebie i dyskretnie chowając za pas pistolet. Dziwne że ten nieznajomy odezwał się do mnie w moim języku.
-Co w tej wodzie jest takiego złego?- zapytałem.
-Żrące kwasy, różne chemikalia -odpowiedział- stopiłoby cię szybciej niż byś zdążył zaczerpnąć powietrza. Same opary są toksyczne.
Za bardzo w to nie wierzyłem, więc podniosłem kamień i rzuciłem go w górę ku wodzie. Nawet nie wpadł, zamienił się w pył, a wiatr go wywiał.
-Widzisz? Mówiłem –powiedział- Jak masz na imię?
-Clarence -odpowiedziałem. To mu musiało wystarczyć.
-Musisz być tu nowy, skoro nie wiesz, że w oceanie nie można się kąpać- nieznajomy przyglądał mi się z zaciekawieniem.
-Przybyłem na tę planetę w celu odnalezienia przyjaciela –odparłem- ale on okazał się zdrajcą.
-Cóż, nie musisz opowiadać mi swojej historii –zaśmiał się wyciągając ku mnie rękę- Ja jestem Martin. Po prostu Martin. I podobnie jak ty, także przybyłem na tę planetę, aby rozwiązać pewną zagadkę. Ale nie pytaj mnie o nią.
-Eee…no więc, na tym wysypisku są jacyś ludzie? –obejrzałem się w około.
-Kiedy tu dotarłem nikogo nie zastałem.-wykrzywił się Martin- ale było dużo ciał. I krwi na budynkach. Wszystkie ciała pochowałem zaraz za wysypiskiem. Było ich tylko pięć.
-A może wiesz kto mógł to zrobić? –zapytałem.
-Nie, ale chyba wiem kto to widział. Choć, pokaże ci.
Ruszył w kierunku wielkiej metalowej wieżyczki, a ja podążyłem za nim.
Rzeczywiście, na ścianach i śmieciach można było zobaczyć pasy krwi.
Weszliśmy na zardzewiałą drabinkę i kierowaliśmy się na górę. Znalazłszy się tam ujrzałem piękny widok. Piękny, ale chyba tylko dla mnie. Martin spojrzał także w tamtą stronę i w jego oczach można było zobaczyć odbity widok pustyni i zgliszczy miasteczka Redmontown.
- Właśnie z stamtąd wracałem –Martin kiwną głową na spalone miasteczko- przykry widok. Także dużo ciał.
-Było w śród nich ciało kobiety o niebieskich oczach? –zapytałem.
-Nie, nie było żadnych kobiet. –odparł- sami mężczyźni. Nie wiem kto mógł wyrządzić im taką krzywdę.
-Ja też stamtąd wracałem. I widziałem wielkie żelazne szarańcze. Wysadzały budynki.
-Szarańcze?
-Tak, od łopotu ich skrzydeł dostawałem bzika. Więc uciekłem na południe.
-Być może one tutaj także były. Tylko po co mordują niewinnych ludzi?
-Też się nad tym zastanawiałem.
-Dobrze, choć pokażę ci kogoś.
Zaprowadził mnie po małym moście położonym z kilku desek, do małego budynku.
-Clarence, poznaj Rafaela.
Z ciemnego kąta wyszedł wysoki, lekko brodaty człowiek około trzydziestki. W ręku trzymał klucz francuski. Uścisnęliśmy sobie dłonie. Czarny smar z dłoni Rafaela przeniósł się na moją dłoń. Obtarłem rękę o koszulę.
-Nowa twarz –uśmiechną się mężczyzna.- każda para rąk się przyda. Szczególnie w moim wynalazku.
- Rafael kończy właśnie prace nad łodzią, która zdoła przepłynąć ocean chemikaliów.
-Tak, tak już niewiele zostało do roboty. A ty Martinie ostatnio nie dawałeś oznak życia. Co cię zatrzymywało w Mistictown?
-Miałem kilka spraw do załatwienia…
Nasłuchiwałem tej rozmowy z zaciekawieniem. Mistictown to musiała być jakaś wioska.
-Ach tak… -przerwał nagle Martin- Rafaelu, czy widziałeś co zabiło tych ludzi?
-Och…taak –Rafael obtarł pot z czoła- były ogromne, jakby osy, pszczoły, lub szarańcze, całe pokryte metalem. Bałem się bardzo. Nie wychodziłem z domu. Wszystko oglądałem z okna. To było straszne.
-Dziwne że nic w około nie spłonęło –wtrąciłem się- w Redmontown spaliły wszystko. A tu zabiły tylko ludzi. To bardzo dziwne
-Tak, i zrobiły to bardzo szybko –zastanawiał się nad czymś Martin.
-Jeden z pijaków w pubie nazwał je pustynnymi brzeszczotami –przypomniało mi się.
-Pustynne brzeszczoty? –zdumiał się Rafael- gdzieś o nich słyszałem.
Zaczął przeglądać po kolei książki. Zanim zdążyłem rozglądnąć się po pomieszczeniu, skończył przeglądanie i znalazł to czego szukał:
-Są pustynne brzeszczoty –uśmiechną się się- przez wielu określane także jako szarańcze czerwonego władcy. Bestie z metalu, stworzone przez naukowca Julesa Roberta Morensisa. W 1970 roku zakazano ich produkowania, gdyż nie spełniały wymogów armii amerykańskiej. Miały służyć do obrony USA, ale zanim ich projekty trafiły do fabryki, wycofano je z taśmy produkcyjnej. Widocznie pan Morensis produkuje je na własną korzyść, i próbuje podbić Mars.
-Jak to wywnioskowałeś? –trochę się zdziwiłem jego szybkim umysłem. Nie często spotyka się takich ludzi.
- To jest oczywiste. Facet rozsyła swoje zabawki po całej planecie, a te niszczą wszystko co spotkają na swojej drodze. A nie zniszczyły wysypiska, ponieważ po co niszczyć śmieci?
Zdziwiłem się trochę, że to było aż tak oczywiste.
-Tak, to prawda, jak zwykle Rafaelu znów olśniłeś mnie swym rozumowaniem. –przytaknął Martin- Ale zapytam cię o jedno. Czy moglibyśmy razem z Clarencem przenocować u ciebie? Wiesz tam na dole trochę za bardzo śmierdzi stężałą krwią…
-Owszem. Ale nie mam tutaj za dużo miejsca. Jeden z was może przespać się na ganku, a drugi na kanapie.
Resztę dnia spędziłem na werandzie popijając jak zwykle wyśmienitą whiskie. Trochę szkoda że na czerwonej planecie nie było wody pitnej. Co róż natrafiałem tylko na same alkohole. Ale to mi w zasadzie nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. A co do pustynnych brzeszczotów, na pewno spotkam je nie raz i nie dwa. Sprawa przejęcia Marsa przez Roberta jakiegoś tam była teraz sprawą pierwszorzędną. A ze znalezieniem mojego przyjaciela, dałem sobie z tym spokój. W końcu on i tak zdradził całą organizację NASA, więc po co właściwie go szukać?
Późniejsze dni obfitowały w wiele fascynujących przygód. Ale nie będę już o nich mówił w tym opowiadaniu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 18:15, 04 Maj 2007    Temat postu:

Przede wszystkim sądzę, że to inne opowiadanie i powinno znaleźć się w osobny temacie.
A także, że chyba po napisaniu nie czytasz tekstu. Dużo błędów, powtórzeń i nielogiczności. Na ten przykład, co znaczy „raczej bardziej było mi do skąpca”? Chyba bliżej było mi do skąpca. I jeśli już zakłada się, że Mars został skolonizowany (bo wiadomo, że tam nie ma form życia. Chyba, że to miała być alternatywa) to najprawdopodobniej dokonali tego Amerykanie, co oznacza, że wszyscy powinni tam znać angielski. Ewentualnie mogli to być Rosjanie. Jeśli ktoś się upiera to jeszcze Chińczycy, ale USA jest najbardziej prawdopodobne.
Co więcej: gdzie tutaj jest u licha jakaś fabuła? Facet wchodzi do baru, wychodzi, widzi jakieś brzeszczoty, spotyka kogoś, kto stwierdza, że to maszyny człowieka, który chce podbić Marsa… i stwierdzenie, że były przygody, ale to już nie w tym opowiadaniu.

Naprawdę radzę ci zanim wkleisz następne opowiadanie chwilę nad nim pomyśleć, uważnie sprawdzić, powyłamywać błędy i upewnić się, że jest w nim coś takiego, jak fabuła. Bo póki co nie mam ochoty na złośliwości i wbijanie w ziemię (zawsze katar i ból gardła nieco stępia mój wrodzony sadyzm objawiający się często w komentowaniu opowiadań), ale nie każdy będzie tak miły. A w tych tekstach osobiście nie dostrzegam niczego, co można by pochwalić.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań / Archiwum - zakończone i miniatury Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin