Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Król niedźwiedzi [Gulbranssen/biathlon] [M]


 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania / Fanfiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 0:01, 18 Lut 2013    Temat postu: Król niedźwiedzi [Gulbranssen/biathlon] [M]

Od autorki: Znajomość chociażby podstawowych zasad biathlonu i najważniejszych nazwisk - niezbędna. Znajomość "A lasy wiecznie śpiewają" Gulbranssena - mile widziana. Znajomość języków skandynawskich takoż.

Widzisz? Mrok już dawno otulił to miejsce, a ty wciąż stoisz na wzniesieniu i z bezpiecznej zdawałoby się odległości obserwujesz przyszłe pole bitwy. Trasa w pobliżu Whistler skrywa się w ciemnościach, ktoś inny dostrzegłby jedynie jej zarys wyłaniający się spośród cieni drzew. Lecz ty znasz ją na pamięć. Kiedy twoi koledzy bawili się w alternatywne otwarcie Igrzysk, kiedy razem z rywalami jedli pieczone kiełbaski i popijali coś z plastikowych kubków – ty wtedy stałeś tak jak stoisz dziś i patrzyłeś, uczyłeś się każdego zakrętu, zjazdu, podbiegu. Żartowali, że planujesz wystartować z zamkniętymi oczami. Nawet on, nawet sam Mistrz zainteresował się twoim niecodziennym zachowaniem. Przyszedł do ciebie na wzgórze, śmiejąc się cicho i zataczając. Któż wie, co mieli w tych kubkach – pewnie jakiś domowy wyrób przywieziony przez Rosjan. Powiedział wtedy coś dziwnego: że jeśli chcesz biec z zamkniętymi oczami, to lepiej dla ciebie. I jeszcze, że kto widzi zbyt wiele, ten wiele może stracić. Ty wtedy pomyślałeś o nim po prostu – „pijany”. Bolało. Mistrz, nauczyciel – pijany? To jakby upadł pomnik. Odszedł, niosąc za sobą fetor wschodniego samogonu, a ty zostałeś tam jeszcze na długie godziny…
Od tamtej pory minął cały dzień. Wróciłeś tu i znów samotnie obserwujesz pustą jeszcze trasę. Koledzy siedzą w ciepłym pokoju hotelowym, grają w karty… Koledzy? Nie, takie słowo teraz nie istnieje. W tej walce każdy jest sam.
Spójrz na tu zagłębienie, tutaj, niedaleko. Widzisz? To miejsce tubylcy zwą Doliną Niedźwiedzi. Co to za pomysł: robić trasę biathlonową wśród legowisk grizzly? Zima w Whistler zbytnio przypomina wiosnę. A co, jeśli miśki obudzą się ze snu? Idiotyczny karabin, pięć naboi, narty i siła twoich mięśni – tylko tyle będziesz mieć na swoją obronę. Miejscowi mówią, że niedźwiedź nigdy pierwszy nie zaatakuje człowieka. Czy dotyczy to również ludzi z bronią przymocowaną do pleców?
Dolina Niedźwiedzi. Powtarzasz cicho tę nazwę, smakujesz słowa. Jak to będzie po waszemu? Bjørndal. En Bjørndal. Gdyby ktoś wypowiedział to przy tobie jakieś piętnaście – nawet dziesięć – lat temu, pomyślałbyś zapewne o jasnowłosym Dagu, ludziach Południa i starej Ane Hamarrbø. Dziś postacie literackie zastąpiła ta jedna, realna, choć z pogranicza snu i jawy. Człowiek owiany legendą. Ole Einar Bjørndalen. Król biathlonu. To jego imię otrzymała trasa w Whistler – gest ten stał się hołdem, a może proroctwem? Teraz jeszcze tego nie wiesz, choćbyś nawet bardzo pragnął. Więcej – choćbyś gorąco wierzył, że owa przepowiednia organizatorów wcale nie musi się spełnić. Spoglądasz w dal – lecz przed oczami nie masz już doliny. Widzisz tylko człowieka, z którym postanowiłeś się zmierzyć. Przestał być legendą, niedoścignionym ideałem. Odkąd nauczyłeś się, że można go pokonać, marzysz wyłącznie o jednym – by zatriumfować nad Królem właśnie teraz. Czyż Zimowe Igrzyska Olimpijskie nie są ku temu najlepszą okazją?

*

Słyszysz? To drzewa tak niepokojąco szumią. Gdzieś w oddali rozlega się trzask łamanej gałęzi. Powtarzasz sobie, że to tylko nieuważny turysta, nagle bowiem opowieści o grizzly zamieszkujących tę dolinę przestają się wydawać odległe. Teraz są aż nazbyt realne. Opuszcza cię odwaga, czujesz się samotny i bezbronny. Rozglądasz się wokół, lecz tam jak okiem sięgnąć nie ma niczego prócz lasów. To nie grizzly. Ten dźwięk jest w twojej głowie.
Śnieg chrzęści pod spodami nart. Przyspieszasz kroku. Przed sobą widzisz mężczyznę z dalekim numerem startowym. Przepuszcza cię usłużnie – on dopiero wyruszył na trasę i nie zamierza walczyć o podium ani nawet o punkty, lecz jedynie o honor swojego kraju, w którym o biathlonie słyszało może pięć osób. Po kombinezonie nie potrafisz poznać, skąd jest, a jego twarz nic ci nie mówi. Z pewnością nie liczy na dobry wynik, a jednocześnie wie, że ty walczysz tu o najwyższe cele. Pozwala ci pobiec szybciej, a ty fruniesz jak na skrzydłach pomiędzy drzewami i nawet nie słyszysz, co pokrzykują do ciebie trenerzy.
Strzelnica jest blisko. Widzisz już zarys stadionu za koronami dumnych iglaków, docierają do ciebie wrzaski rozemocjonowanych kibiców, okrzyki w kilkunastu, a może kilkudziesięciu językach. Słyszysz bicie własnego serca – szybki, nieregularny rytm przypominający dyskotekowe bity. Zdajesz sobie sprawę, jak ważne jest to drugie, ostatnie strzelanie. Jeżeli teraz nie spudłujesz, możesz gnać do mety, jakby sama Fortuna udzieliła ci skrzydeł. Wszak biegasz ostatnio lepiej nawet od Larsa Bergera, a to on przez lata – wcale nie Król – uważany był za najszybszego. Byle tylko strącić wszystkie pięć krążków…
Na stadionie wita cię poruszenie wśród tłumu. Wiesz, że oni też wierzą. Kochają cię. W ich oczach to właśnie ty jesteś następcą jedynego i ubóstwianego Króla, który przez lata rządził i dzielił na trasach całego świata. Czując ich wsparcie, zwalniasz kroku, by uspokoić oddech. Na stanowiskach strzeleckich znajduje się kilku zawodników, lecz żaden nie zajmuje tego oznaczonego numerem pierwszym. Jakby zostawili je specjalnie dla ciebie, w końcu wiedzieli, że przybiegniesz.
Stajesz pięćdziesiąt metrów od tarczy. Na chwilę emocje powodują zamroczenie, nie widzisz czarnych krążków. Zastrzyk adrenaliny i pierwszy strzał oddajesz na ślepo. Trafiasz. Ktoś u Góry prowadzi twoją rękę, a przynajmniej chciałbyś w to wierzyć. Drugi krążek i znów trafienie. Dłoń podtrzymująca ciężki karabin przestaje drżeć. Celujesz. Trzeci, czwarty. Strzelasz jak automat, nie myśląc o tym, co robisz. Chcesz tylko jak najszybciej wybiec ze strzelnicy, popędzić wprost do mety.
Piąty! Trafiony! Resztkami sił powstrzymujesz nogi od odtańczenia tańca radości. Jeszcze nie teraz. Pospiesznie zarzucasz karabin na plecy. Wyskakujesz ze stanowiska jak z procy… i omal nie zderzasz się z wjeżdżającym na strzelnicę Królem. Nie wytrzymujesz – unosisz wzrok i uśmiechasz się triumfująco. Ma numer tuż po tobie, ale ty wierzysz, że już cię nie dogoni. To ciebie wyniosą na szczyt.
– Uważaj – słyszysz w tym ułamku sekundy, gdy mijacie się i omal nie sczepiacie nartami. Jego oczy błyszczą chorobliwie, złowieszczo. – W okolicy jest dużo… niedźwiedzi…
Śmiejesz się pod nosem. Oczywiście, lubisz go, podziwiasz i tak dalej, co nie zmienia faktu, że straszenie przeciwnika niedźwiedziami uważasz za doprawdy żałosną taktykę. Ale ciebie nie obchodzą jego słowa. Biegniesz przed siebie, słuchając pokrzykiwań trenerów i świergotu ptaków. Zima tutaj jest jak wiosna.
Wokół nie ma żadnych zawodników, tylko ty i coraz gęstszy, ciemniejszy las. Ubity śnieg skrzypi pod nartami. Dzierżące kijki dłonie zaczynają się trząść zupełnie bez powodu. A może jednak istnieje przyczyna? Oto słońce kryje się za warstwą chmur – burzowych? W lutym? – rozlega się grzmot, a głosy w oddali cichną coraz bardziej. Gdzie się podziali trenerzy, pytasz sam siebie. Ty i las, las i ty. I – czyżby? – lśniące w mroku ślepia między drzewami. Śnieg skrzypi głośno. Nie jesteś sam. Ktoś cię obserwuje.
Ktoś – a może coś?
Przyspieszasz. Biały puch okrywający trasę chrzęści jakoś inaczej niż dotąd. Co chwilę spoglądasz w lewo, tam, gdzie dostrzegłeś okrągłe, żółte oczy. Wciąż tam są, z każdą sekundą bliżej i bliżej. Wiatr ze świstem hasa między gałęziami.
Przed tobą wyrasta czarny cień. Potężny niedźwiedź o lśniącej sierści, z jasną plamą na boku – jak ten, który zabił ojca Daga i Torego – staje na tylnych łapach na wprost ciebie. Słyszysz ogłuszający ryk. Nie jesteś w stanie zrobić kompletnie nic. Możesz tylko patrzeć, jak makabryczny grizzly rzuca się na ciebie. Ostatnie, co dostrzegasz, to zbliżające się nieuchronnie białe zębiska.

*

Czujesz ten zapach? Przecież to kawa! Ta prawdziwa kawa, jaką piłeś w Norwegii. Ta kawa, którą Teresa Holder częstowała starą Ane wkrótce po swoim przybyciu do Bjørndal. A teraz i twoje nozdrza owiewa ta woń, zaledwie otrząsasz się ze snu kolejnego poranka pobytu w Dolinie Niedźwiedzi. Czy to nie zabawny zbieg okoliczności?
Dociera do ciebie, że niedźwiedź, mroczny las i całe zdarzenie na trasie biathlonowej były tylko wytworem zmęczonego ciągłym napięciem umysłu. Przecież sprint masz już za sobą – i to dawno temu. Nie musisz nawet otwierać oczu, wystarczy, że przypomnisz sobie blask srebrnego medalu i dekorację przy akompaniamencie ogłuszających braw. Przegrałeś tylko z Francuzem, który wyskoczył niczym diabeł z pudełka, krzyżując plany faworytom. Lecz to drugie miejsce miało dla ciebie smak złota – gdyby nie koszmarna pogoda, zwyciężyłbyś z pewnością.
A Król? Jego wiatr i zupełnie niezimowa ulewa pogrzebały żywcem. Cztery pudła na dziesięć strzałów, do czego to podobne?! W niedzielne przedpołudnie wszyscy widzieli, jak upada mit biathlonowych aren. Walczył z aurą, z zacinającym się karabinem, z sobą samym – wcale nie z rywalami. Siedemnasta lokata to nie miejsce godne Ole Einara Bjørndalena. Dla niego wiosna nie nadeszła.
Teraz z pewnością chce się odkuć.
Słyszysz jego głos. Siedzi w pokoju i to zapewne on pije tę pachnącą domem kawę. Rozmawia z twoim olimpijskim współlokatorem, Larsem Bergerem. W ogóle nie zwracają uwagi na ciebie, na to, że być może jeszcze śpisz albo że właśnie cię obudzili. Gadają o zbliżającym się biegu indywidualnym, nadzwyczaj weseli i ożywieni. Jest czwartkowy poranek – mija tydzień, odkąd osiedliliście się w wiosce olimpijskiej w Whistler.
Obracasz się na bok na skrzypiącym łóżku. Nadstawiasz ucha, nie chcąc stracić żadnego ze słów. Niegdyś koledzy z drużyny, lecz dziś twoi śmiertelni rywale – jak wszyscy zgromadzeni tu biathloniści – gawędzą o trasie, zastanawiając się, czy i dziś pogoda zatriumfuje nad duchem sportowej rywalizacji. Nic ciekawego. Ty o tym nie rozmyślasz, przyjmujesz rzeczy takimi, jakimi są. To skuteczna taktyka. W każdym razie w dotychczas rozegranych biegach byłeś lepszy i od Króla, i od Larsa.
Temat rozmowy ulega gwałtownej zmianie.
– Wiesz… – Berger ścisza głos, jakby zamierzał się podzielić z rodakiem mrocznym sekretem. – Trochę się boję tego biegu…
Mówiąc to, przypomina wystraszonego chłopca.
– Och, Lars, w twoim wieku? – śmieje się Król. Mógłbyś przysiąc, że bez otwierania oczu wiesz, w jaki sposób patrzy teraz na kolegę z reprezentacji. Nieraz widziałeś to spojrzenie, znasz je na pamięć jeszcze ze szczenięcych lat, gdy był nauczycielem, w którego wpatrywałeś się jak w obrazek.
– Nie słyszałeś plotek? – dziwi się Berger głośniej niż poprzednio, lecz zaraz powraca do ledwie słyszalnego szeptu. – Tych o… niedźwiedziu?
Omal nie spadasz z łóżka. Chciałbyś teraz krzyknąć, spytać: „jak to możliwe, u diabła?!”, wstać… Ale coś każe ci dalej udawać uśpionego i czekać na rozwój wypadków.
Próbujesz się uspokoić. Może to tylko zbieg okoliczności?
– Słyszałem – mówi sucho Król. – Ciekaw jestem, kto wymyślił te brednie – burczy z niezadowoleniem. Wydaje ci się, że wyczuwasz fałsz w jego głosie.
– To nie są brednie! – zaperza się natychmiast Lars z tak autentycznym oburzeniem, że byłbyś gotów uwierzyć w każde jego słowo… gdyby nie to, że już w nie wierzysz. – Wiesz, ile osób go widziało zupełnie niezależnie od siebie?! Christoph Sumann, Tomek Sikora, Bjӧrn Ferry… – rzuca nazwiskami jeszcze szybciej niż strzela. I chyba celniej.
– O, Ferry to szczególnie go widział. – Król śmieje się głośniej niż dotychczas, jakby bawiła go ta mrożąca krew w żyłach informacja. – W lustrze.
– … Żenia Ustiugow – kończy obrażonym głosem Lars, nieudolnie próbując udawać, że przytyki wcale go nie obchodzą.
– Z wrogiem się spoufalasz? – wykpiwa go bezlitośnie Król. – Nieładnie! Ale fakt, bimber mieli niezły…
¬– Ole, do diabła! – Słyszysz trzask krzesła, stukot butów. To pewnie Lars wstał, wściekły i przerażony. Zaczyna chodzić po pokoju, wystukując podeszwami monotonny rytm. – Myślisz, że koło dziesięciu dorosłych facetów ma omamy? Wszyscy widzieli niedźwiedzia, tego samego niedźwiedzia. Czarnego z jasną plamą na boku, jak z „A lasy wiecznie śpiewają” Gulbranssena.
Nawet jeżeli coś jeszcze mówią, ty tego nie słyszysz. W uszach ci huczy, a serce bije nieznośnie szybko. Czyżby to on, czyżby to Król za tym wszystkim stał?

*

– Emil! – Głos Króla dobiega cię zza panującej na stadionie wrzawy. Masz wrażenie, jakby otaczał cię gruby mur, lecz akurat to wołanie słyszysz nad podziw wyraźnie. Spoglądasz nieprzytomnie w jego kierunku, próbując uniknąć przeszywającego na wskroś spojrzenia niebieskich oczu. Czujesz, że on wie. Ba, że to on jest odpowiedzialny i za twój sen, i za te niby-omamy światowej czołówki, choć to przecież technicznie niemożliwe.
Znajdujesz w sobie odwagę. Gdy podchodzi, zadzierasz głowę i wbijasz wzrok w jego twarz. Przez chwilę mierzycie się tak w milczeniu.
– Gratuluję – mówi w końcu takim tonem, jakby informował, że ładna dziś pogoda. – Poradziłeś sobie z nartami, pogodą, rywalami… i niedźwiedziami.
A potem ściska cię po przyjacielsku i odchodzi, zanim znajdujesz słowa odpowiedzi. Masz wrażenie, że zza drzew tam, w oddali, za trybunami obserwuje cię para żółtych ślepiów na wpół fantastycznego niedźwiedzia. To wrażenie nie chce cię opuścić nawet wtedy, gdy stajesz na podium, gdy milknie wrzawa i głosy norweskich kibiców unisono intonują Ja, vi elsker dette landet, hymn grany na twoją cześć.
Spoglądasz w czyste, błękitne niebo. Hymn cię uspokaja, znika niedźwiedź, znika nawet wspomnienie niedźwiedzia. Umarł Król, niech żyje król!

Toruń (a jakby Vancouver), luty 2010 & 2013


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hermi
Pawie Pióro


Dołączył: 27 Lis 2012
Posty: 270
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Między Niebem a Piekłem
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 6:10, 02 Maj 2013    Temat postu:

Znajomości fandomu: znajomość podstawowych zasad biathlonu – jest, najważniejsze nazwiska – nie, znajomość "A lasy wiecznie śpiewają" Gulbranssena – nie, znajomość języków skandynawskich – nie, nie licząc wiedzy, że Bjørn to po polsku niedźwiedź (wiwat skandynawskie sagi!).
Po raz kolejny zabieram się za pisanie tego komentarza i właściwie nadal nie wiem, co powiedzieć. Elementów onirycznych (albo wyglądających na takie) nie lubię. W opowiadaniu nie było żadnych zdań, które zgrzytałyby lub rzucających się w oczy błędów przeszkadzających w czytaniu. Pod względem technicznym opowiadanie jest dobre. Tematyka mi jednak nie pasuje, ale na pewno zdajesz sobie sprawę, że to akurat kwestia indywidualna.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania / Fanfiction Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin