Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Tonie deszcz [M]


 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań / Archiwum - zakończone i miniatury
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Ewan_McTeagle
Ołówek


Dołączył: 16 Kwi 2007
Posty: 9
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Łódź

PostWysłany: Śro 0:05, 02 Maj 2007    Temat postu: Tonie deszcz [M]

To nie deszcz, to słowa milkną. Kłębią się w powietrzu, niczym poniedziałkowe popołudnie. Wiosna zamyka drzwi prowadząc wiarę do perfekcji. Szukam lasu, by w nim zbłądzić, gdy okazuje się, że wszystkie drzewa wywieźli do muzeum. Księżyc chce mnie pocieszyć, lecz bez znaczenia. Jak wszystko, co robię plecami do świata, niczym Słońce we mgle. Można opisać nierówności, spóźnienia, albo Przylądek Frie. Proszę bardzo. Ale po co? Czyż nie jest to esencja schizofrenii? Czytanie własnych myśli, chwilami strasznych, zawsze żenująco osobistych. Niczym wytarte sztruksy, do których nie przyznałbyś się minąwszy znajomego
w sklepie. Niestety nie ma wygodnych myśli, tak jak nie ma zdrowych nałogów. W autyzmie zawsze będziesz sam. A samemu w pokoju będzie ci tłoczno. Słowo pisane osiada na sercu i na równi z papierosem kradnie resztki oddechu z moich ust coraz bardziej zbędnych. Niewyraźny poranek szepcze do ucha leżąc na wznak. Papieros się tli, lecz powietrze znikło. Tak, ojcze, kontempluję piąty rok twojego grobu. Gdzie kwiaty architekturą, tam świece mienią się fotogenicznie. Drzewa znów mają liście, krzyż czuje lato. Śpisz dalej, gdyż słowo nie wystrzał, nie budzi smutku. A liście nie spadają już samopowtarzalnie. To nie jesień, choć gdyby rozpętać wojnę...
Zbieram barwy, mimo iż żadna zielona. Purpura z czerwienią, lub żółć
z błękitem. Jednak tu i ówdzie gwiżdże pustka, jakby wszystko zostało odjęte. W oddali szukam krajobrazu, kiedy gasną błyski gwieździstego nieba. Woda chłodna, niczym w marcu. Chmury przychodzą
(o jakiejkolwiek godzinie) i huczą, jak rzeka. Świt nieruchomy. Jeszcze jeden krok pod piętą, potem kawa (pozbawiona nikotyny traci smak). Gazeta nie jest już mądrzejsza od telewizora, stąd ten list;

Dziękuję za smutek, o którym mogę teraz pisać, za całą resztę nie chcę cię znać...

Myślałem, że Jegomość od razu mnie zbeszta, ale był zajęty. Siedział na kanapie sącząc koktajl. Myślał o niebie, kwiatach, morzu. Jakby jutro miało nie przyjść. Był słaby z algebry, ale dobry z egoizmu.

- Co tam? – zainicjowałem wymianę zdań.
- Chuj cię to obchodzi?!
- Nie rozumiem... – odparłem zupełnie szczerze.
- No właśnie, ja też. Gadaj po ludzku, albo odpowiem ci emotikonką!
- Wybacz, myślałem, że w dzisiejszych czasach skróty myślowe zostały usprawiedliwione.
- Jak zwykle ci się zdawało...
Odczekałem chwilę. W tym czasie z ekranu telewizora atakował mnie najnowszy teledysk Madonny. Wyglądała nieźle, jak na popularną od wielu lat nieboszczkę. Jegomość wpatrywał się w nią, niczym w zdjęcie ubranej Paris Hilton.

- Stary...
- Cicho! – wykrzyknik brzmiał brutalnie.
- Co...?
- „Co?” – zacytował bezcelowo. – Prawie z nią byłem. Gdybym się trochę bardziej postarał...
- ... z Madonną?
- Też!
- Ale przecież nawet jej nie spotkałeś...nie osobiście.
- Zależy, jak to rozumieć...nie spotkaliśmy się w sensie fizycznym. To prawda. Ale spotkałem ją mentalnie. Grali jej piosenkę, gdy ujrzałem ją na przeciwległym końcu sali. To cała prawda, mów co chcesz. Miała blond włosy i tlenione pasemka...
- To mogła być każda inna gwiazda pop.
- Nazywasz mnie krótkowidzem?! – cisnął okularami o ścianę.
- Nie wysuwajmy tak dalece idących wniosków – pragnąłem szybko zmienić temat. Rozkojarzenie, któremu uległ ułatwiło sprawę. - No i? Co zrobiłeś? – Spytałem. Zippo zakaszlało. Zapalił papierosa gestem pełnym rezygnacji.
- Co...? Znowu poranek i słów brak... – jego spojrzenie krzyczało biegnąc aż do drzwi.
- Ale nie jest jeszcze za późno! Na pewno możemy coś zrobić – pustka moich rad napawała mnie obrzydzeniem.
- Niby co? – obawiałem się tego pytania, wymuszało odpowiedź, której nie posiadałem.
- Chodźmy obejrzeć tę noc! – odparłem licząc na pomoc ogrodnika.

No i zrobiły się z niej noce kłopotów. Pięść rozpędzonego nieba. Blisko, tak bardzo blisko. Zima odeszła ukradkiem, łagodna i czuła. Serce biło samo do siebie. Sen przestał być snem, a wieczory coraz bardziej obce stały się papierosem. Mimo ciągłego uzupełniania alkohol znikał każdego ranka. Obawiałem się, że gdy przestanę pić, padnę martwy jak Fitzgerald. Zamiast tego dałem się wmanewrować w dziwną scenerię; ja przy stoliku głodny jej oczu, bioder, filozofii, która życia nie widziała. Muzyka spała zadymiona pod stołem. Z ulic biło szaleństwo. Rudowłosy moczymorda w pogryzionej, dżinsowej kurtce Wranglera zakładał się z butelką wina, kto pierwszy się tego dnia upije. Dziewczyny w zbyt krótkich kieckach umalowane, niczym Ronald MacDonald za najlepszych lat, wpatrywały się w nieme gwiazdy czekając na swojego księcia. Bardzo to było śmieszne, lecz z drugiej strony, jak niewiele nam brakowało, by zostać pustą butelką piwa na krawężniku.
- To nie wiatr, lecz niebo nagle nad nami – zdążył krzyknąć jakiś pijak, nim Księżyc kopnął go w krocze.

Zostaliśmy zupełnie sami bez przyczyny. Gapiłem się na chodnik, choć wszystkie są takie same. Pokryte petami, śliną oraz psim łajnem. Przepełniają mnie jedynym w swoim rodzaju smutkiem. Jegomość wskazał kawiarnię, w której pracowała wybranka jego serca, choć ona nie miała pojęcia, iż została przez kogokolwiek wybrana. Stała za blatem podając kawę łagodna i czuła, jak niespodziewany, letni deszcz. Spojrzała na Jegomościa. Tym jednym ruchem oczu stwierdziła, iż jest uroczy i choć imię też ma niczego sobie to kompletnie jej nie pociąga.
- Przeżyjmy tę noc, a kto wie może i całe życie – nadzieja w jego głosie brzmiała rozpaczą – w obopólnym zrozumieniu. Ponieważ to idealny układ, jeśli spojrzeć na to odpowiednio pijanym.
On mówił, ale w odpowiedzi otrzymywał jedynie nic nieznaczące uśmiechy.
- Ucieknij ze mną – szczerość jego wypowiedzi powinna przekonać każdego. - Po prostu biegnijmy. Przez dzień, przez noc, przez krajobraz Toskanii! – lecz jej nie przekonał.
- Nie mogę odparła – ni to smutna, ni radosna.
Po chwili przyjechał jej chłopak. Wysiadł z napędzanego żabimi udkami Mercedesa koloru łososiowego. Nigdy w przeciągu miliona lat nie przypisałbym do niego takiej dziewczyny. Ale Bóg jest daltonistą.
Facet trzasnął drzwiami, a z facjaty o kształcie oraz teksturze kalafiora nie schodził mu głupkowaty uśmiech szóstoklasisty, który przylepił ci gumę do krzesła. Podpowiedziałem Jegomościowi, by napisał jakiś wierszyk na kubku po kawie. Naskrobał coś naprędce. Wręczył jej, kiedy Człowiek Kalafior z pryszczami wielkości Grenlandii niemal zdążył nacieszyć oczy swym picerskim wozem. Przeczytała wersy w pośpiechu, po czym wyrzuciła kubek do kosza. Tamten wziął ją pod rękę, po czym ruszyli
w blasku jego butów z oposowej skóry.

Zdawało mi się, że przez cudowny, ciepły wieczór wyszeptała jeszcze; Żegnaj. A jej głos dobiegał jakby od morza. Jegomość poczuł, że gdyby odwzajemnił to pożegnanie, mógłby omyłkowo beknąć w zamian, więc odpuścił. Ponadto jego głos znajdował się zapewne w nazbyt wysokich rejestrach wściekłości. Jądra zamknęły się w sobie, źrenice skurczyły. Westchnął jeszcze. Tylko na to wystarczyło sił. Odeszła. Podczas gdy ja mogłem jedynie delektować się smakiem przejrzystego powietrza. Po niebie płynęły piękne, białe chmury. Gdzieniegdzie przeplatały się
z niewielkimi obłokami nasiąkniętymi wodą, które to z kolei wyglądały, jak małe węgielki dorzucone tam przez dziecko. I jak to z dziecięcymi fantazjami bywa; nie psuły absolutnie niczego.

- Zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy – chciałem pocieszyć przyjaciela.
- Wziąłem za mało bananów – nie chciał odpuścić. Obwiniał się do samego końca.
- Daj spokój – rzekłem – dziewczyna niewarta świeczki. Spójrz na nich – wskazałem na blondynę i Człowieka Kalafiora – cycki, które mówią i koń, który potakuje.
- Pewnie masz rację – jego smutek supłał powietrze. - Mam ochotę się upić i nigdy nie trzeźwieć.
- Nie wiem, czy zwróciłeś uwagę, - popisałem się jedną ze swych dygresji – ale gdy jesteś pijany następuje pewnego rodzaju polaryzacja nastrojów, zauważ, że zawsze jest albo pięknie, albo beznadziejnie. Nie ma mowy o relatywizmie. I to jest w tym najlepsze.
- Tak, dzisiaj będzie cudownie, lecz jutro kac, męczarnie w toalecie, otępienie.
- Ale jutro będzie dopiero jutro!

Henryk próbował ułożyć listę słów otuchy, a mnie było wszystko jedno. W końcu dorwałem się do steru narratora, więc opuściliśmy nasze Siwe Pole. Poczułem ogrom, zardzewiałą przestrzeń Ameryki, po czym zatęskniłem za domem. Aż mi się rzygać chciało na własny sentymentalizm. – Na Boga! Przecież nie minęły nawet dwie przecznice! - krzyczałem ignorując jednocześnie sam siebie. Kilka metrów ode mnie, przy czarnym Camaro stała para; niewysoka, ale zgrabniutka brunetka o sympatycznej twarzy i jej facet o parametrach szafy, z twarzą upstrzoną bruzdami po ospie. Wyglądał na rasowego alfonsa. W każdym razie ujadali na siebie, tak że nie słyszałem własnych myśli. Morale mojego światopoglądu pogarszało się z każdą chwilą. – Co ja tu robię? – panikowałem. – Gdzie mój statek do Chin? Gdy kontemplowałem niekończące się pasmo porażek i dziurawych skarpetek mojego życia dostrzegłem, jak ten rasowy alfons gestykuluje w moim kierunku. Nie byłem pewien roli, którą miałbym według niego odegrać, ale fakt faktem, iż przeraziłem się srodze, więc szybko ruszyłem przed siebie ciągnąc Henryka za rękaw. Udając totalny luz zaciskałem mocno pośladki, by nie narobić w gacie. Taki już ze mnie twardziel do pierwszego kontaktu. Schroniliśmy się w pierwszym napotkanym sklepie. Tak się złożyło, że mieli na składzie alkohol, więc nie widziałem potrzeby przejmowania się kolacją. Wkrótce śpiewaliśmy po wódce i pomarańczach. Zamknąłem oczy. Jeśli krajobraz nie ma niczego ciekawego do zaoferowania tak właśnie postępuję. Chociaż Henryk twierdzi, że byłem wstawiony, majaczyłem, a on musiał mnie utrzymywać
w pionie. Faktycznie byłem trochę wstawiony. Droga przed nami zmierzała w lewo, co oznaczało zakręt. W podwyższonym stanie świadomości takie przygody były niebezpieczne.

- Wiesz, dlaczego Amerykanie są szczęśliwi? – spytałem pstrąga.
- Nie, ale pewnie nie omieszkasz mnie poinformować.
- Amerykanie są szczęśliwi, bo nie mają zakrętów! Otóż to. Cała tajemnica.
- ...jasne.
Zakręciło mi się w głowie. Potrzebowałem kilku procentów, by się wyprostować. Po drugiej stronie ulicy znajdował się bar, całkiem przyzwoita speluna, zważywszy okolicę.
- Chodźmy tam – wskazałem palcem na lokal o nazwie „Stary Byk, Bezwąsy Sum”
- Nie ma mowy – Henryk przejął rolę rozsądnego przyjaciela abstynenta, który ostrzega wszystkich zanim ci zrobią coś głupiego, po czym i tak to robią.
- Dobra jeśli odpowiesz na pytanie...
- Wal...
- Rozbrajana przez sapera?
- Wieprzowina?
- Lodówka! Ty ignorancie! A teraz idziemy na jednego!
- No cóż – odparł zażenowany brakiem elementarnej wiedzy. - W takim razie jedyne, co możemy zrobić, to wejść i rozpocząć rewolucję.
- Na sto dwa!

Staliśmy przed wejściem, gdy ni z tego, ni z owego drzwi się otwarły. Bezwąsy Sum podszedł do nas z życzliwym uśmiechem sprzedawcy encyklopedii.
- Wejdźcie proszę – spoglądał na nas spod swych krzaczastych brwi, tak że nie sposób było zebrać myśli – potrzebujecie tego. Wasze myśli uległy tak znaczącej konsternacji, na tym zapomnianym przez Boga świecie, iż nie da się ich już rozsupłać.
- Ale... – wybełkotałem.
- Ale może da się coś zrobić.
Bezwąsy Sum nie był pierwszym lepszym barman w okolicy. Próbował wszystkiego, czasem nawet wszystko chciało jego skosztować; wąsy stracił w trakcie nielegalnego pojedynku szachowego w Kalkucie. Poza tym był profesorem roku 1948 na uniwersytecie Teodora w Buxton, autozapaśnikiem w Kalkucie, portierem w Maine oraz szeryfem w Mrągowie. Teraz miał okres alkoholizmu na Siwym Polu. Słyszał, że bycie pijakiem na Siwym Polu to nie lada sztuka i dlatego rzucił sobie to wyzwanie.
A prowadzenie baru łączyło przyjemne z pożytecznym. Zapewniało mu środki, dobra konsumpcyjne oraz lokal. Pił, ćpał, grał w kalambury na kurniku. Spełniał młodzieńcze marzenia każdego faceta. Wiódł pasjonujące życie menela, księcia wśród żebraków, romantycznego oportunisty, podczas gdy ja traciłem czas na dziewczynę, na której zupełnie mi nie zależało.
Byliśmy sami w knajpie. Wszyscy pili gdzieś na mieście.

- Mam tu wspaniały asortyment dawnych lat – oznajmił barman. – Dziewięćdziesiąty trzeci, październik, stan bardzo dobry, a może luty...
- I tak nie zasnę – przerwałem mu.
- Noc bez snu to jedynie pragmatyzm myśli. - gdy irytacja osiągała stan krytyczny jego broda zaczynała gęstnieć. Nie potrafił nad tym zapanować, w dodatku wytrącony z równowagi nie mógł, ani nie miał ochoty zawracać sobie tym głowy. - Zwykle śnił nam się ten sam świstak, który zawijał i zawijał, ale papierosa z tego nie było.
Wypiłem piwo aby ostudzić swój udręczony żołądek.
- Prowadziła mnie swoim spojrzeniem, wiedziała jak uwielbiam element zaskoczenia – myślałem głośno.
- To ja może pójdę zrobić doktorat – Sum rzucił szklanka w stojące na półkach butelki, po czym splunął siarczyście by podkreślić stanowczość swych poglądów.
- Przepraszam – opamiętałem się.
- Jak tu ponuro – oznajmił Henryk dźwięcznym barytonem.
- Życie to nie film – Sum zaskakiwał ripostami. - Życie jest ciężkie, pełne analogii. Bóg rzuca kłody pod nogi i nie patrzy, czy zdążyłeś się podnieść.
Henryk poparzył sobie usta spalonym filtrem papierosa. Tymczasem barman kontynuował.
- W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym zdobyłem tytuł interlokutora roku – spojrzał z dumą na trofeum zdobiące zlewozmywak za barem. – i powiem wam jedno; nieważne, czy się milczy, czy się mówi. Gdy nie ma pytania nikt nie pokusi się o odpowiedź. Wszystko jest ze sobą powiązane. Tak jak deszcz, który w końcu dopadnie wszystkich od Australii po Kanadę.
- W takim razie – pstrąg inicjował pytanie – czemu nie masz jeszcze paszportu Polsatu?
Sum westchnął, a powietrze zagrało melancholijnie w jego ustach.
- Byłem w Szanghaju, kiedy organizowali Wielką Loterię! Można było wygrać wszystko; wieczne szczęście, talent pisarski a nawet czerwoną Corvette!
- I co wygrałeś?
Pociągnął solidny łyk szkockiej. Spojrzał w lustro i zastrzelił nas odpowiedzią.
- Nowotwór.

W pierwszej chwili liczyłem na to, że się przesłyszałem. Henryk także. Gdy Bezwąsy dostrzegł w nas to infantylne, według niego zakłopotanie obrócił sprawę w żart.
- Ale za to cztery razu byłem w muzeum.
- I co? – spytałem rozpalony skrajnościami tej konwersacji.
- Nic, tylko płacz.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań / Archiwum - zakończone i miniatury Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin