Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Tryumfalny powrót śmierci [Z]


 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań / Archiwum - zakończone i miniatury
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Waldemar Kubas
Stalówka


Dołączył: 23 Paź 2011
Posty: 43
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: Wrocław
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 14:20, 28 Paź 2011    Temat postu: Tryumfalny powrót śmierci [Z]

TRYUMFALNY POWRÓT ŚMIERCI


Przez dobrych kilka lat po wojnie zapadłą wieś, jaką była Rosochata, omijała śmierć. No, ale nic nie jest wieczne, czas odmienia praktycznie wszystko. Przy swojej pierwotnej nazwie wieś miała pozostać aż do roku 89. Chcąc się odciąć od powojennej, komunistycznej przeszłości, w owym pamiętnym roku transformacji ustrojowej dawną nazwę przemianowano. Odtąd miała nią być Wierzbina. Opowiemy tutaj o wczesnych powojennych latach Rosochatej. Błogosławiony okres względnego spokoju i życia bez śmierci, wedle opinii samych mieszkańców, w Rosochatej trwał do połowy pięćdziesiątego drugiego roku. Było to niewątpliwym dobrodziejstwem również z tego punktu widzenia, że w tak małej społeczności nikt nie czuł się anonimowy, zmarginalizowany albo wręcz wykluczony, przeciwnie, w sytuacji braku rąk do pracy i poszanowania człowieka każdy obywatel czy każda dusza liczyły się na wagę złota. Nagle po latach obcowania ze śmiercią nastał długo oczekiwany okres powszechnej radości i budowania. Globalne żniwo, jakie zebrała śmierć podczas wojny, sprawiło, że nędzarka kostucha na chwilę zaspokoiła swój dojmujący głód, pogrążyła się w sytej i błogiej gnuśności, a może jej niszczycielskie siły wyczerpały się tak dalece, że postanowiła odpocząć. Tak czy owak, przynajmniej w tamtym małym i zapomnianym zakątku przestała na jakiś czas obnosić się ze swoją przebrzydłą gębą. Oto bowiem komu nie było pisane żyć, miniony czas wojenny dostarczał aż nadto okazji, by się pożegnać ze światem. Niejako odwiecznym prawem natury lub, jeśli ktoś woli, prawem darwinowskim, przetrwały jednostki najsilniejsze i najlepiej przystosowane do poligonowych warunków życia bądź też te, którym w najtrudniejszych momentach dopisał przysłowiowy łut szczęścia. Swoiste prawo doboru naturalnego wyeliminowało ludzi starych i niedołężnych. Na Ziemiach Zachodnich, zwanych też Ziemiami Odzyskanymi, znaleźli się przede wszystkim ludzie młodzi albo też stosunkowo młodzi. Dość już mieli wojny i wszelakich cierpień, pamiętni woli Boga i posłuszni Jego biblijnemu nakazowi zapragnęli żyć w pokoju, rozradzać się i napełniać ziemię swym licznym potomstwem. I oto Bóg pobłogosławi Rosochatej i jej mieszkańcom. Szczęśliwie nastał wyjątkowo sprzyjający i niepowtarzalny czas, kiedy wszystkie bez wyjątku kobiety, będące w wieku pomiędzy pokwitaniem a przekwitaniem, bez szemrania rodziły i znów zachodziły w ciążę.

Ściśle rzecz ujmując, tak naprawdę czas bez śmierci nie trwał w Rosochatej aż do połowy pięćdziesiątego drugiego roku. Przypomnijmy sobie, że gdzieś między czterdziestym ósmym a pięćdziesiątym zmarła nie donoszona córeczka Justyny i Pawła. Był już wtedy na świecie pierworodny syn Justyny Marii, Kryspin, oraz drugi jej syn, już z małżeństwa z Pawłem, Erlend. Zaś na początku czterdziestego szóstego, zanim jeszcze Justyna Maria jako panna powiła Kryspina, zmarł – o czym nie wszyscy może wiedzą czy pamiętają – najmłodszy syn Jana Oswalda Morawca i Zuzanny Zofii, Kazik. Biedny Kazik zszedł ze świata mając zaledwie dziesięć lat; zmarł na zapalenie wyrostka robaczkowego; na skutek błędnego rozpoznania przypadłości źle przebiegało domowe leczenie, które jeszcze przyspieszyło gwałtowny rozwój choroby: nieszczęsnemu chłopcu robiono okłady z gorącego siemienia lnianego. Jeśli zatem powiedzieliśmy najpierw, że czas życia bez śmierci trwał w Rosochatej do połowy pięćdziesiątego drugiego roku, to dlatego, iż tak to powszechnie odczuwali mieszkańcy wioski. Pierwsza śmierć na nowej ziemi, której ofiarą padł nieszczęsny Kazik, jakkolwiek przyniosła najbliższej rodzinie trudny do opisania ból i zgryzotę, to jednak oswojenie się ludzi ze śmiercią, podczas pięciu z górą lat trwającej wojny, powodowało, iż ziomkowie wnet przestali myśleć o cudzym nieszczęściu i oddali się swym zwykłym, codziennym sprawom i kłopotom. Czyż można się zresztą dziwić? Tym bardziej ze spokojem i pewną obojętnością, w których nie zabrakło przystojnej nabożnej powagi, przyjęto w trzy lata później śmierć sześciomiesięcznej córki Justyny i Pawła, i nazajutrz o niej zapomniano.

Śmierć wszelako nie zapomniała o ludziach, nie pogrążyła się w zupełnym letargu i niemocy, czuwała cały czas w pobliżu, być może nawet bardzo niedaleko, gdzieś za wsią w starych rosochatych wierzbach, i tylko przycichła i przyczaiła się, wyczekując na stosowną chwilę. Że była cały czas w pogotowiu, snuła się i wałęsała, jak też straszyła swą trupią bladością i pustymi oczodołami, ludzie zrozumieli znacznie później, gdy niszczycielski podmuch śmierci ustał, a oni przybici ogromem nieszczęścia oglądali się za siebie i, rozpamiętując niedawne wydarzenia, uświadomili sobie jasno, że w przeciągu niespełna pięciu miesięcy przyszło im oddać ostatnią przysługę pięciorgu zmarłym nagle nieszczęśnikom. W czasie tego rozpamiętywania, łez i bólu próbowali też zrozumieć, jak to się właściwie stało, że tak ni stąd, ni zowąd, i tyle nieszczęścia wokoło. Dostatecznie długo żyli bez śmierci, która by mogła nimi wstrząsnąć, dawno nie widzieli jej w tylu przebraniach i przy tak zmasowanym ogniu śmiercionośnych pocisków, i stąd takie niepomierne zdziwienie. Jeszcze bodaj wczoraj myśleli nieomal, że śmierci nie ma; owszem, że była kiedyś. Za jakiś czas po pogromie uświadomiono sobie jednak, że była w pobliżu, stała tuż za plecami, że snuła się i straszyła swą trupią bladością i nędznym przyodziewkiem.

Dziś już nie wiadomo, kto pierwszy z wioski ogłosił, że nieuchronną śmierć przewidział na rok wcześniej i czuł, że idzie nieszczęście, gdy tylko spojrzał w niezgłębione oblicze handlarza starzyzną, starego Żyda zwanego Szmaciarzem. Po nim kilu innych zaczęło powtarzać to samo. Ten powiedział to, ów tamto. Powoli zaczęto wiązać ze sobą zdarzenia i ostatecznie okazało się, że o ile śmierć zapowiadała swoje rychłe przyjście w niezgłębionym obliczu starego Żyda i jego niedocieczonym bredzeniu o słonecznikach, to dopiero tak naprawdę przybyła do wioski na inwalidzkim wózku wraz z Edmundem.

Trzeba wyraźnie powiedzieć, że, w tamtych powojennych latach czterdziestych i pięćdziesiątych, do wsi Rosochata nader rzadko zajrzał jakiś obcy przybysz. Ta mała wioska, leżąca na uboczu główniejszych traktów komunikacyjnych, nie była ani łatwo dostępna, ani specjalnie atrakcyjna. Pierwszym bodaj obcym przybyszem, jaki pojawił się we wsi przed Szmaciarzem, był handlarz obrazów z wizerunkami świętych Pańskich. O ile handlarz obrazów z wizerunkami świętych Pańskich, być może z powodu nikłego zainteresowania mieszkańców jego towarem, pojawił się potem jeszcze tylko raz albo dwa, to handlarz starzyzną przez dobrych kilka lat z rzędu, gdy już raz zagościł, co jakiś czas nawiedzał Rosochatą. Miał ów człowiek białą pomarszczoną twarz, parę żółtych kłaczków na sękatej głowie i rudą brodę do pasa. Był wysoki i nieco zgarbiony. Mimo nędznych łachmanów i fizycznej brzydoty, z całej jego postaci emanowała powaga i majestat proroka bądź apostoła, jakby wzięte z obrazów, którymi handlował pierwszy przybysz. Powiadano o nim, że sypia w trumnie i blisko obcuje z nieprzyjaciółką życia. Nie był przy zdrowych zmysłach. Rozum stracił po tym, jak wymordowano w czasie wojny całą jego rodzinę. Został sam, z pomieszanym rozumem, nędznym przyodziewkiem i marnym dobytkiem nie wartym funta kłaków. Przyjeżdżał do Rosochatej na niedużej furce zaprzężonej w chudą i wiekową szkapę. Za parę jakichś starych szmat i gałganów można było otrzymać od niego używany czajnik bądź patelnię, które zawsze mogły się przydać w gospodarstwie domowym, a czasem nawet dostawało się nowy, emaliowany garnek, i to dopiero była uciecha!

Niezależnie od powagi, jaka biła z jego niezgłębionego oblicza, Szmaciarz był zwykle milczący i pogrążony w swoich poplątanych myślach. Zresztą w sprawach zawodowych nie było potrzeby mielenia ozorem; wymiana towarowa była zrozumiała dla wszystkich i z powodzeniem zastępowała wymianę myśli. Czasem wszakże, gdy miał koło siebie chętnego słuchacza, dawał upust tym swoim pomieszanym myślom, wykładając jakąś dziwną filozofię czy opowieść o słonecznikach. A i też bywało, że gdy już skończył we wsi swój niespieszny obchód i znajdował się w drodze do innej miejscowości, ilekroć dojrzał w pobliżu rozkwitłe pole żółtych słoneczników, zsiadał ze swojej furki i w niezrozumiałych gestach i słowach coś do nich przemawiał.

W swoich wczesnych latach szkolnych Erlend Morawiec, żyjąc i mieszkając w swym domu rodzinnym w Rosochatej, nie mógł nie zetknąć się z handlarzem-filozofem. Z późniejszego okresu zachował się w przekazie list młodego Erlenda Morawca do niejakiej Ilony G. Postscriptum listu poświęcone jest osobie i filozofii handlarza starzyzną; chociaż zarówno w charakterystyce danej przez Erlenda Morawca, jak i w doktrynie zinterpretowanej przez niego nie ma wyraźnego piętna śmierci, którą mieszkańcy wioski dostrzegli w niezgłębionym obliczu owego patriarchy, to tekst ten rzuca przecież światło, przybliża i dowartościowuje niezrozumiałą powszechnie, jego słonecznikową filozofię. Ku pożytkowi dociekliwszego czytelnika, postscriptum listu Erlenda Morawca do Ilony G. zamieszczamy w apendyksie naszej kroniki. Listu ewentualne niedostatki tłumaczymy sobie tym, iż sam Erlend Morawiec, zakochany w Ilonie G., nie był przecież nastrojony na ponurą nutę nieuchronnych egzystencjalnych konieczności i czuł, co jest raczej zrozumiałe u młodego człowieka, instynktowną niechęć do poruszania przykrych tematów śmierci; niemniej, ponad wszelką wątpliwość musiał znać cały kontekst sprawy, którą można ująć krótko: handlarz-filozof oraz nieprzyjaciółka życia. I tak chcąc nie chcąc powiązaliśmy mimowolnie osobę handlarza starzyzną z przykrymi wypadkami, jakie miały miejsce w wiosce Rosochata przed wielu laty. By jednak widzieć rzeczy we właściwych proporcjach, skonstatujmy wyraźnie, iż nieporównanie istotniejszą rolę w sprowadzeniu na wieś nieszczęścia odegrał wspomniany już Edmund. O ile bowiem stary Żyd, zwany Szmaciarzem, był owym Janem prorokiem idącym na przedzie i zwiastującym tym razem rychłe nadejście Królestwa Śmierci, które odtąd zadomowi się na dobre pośród życia, o tyle Edmund był już samym Chrystusem, który na swym wózku inwalidzkim owo Królestwo niejako przywiózł i utrwalił. Zresztą, zanim śmierć rozgościła się we wsi na dobre, handlarza starzyzną już nie było pośród żywych. Umarł pewnej listopadowej nocy w swojej prostej trumnie, którą własnoręcznie zbił z sosnowych desek i do której zwykł był od wielu już lat kłaść się na spoczynek. Tak go właśnie znalazły bawiące się w pobliżu dzieciaki, zaciekawione i może trochę zaniepokojone tym, że od paru dni przestał wychodzić ze swojej nory. Mieszkał z dawien dawna w zimnej i mrocznej krypcie, którą stanowiło sklepione podziemie ewangelickiego kościoła w Leśnej, który od czasu wojny był doszczętnie zniszczony. Na niewielkim wzgórzu stały jedynie nagie mury, a wewnątrz, w części prezbiterialnej, dwa czy trzy kamienne stopnie prowadzące do zdewastowanego ołtarza. W niskiej krypcie tej zapomnianej świątyńki handlarz starzyzną urządził sobie swoje skromne mieszkanko. Tam też pośród nagich czaszek i piszczeli, złożone na ziemi, znajdowało się jego doczesne leże w postaci sosnowej trumny, która w końcu doczekała się, by zgodnie ze swym prawdziwym przeznaczeniem przechować jego śmiertelne szczątki.

Nasz drugi protagonista, Edmund, był młodym jeszcze, bo zaledwie trzydziestoletnim mężczyzną, z którego wojna uczyniła całkowitego inwalidę. Na wojnie stracił obie nogi. To postępująca gangrena sprawiła, że chore nogi obcinano stopniowo, by tak rzec, po kawałku, i skończyło się na tym, iż musiano je amputować aż do samych pachwin. Teraz Edmund poruszał się przy pomocy wózka inwalidzkiego o trzech kołach: jedno z przodu i dwa z tyłu. Swój wózek wprawiał w ruch za pomocą pary drążków, którymi bardzo szybko i sprawnie poruszał. Dwa drążki stanowiły część bardziej skomplikowanego mechanizmu napędowego, a każdym z nich wprawny kaleka poruszał raz do przodu, raz do tyłu, jak gdyby miniaturowym ramieniem staroświeckiej pompy; jednocześnie obie ręce wykonywały ruch naprzemienny.

Mimo swego zaawansowanego inwalidztwa, w przeciwieństwie do handlarza starzyzną, Edmund był eleganckim, zadbanym mężczyzną; zawsze pod krawatem albo w muszce, włosy gładko zaczesane do tyłu i nasmarowane brylantyną. Jego spojrzenie było twarde i przenikliwe, różowa twarz nieruchoma, kamienna. Gdy jednak wpatrywał się w młodą mężatkę lub pannę na wydaniu, wyraz jego oblicza zmieniał się do niepoznaki, oczy pałały pożądaniem, a twarz z trudem skrywała nieme uwielbienie.

Owego roku latem Edmund po raz pierwszy odwiedził swoich krewnych na zachodzie; przybył z Centralnej Polski (w rozumieniu dawnych, przedwojennych granic), jak się to określało w rodzinnych stronach Erlenda. W istocie przybył z południa Polski. Podróż swą odbył trzecią klasą pociągu osobowego, zarazem transportując swój trójśladowy pojazd w wagonie bagażowym. Ostatni krótki odcinek drogi ze stacji Leśna do wsi Rosochata przebył już na swoim inwalidzkim wózku. Wjechawszy do wioski, wprawił w osłupienie wszystkie tamtejsze dzieciaki (wielce prawdopodobne, że był pośród nich mały Erlend), które nie wiedziały zgoła, jak się zachować wobec takiego przybysza i jego dziwnego środka lokomocji. Do tej pory lepiej znały tylko motocykl, a niektóre z nich widziały ponadto samochód ciężarowy, gdy z jakichś powodów bodaj ze dwa razy zabłąkał się w te strony; w tumanie czarnego kurzu, jaki wzniecał na drodze posypanej szlaką, dzieciaki puściły się za nim wtedy jak oszalałe, by go dopędzić i uczepić się z tyłu, fundując sobie w ten sposób krótką przejażdżkę. Tym razem jednak, gdy do wsi wjechał Edmund, stojąc przy opłotkach zamarły może nie tyle z przerażenia, ile swoistego podziwu, i przez dłuższą chwilę, wytrzeszczając oczy, stały nieruchomo z otwartymi buziami. Dopiero po chwili, gdy Edmund zapytał o dom Starzyków, wyraźnie ośmielone i uradowane, że zaraz będą mogły się przydać osobliwemu cudakowi, puściły się przodem, by wskazać domostwo. Ośmielenie i radość dzieciaków pomieszane były jednak z jakąś nieokreśloną bojaźnią i przerażeniem, jakim je napawał beznogi kaleka. Gdy go już przywiodły pod wskazany adres, stanęły w oddali i z rosnącym zaciekawieniem, ale i szczyptą niepokoju obserwowały, jak ten dziwoląg, wpierw błyskawicznie opuścił się z wózka na ziemię, a następnie, podpierając się dłońmi długich, niczym u małpoluda rąk, począł wprawiać swój korpus w ruch wahadłowy. I w ten dziwaczny sposób, ale jakże przy tym skuteczny, przemieszczał się szybko i sprawnie w stronę otwartych drzwi domu.

Jak wynika z relacji naocznych świadków, początkowo nic nie wskazywało na to, że to właśnie ten człowiek miał być owym pomazańcem, który sprowadził do wsi śmierć. Był jak wszyscy inni mężczyźni. Pił wódkę i przegryzał kawałkiem wiejskiej kiełbasy oraz kiszonym ogórkiem, grał w karty, cyganił i klął przy tym siarczyście. Kierował sprośne żarty w stronę młodych kobiet i dziewcząt. Zatem zachowywał się normalnie, a przynajmniej tak samo, jak reszta męskiego towarzystwa. W wolnych chwilach ścigał się z dzieciarnią na wiejskiej drodze; oczywiście on na swoim trójśladowym wehikule, urwisy natomiast zwyczajnie na swoich dwóch sprawnych nogach. Ale i tak na mecie przeważnie pierwszy był Edmund.

Niemniej jednak dziwna zbieżność Edmundowych odwiedzin z nawałnicą śmierci, jaka przyszła w ślad za nim, jest bezsporna. Nawałnica rozpoczęła się prawie natychmiast, już na trzeci dzień, jak niespodziany gość pojawił się we wsi. Pierwszymi ofiarami śmierci sprowadzonej do Rosochatej przez Edmunda były dwie dziewczynki: siedmio- i czteroletnia. Obie zginęły w tragicznych okolicznościach owego trzeciego, feralnego dnia po przybyciu Edmunda. Siedmioletnia Kasia wcześniej, przed dwoma laty została wzięta z domu dziecka. Zaadoptowało ją bezdzietne małżeństwo. Ale czy mógł ktoś przypuszczać, że w nowej rodzinie jej młodziutkie życie zostanie tak brutalnie przerwane? Że na śmierć zakatuje ją przybrany ojciec? Nie do pojęcia. Szaleniec wpadł w pasję, bo dziewczynka zgubiła organki, które jej kupił na odpuście w ostatnią niedzielę. Kasia, pasąc krowę pobiegła za nią, gdy krowa weszła w szkodę. I gdzieś po drodze, w burakach czy może w koniczynie zgubiła organki. No, ale czy to był powód, żeby... Odrażającego postępku szaleńca nie podejmujemy się w żaden sposób komentować. Zwyczajnie brak słów.

Jak chodzi o czteroletnią dziewczynkę, był to nieszczęśliwy wypadek. Śmierć spotkała ją w pobliżu miejsca, gdzie się zwykle bawiła. Było to niedaleko jej domu, tuż za remizą. Znajdowała się tam niewielka sadzawka. I w niej się Weronka utopiła. Nieszczęśliwe zdarzenie miało miejsce dwie godziny po tym, jak okrutna, porażająca wieść o śmierci Kasi zaledwie obiegła wieś. Istniejąca jeszcze od czasów niemieckich sadzawka była sztucznym zbiornikiem wody na wypadek pożaru, niestety zabezpieczonym jedynie resztkami dziurawej siatki. Gdy starszy o rok brat Weroniki przybiegł zdyszany do domu, chcąc sprowadzić pomoc, było już za późno. Matka, odchodząc od zmysłów, biegała wokół sadzawki, gdy tymczasem mężczyźni, wyrwanymi naprędce sztachetami z płotu, próbowali pod powierzchnią wody, zielonej od rzęsy, natrafić na miejsce, gdzie leżała ofiara. I istotnie, po kilkunastu minutach jeden z nich, zaczepiając gwóźdź sztachety o sukienkę dziewczynki, wyciągnął z wody jej martwe ciało.

Po tych dwu nagłych i wstrząsających wypadkach było raptem dwa tygodnie względnego spokoju, który jak się wkrótce okazało był zapowiedzią następnych ofiar. Bowiem w czasie owych dwóch tygodni ciężko zachorował Jan Oswald Morawiec. Jego choroba, a potem rychła śmierć, były tyleż niespodziewane, co i jakieś nowe i bliżej nieznane, z czym się w dotychczasowym doświadczeniu nie zetknęli zarówno członkowie najbliższej rodziny, jak i inni mieszkańcy wioski. Krótko mówiąc Jan Oswald dostał nagle pomieszania zmysłów i znalazł się w szpitalu dla umysłowo chorych. Bezpośrednią przyczyną choroby była niemożność pogodzenia się starego gospodarza, od zawsze związanego z ziemią, z nowym porządkiem rzeczy, który właśnie nastawał. Oto bowiem z początkiem lat pięćdziesiątych władza ludowa, tworząc kołchozy, zaczęła stopniowo zabierać chłopom ziemię. Jednym z przedstawicieli tej nowej władzy na tamtym terenie był sam syn Jana Oswalda, Oskar. On to właśnie w towarzystwie hardego Zaporożca, swojego druha i partyjnego kolegi, przewiesiwszy przez ramię radziecką pepeszę, objeżdżał okoliczne wsie gazikiem z demobilu i agitował na rzecz kołchozów. Może zatem nie powinno dziwić, iż ludzie potem głośno mówili, że do choroby ojca przyczynił się wydatnie jego rodzony syn.
Zanim po krótkiej chorobie, nie odzyskawszy pamięci i pełnej świadomości, zmarł w szpitalu dla obłąkanych w B. Jan Oswald, miał miejsce we wsi kolejny pogrzeb. Zmarła nagle dziewięcioletnia dziewczynka: Danka od Woreckich. Wspinała się na drzewo jabłoni, skaleczyła nogę i dostała tężca. Choroba rozwinęła się błyskawicznie i śmierć nastąpiła po trzech czy może czterech dniach. Łatwo się to wszystko mówi i pisze, ale czy można wyrazić cały ogrom nieszczęścia: rozpacz i ból tak rodziców, jak i jej starszej siostry Hani?

Potem za jakiś miesiąc był pogrzeb wspomnianego już Jana Oswalda, a po nim, za sześć tygodni (Edmunda nie było już we wsi), pogrzeb Marianny z domu Morawiec. Ludzie powiadali, że w swoim smutnym końcu Jan Oswald miał chociaż tyle szczęścia, że los oszczędził mu oglądać śmierć dwudziestodwuletniej córki. Marianna była mężatką i miała trzyletniego syna, Janka. Późną jesienią podczas prac polowych, związanych ze zbiorem buraków cukrowych, nabawiła się silnego przeziębienia. Z ostrym zapaleniem płuc przewieziona została do szpitala w N. Zmarła tam po pięciu dniach, w czasie których służby szpitalne bezskutecznie poszukiwały przez radio niezbędnej w tym przypadku penicyliny.

Oba te niespodziewane zgony w rodzinie, najpierw dziadka Jana Oswalda, a następnie ciotki Marianki, mały Erlend miał zapamiętać na całe swoje życie. Był to bowiem jego pierwszy kontakt ze śmiercią. Gdy szedł wraz z matką i starszym bratem Kryspinem pożegnać dziadka, na rozległym podwórzu gospodarskiego domu Morawców stał już czarny karawan zaprzężony w dwa kare konie. Dziadek leżał wyciągnięty w trumnie złożonej pośrodku dużej, frontowej izby od drogi. Izba pełna była ludzi. Dziadek spoczywający w trumnie miał sumiaste wąsy, pożółkłą twarz i martwe powieki; w czarnym ubraniu i białej koszuli był jakiś odświętny, obcy, niemal odpychający. Erlendowi wydawał się bardzo stary, ale babka Zuzanna nie mogła powstrzymać łez, a ludzie szeptali w powadze, że biedaczysko dopiero w sile wieku, mógł jeszcze pożyć, co to jest tych sześćdziesiąt raptem i dwa lata...

Potem ktoś szepnął na wpół głośno, że już pora do kościoła i żałobnicy zaczęli podchodzić kolejno ku zmarłemu i w geście pożegnania kładli swą prawą dłoń na jego splecionych dłoniach; niektórzy zanim położyli swą rękę przyklękali przy trumnie. Erlend widział, jak żegnali się w ten sposób wszyscy jego wujkowie, ojciec i dwie ciocie, a potem inni żałobnicy. Wśród wujów Erlenda był jeden ubrany w czarną sutannę: ksiądz kanonik Maksymilian. Ten, gdy żegnał się ze swoim ojcem, przyklęknął na oba kolana i z pochyloną głową modlił się bezgłośnie przy trumnie. Idąc za jego przykładem zgromadzeni żałobnicy ponownie uklękli wokół trumny; kobiety na oba kolana, mężczyźni przeważnie na jedno. Po cichej, kornej modlitwie Maksymiliana, która była jedynie wyrazem synowskiego pożegnania, ksiądz kanonik zaintonował przy zmarłym krótkie egzekwie. W tym czasie jedni zaczęli wychodzić z izby, inni, którzy z braku miejsca stali w sieni oraz na podwórzu, wchodzili teraz na miejsce tych pierwszych. Babka Zuzanna Zofia bez przerwy klęczała przy zmarłym mężu i głośno łkała roniąc łzy. W pewnej chwili do trumny zbliżyła się także Justyna Maria wraz z Kryspinem i Erlendem; chłopcom jednak nie kazała dotykać zimnych dłoni dziadka. Tak samo i ją przestrzegły kobiety, by nie dotykała nieboszczyka, ponieważ była aktualnie w ciąży. Następnie obok trumny przeszło jeszcze paru innych ludzi żegnających zmarłego. Oni byli już ostatnimi, którzy się żegnali. Po czym dwaj mężczyźni, najbliżsi sąsiedzi Morawców, podnieśli wieko trumny, wsparte dotąd o ścianę w rogu izby, przykryli nim nieboszczyka i zaczęli zabijać skrzynię gwoździami. Energiczne, ciężkie uderzenia dwóch młotków zmieszały się z wybuchem gwałtownego płaczu Zuzanny Zofii, jej córek i synów. Po wykonaniu niezbędnej operacji zamknięcia trumny, pośród gorzkich łkań i w niemilknącym szlochu żałobników, czterech mężczyzn wyniosło trumnę z izby i postawiło ją na karawan. Woźnica strzelił z bata i cały kondukt z wolna ruszył z placu podwórza na drogę, która, zaczynając się w środku wsi i biegnąc następnie pośród pól i łąk za wioską, miała w godzinę zaprowadzić uczestniczących w pogrzebie do kościoła parafialnego w Strumieniu. Po uroczystej, trwającej ponad godzinę mszy żałobnej w kościele, z udziałem paru celebransów, gdzie obok miejscowego księdza proboszcza mowę pożegnalną wygłosił syn zmarłego Jana Oswalda, ksiądz kanonik Maksymilian, na co dzień sprawujący posługę w diecezji, końcowy odcinek drogi prowadził już wprost na cmentarz przykościelny.

Erlend nie zapamiętał jednak nic z tego, jak wyglądała ta ostatnia droga dziadka Jana Oswalda i towarzyszących mu do kościoła i na cmentarz żałobników. Gotów byłby przysiąc, że nie uczestniczył w niej. Ale z drugiej strony nie potrafił sobie wyjaśnić, dlaczego tak wyraziście wrył mu się w pamięć sam moment złożenia trumny do grobu na cmentarzu parafialnym. Tamte gorące, obfite łzy i odmienione bólem twarze stojących nad mogiłą, a potem głuche uderzenia świeżej ziemi, spadającej na trumnę wraz z każdym ruchem łopaty dwóch uwijających się grabarzy, owe głuche, miarowe uderzenia tak niepodzielnie zmieszane ze spazmatycznym, rozdzierającym płaczem bliskich, przecież mu się nie przyśniły?!

Nadspodziewanie dobrze zapamiętał, jak się zdaje, jeden zwłaszcza dialog, jaki pewnego razu odbył z dziadkiem Janem Oswaldem, kiedy ten jeszcze żył. Znajdujemy go w Zapiskach dojrzałego Erlenda Morawca. Dziadek zapytał wówczas małego wnuczka:

- A kim chciałbyś być, jak będziesz duży?
- Muzykantem albo wynalazcą.
- Hm. A jeżeli wynalazcą, to co będziesz wynajdywał?
- Takie różne rzeczy.
- No, a na przykład?
- Maszynę do zrywania czereśni.
- A wiesz, że by się przydała?
- Tak, wiem. Tata już pracuje nad nią...

Ten sam mały Erlend nie zapamiętał żadnej rozmowy ze zmarłą, wkrótce po dziadku Janie Oswaldzie, ciotką Marianką. Pamiętał tylko, że powiedziała kiedyś, że jest tak ładny, że mógłby być dziewczynką. Jednak ten komplement wcale mu się nie spodobał. Słyszał już to wcześniej z ust innych ludzi, niemniej on chciał być zawsze chłopcem.

To samo mniej więcej, co powiedzieliśmy wyżej, można by powiedzieć o pogrzebie Marianny z domu Morawiec. Nie będziemy zatem składać wyczerpującego raportu z tych przykrych chwil, a pozwolimy sobie zwrócić jedynie uwagę czytelnika na jeden istotny fakt. Jeśli choroba, a potem śmierć Jana Oswalda, bądź co bądź człowieka już nie młodego, przysporzyła rodzinie tyle smutku i zgryzoty, to cóż dopiero powiedzieć, gdy zanim jeszcze otrząsnęli się wszyscy z pierwszego nieszczęścia, już musieli przyjąć od losu cios nowy, niosący nieporównanie więcej cierpień. Niełatwo jest bowiem stać przy trumnie młodej i ładnej, zaledwie dwudziestodwuletniej kobiety: dobrej córki, siostry, żony i matki.



Edmund opuścił Rosochatą z końcem lata, gdy odbyły się cztery pogrzeby za sprawą sprowadzonej przez niego śmierci. Nie wiadomo, kto pierwszy rozpoznał winowajcę, dość, że zaniepokojeni ludzie, którzy zrazu tylko nieśmiało szeptali, z czasem odważyli się mówić coraz głośniej, aż wreszcie bez ogródek wskazywali palcem, czyniąc go odpowiedzialnym za zaistniałe zło; dobrze, że miał przybłęda choć tyle sumienia, a może po prostu był wystarczająco przezorny, że nie czekał chwili aż go zniecierpliwieni mieszkańcy wypędzą z wioski, i sam któregoś ranka wsiadł na swój inwalidzki wózek i dobrowolnie wyjechał. Tak jak nikt go wcześniej nie zapraszał, a potem (prócz dzieci przy opłotkach) nie witał z jakimś specjalnym uszanowaniem, tak też nikt go zgoła nie żegnał ani nie odprowadzał na stację. Gdy o wczesnym poranku wyjeżdżał z wioski na swym inwalidzkim wózku, wszystkie dzieci cichcem pochowały się po domach. Na stacji w Leśnej, prawdopodobnie jakiś miłosierny kolejarz pomógł mu wsiąść do pociągu, a następnie załadował do wagonu bagażowego wózek beznogiego pielgrzyma. Mieszkańcy wioski owego dnia odczuli wyraźną ulgę, jakby im kamień spadł z serca. Niejasno wyobrażali sobie, że Edmund tak jak przed trzema miesiącami przywiózł do wioski na swym wózku śmierć, tak i teraz odjechawszy, zabrał ją ze sobą. Wiemy już, że było inaczej, nie przyszło im czekać długo i wkrótce po wyjeździe Edmunda miała miejsce śmierć Marianny z domu Morawiec, jak już to dokumentowaliśmy. No, a potem oczywiście, choć na jakiś czas nawałnica ustała, to przecież sprowadzona przez Edmunda śmierć już się więcej nie wyniosła ze wsi. Każdy niemal kolejny rok przysparzał przynajmniej jednego nowego nieboszczyka. Zmarła najpierw stara Serafinowa, a po niej nie całkiem przecież stary Włodarczyk. Co innego Serafinowa, dobiegała dziewięćdziesiątki. Po niej przeniósł się do wieczności najstarszy mieszkaniec wioski, dziadek Talik, któremu do setki brakowało trzech lat. No, a potem nagle zmarło się Mrozkowi. Chłop w sile wieku, kto by pomyślał? Jeszcze mocny i sprawny, że ho, ho! Zmarli inni, a pośród nich od paru ładnych już lat wdowa po Janie Oswaldzie, Zuzanna Zofia. I tak dalej, i tak dalej, można by wyliczać długo kolejnych nieboszczyków. W szczególnie tragicznych okolicznościach przerwane zostało życie sześcioletniej Marysi od Marianowiczów. Biedactwu temu kosiarka w czasie żniw obcięła obie nóżki. Biegała koło maszyny i zbierała w zbożu czerwone maki. Jej własny ojciec, koszący zboże, nie zdołał zauważyć, kiedy nawinęła się od przedniej strony, chcąc w ostatniej chwili zerwać piękny kwiat. No, i stało się nieszczęście! Zanim zdołano zawieźć dziewuszkę do szpitala w N., niewinna istotka wykrwawiła się po drodze. O tym tragicznym zdarzeniu, absurdalnym i bolesnym, długo jeszcze mieli mówić mieszkańcy Rosochatej oraz okolicznych wiosek.

I to by było owo trudne do oszacowania zło, jakie wiązało się z tamtym niespodzianym przybyciem Edmunda do Rosochatej. Istniał wszakże jeden pozytywny punkt czy też skutek, którego my, jako rzetelni kronikarze, nie możemy przeoczyć. Tym ze wszech miar dobrym skutkiem, nie zapowiedzianej wizyty Edmunda, była doniosła i nader pożądana okoliczność, wyrażająca się w fakcie, iż to właśnie za jego bytności w Rosochatej ujawnione zostało wstrząsające zdarzenie, mające miejsce w ponurych latach wojny, kiedy to jeden z tamtejszych obywateli, którego imienia nie godzi się nawet wymieniać, w poprzednim swoim miejscu zamieszkania dopuścił się ohydnej zbrodni. Nikczemnik ten w czasie okupacji niemieckiej, za pokaźną ilość złota i innych kosztowności, podjął się ukrywać młodego Żyda. Potem jednak, chcąc uwolnić się od niewygodnego balastu, w bestialski sposób zadźgał nieszczęśnika widłami. Zanim Edmund opuścił Rosochatą, bezprzykładny zbrodniarz trafił do aresztu, po czym w toku trwającego procesu skazany został na piętnaście lat więzienia. Oczywiście wysokość wyroku nie była współmierna do wagi czynu, jaki popełnił, zwłaszcza że należało się liczyć w przyszłości z amnestią. Dobrze jednak, że haniebny czyn wyszedł na jaw i zapadł jakikolwiek wyrok.



A p e n d y k s

Postscriptum

Droga Ilono!

Przyszło mi właśnie na myśl, by napisać Ci jeszcze o
tamtym handlarzu starzyzną, zagadkowym filozofie, z którym zetknąłem
się w swoich szkolnych latach i o którym Ci już kiedyś wspominałem.
Mam świeżo w pamięci zapach słoneczników, które tak niedawno stały
w zielonym wazonie w Twoim pokoju. To właśnie one nasunęły mi na
myśl tego człowieka.
Gdybym tak potrafił znaleźć odpowiednie słowa, aby wyrazić, ile
było w nim podziwu czy nabożeństwa dla tych jakby posągowych kwiatów,
i jakim był dysonansem na tle roli, jaką wyznaczył mu los! Bo czy to nie
jest dziwne, że ten wielki apologeta miłości i piękna był przez bogów czy
też naturę obdarzony posturą predestynującą go niejako na los nędzarza?
Owszem, było w nim wiele godności. Ale spojrzawszy nań po raz pierwszy,
odnosiło się wrażenie, że wiszące na nim łachmany są w istocie jego
ozdobą. Czasem ktoś porównywał go do stracha na wróble. Nikt nigdy
nie pytał o jego imię, w okolicy nazywano go po prostu Szmaciarzem. Albo
też Żydem. I samo przezwisko nie było wyrazem jakiegoś specjalnego
lekceważenia osoby handlarza, raczej miało przypominać, że człowiek ten
zajmuje się właśnie zbieraniem starych szmat. Używając tego wygodnego
przydomku, zwracano się do niego: panie Szmaciarz. Czasem też panie
Żydzie. Krótko ubijano interes i każdy szedł w swoją stronę,
bo na cóż by gadać z jakimś pomyleńcem, który tylko czeka,
by rozpocząć swój wykład o słonecznikach.
Tymczasem, gdy ktoś zatrzymał się nieco dłużej, mógł dowiedzieć się
bardzo interesujących rzeczy! Było coś doprawdy wzruszającego w
irracjonalnym Szmaciarza dążeniu do przywrócenia słonecznikom –
jak to sam nazywał – należnego im miejsca w łańcuchu ewolucyjnym
wszelkiego bytu. W mętnych słowach dowodził, iż człowiek bezpodstawnie,
wiedziony z gruntu ślepą pychą, zawłaszczył sobie szczytną godność i
postawił siebie, na znaczącym miejscu ostatniego ogniwa owego łańcucha,
jako koronę wszelkiego stworzenia. Na poparcie swojej tezy – jeśli tylko
ktoś go chciał słuchać – przytaczał szczegółowe teorie wyjaśniające,
w jaki sposób doszło do tej tyleż szalonej, co i żałosnej pomyłki.
Centralną osią doktryny starego Żyda był heliotropizm słonecznika.
Podawał własną metafizyczną interpretację heliotropizmu, który uważał
niepodzielnie za najpiękniejsze zjawisko w całym wszechświecie.
Nauczał, iż fenomen ten polega, by tak rzec, na enigmatycznej zdolności
wykraczania poza własne ego i utrzymywał, że ów słonecznika skok w
transcendencję jest świadomy i ma na celu odnalezienie homogenicznej
istoty.
Nigdy nie używał słowa miłość, aczkolwiek wydaje się, iż świadomą
transcendencję pojmował właśnie w tym duchu – jako moc sprawczą
owego cudu, jawiącego się w odwiecznym słonecznika podążaniu za
słońcem.
Droga Ilono! Dzisiaj, na zakończenie tego krótkiego listu, chciałem
Ci powiedzieć coś więcej o handlarzu starzyzną, nazywanym Szmaciarzem,
i jego słonecznikowej doktrynie filozoficznej. Nie zaprzątaj sobie głowy tym,
czy jakąś wartość naukową mogłaby posiadać filozofia Szmaciarza. Jeśli
choć przez chwilę przykuła Twoją uwagę, to już wystarczy.

Erlend Morawiec




Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Waldemar Kubas dnia Czw 16:15, 17 Lis 2011, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań / Archiwum - zakończone i miniatury Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin