Kącik Złamanych Piór
- Forum literackie

|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
|
Autor |
Wiadomość |
Aylya
Uczciwa Łachudra
Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Zza granicy absurdu Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 20:52, 06 Sty 2009 Temat postu: Airel&Lill |
|
|
Pojedynkują się: Lill&Airel
Fandom: brak - twórczość własna
Temat: Ciężka jest dola młodzieży idola. Czyli, innymi słowy, wycinek z życia uwielbianego przez uczniów nauczyciela.
Tytuł: wedle woli.
Gatunek: obyczajówka. z elementami absurdu może być.
Warunki dodatkowe: musi pojawić się pomidor, sznurek i parę zdań w obcym języku.
Opiekun: Ayl
Termin: 6 stycznia
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
 |
Aylya
Uczciwa Łachudra
Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Zza granicy absurdu Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 20:54, 06 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
TEKST "A"
SZNUREK
Dedykowane Em za włoszczyznę powszechną i Panu Profesorowi za Sznurka
Istniało niewiele rzeczy, które Jacek Sznurkowski darzył szczerą a dogłębną nienawiścią.
Na przykład swoje imię. Na pierwszy rzut oka było z nim wszystko w porządku - a przynajmniej nie miał takich powodów do narzekań jak Dagobertowie czy Czciborowie. Tylko że o wiele bardziej wolałby być jakimś Ryszardem czy chociażby Zygmuntem. Takie imiona uchodziły za poważne, dostojne, nadto zaś - co prawdopodobnie najistotniejsze - za idealne dla wszystkich powiązanych z historią, wliczając w to nauczycieli, pragnących zaszczepić w młodzieży świadomość historyczną. Ten zaś szlachetny gatunek reprezentował pan Sznurkowski, jakkolwiek by mu na imię nie było. Zresztą, i tak wszyscy, włącznie z całą zgrają uczniów, nazywali go po prostu Sznurkiem. Prawdopodobnie tylko dla mamusi pozostał "kochanym Jacusiem". Może dlatego tak rzadko odwiedzał swój dom rodzinny.
Sznurek nie znosił też kolejno: buraczków, kawy bez mleka, urzędników (zwłaszcza tych w bankach), Warszawy i, o zgrozo, pierwszego kwietnia. Ostatni z podpunktów został do czarnej listy dodany całkiem niedawno, właściwie wczoraj. A to "wczoraj" skończyło się przed godziną.
Nigdy dotąd w całym swoim trzydziestoczteroletnim jestestwie nie zdarzyło mu się zarwać nocy. Nigdy też nie zdarzyło mu się pomyśleć o ukochanym od wieków prima aprilis z autentycznym obrzydzeniem. Świadomość, że już jutro, a właściwie nawet dzisiaj, wkroczy w mury szkoły i zostanie zaatakowany całym arsenałem dowcipów. Uczniowie mieli rozmaite pomysły, od tych najbardziej prymitywnych typu "ma pan profesor dziurę w spodniach" po nieco bardziej przemyślane, jak choćby przemalowanie jego samochodu na różowo i zawieszenie na antence kajdanek z futerkiem. Zazwyczaj go to bawiło, nawet gdy potem musiał cały wieczór zdrapywać farbę z maski ukochanego audi - w czym zresztą pomogła mu specjalnie wydelegowana ekipa uczniowska. Jednak nie dzisiaj. Dzisiaj na samą myśl o prima aprilis popadał w apatię, depresję, psychozę maniakalno-depresyjną, dysocjacyjne zaburzenie osobowości i wszystkie inne choroby psychiczne, o których kiedyś czytał, z bliżej nieokreślonych pobudek sięgając po literaturę psychologiczno-psychiatryczną. Powody ku temu zdawały się, przynajmniej jemu samemu, absolutnie oczywiste.
W tym roku nie wymyślił nic. Chociaż próbował, a jakże. Zwyczajnie skończyły mu się pomysły, wyczerpały jak niejedna kopalnia złota w jego ulubionej grze komputerowej - The Settlers II.
Rzecz jasna, dla znakomitej większości pedagogów taki fakt nie tylko nie byłby tragedią, ale prawdopodobnie przeszedłby niezauważony. Niestety, na tego typu komfort Sznurek nie mógł sobie pozwolić. Oto bowiem w liceum numer pięć uczył od lat sześciu i przez ten czas co roku zaskakiwał uczniów czymś zupełnie nowym, świeżym i tak oryginalnym, że nawet dyrekcja była pod wrażeniem. Niektóre z tych akcji pamiętał tak dokładnie, jakby zdarzyły się wczoraj.
W dwa tysiące trzecim na przykład, podczas pierwszego roku swej pedagogicznej kariery, wystartował z dowcipem starym jak świat, choć wciąż zaskakującym. Nie sądził, że uczniowie tak entuzjastycznie przyjmą numer, który - przynajmniej tak mu się wtedy zdawało - musiał być wcześniej znany w tak rozrywkowej szkole, jaką była toruńska "piątka". A jednak! Niepisząca (gipsowa) kreda i pieniąca się gąbka wywołały istną furorę, a przez wszystkie godziny, gdy nie miał zajęć, do pokoju nauczycielskiego wpadali rozmaici pedagodzy, błagając niemal o pożyczenie primaaprilisowych "wynalazków". Wtedy właśnie rozpoczęła się kariera Sznurka jako najpopularniejszego i najbardziej uwielbianego przez młodzież belfra z "piątki".
W kolejnych latach tylko szlifował swój warsztat kawalarski. Można się było po nim spodziewać dosłownie wszystkiego. Raz zjawił się na lekcji w mundurze imitującym ten noszony przez żołnierzy Armii Czerwonej - co stanowiło zresztą nawiązanie do rozpoczynanego właśnie tematu drugiej wojny światowej - i przez całe zajęcia trajkotał jak najęty po rosyjsku z akcentem, którego nie powstydziłby się nawet sam Władimir Putin. Kiedy indziej znów - a było to tuż przed Wielkanocą - wynajął troje maturzystów i we czwórkę przeparadowali przez wszystkie piętra w strojach świętego Mikołaja i trzech czerwononosych reniferów, niejako w opozycji zarówo do zbliżających się świąt, jak i do panującej aury. Wreszcie przed rokiem wysilił się już wyjątkowo - zarówno pod względem technicznym, jak i finansowym: do szkoły przyjechał na koniu i w zbroi średniowiecznego rycerza, pożyczonej dzięki pomocy zaprzyjaźnionej pracownicy teatru. Inna sprawa, że w kostiumie tym spocił się jak ruda mysz, bowiem temperatura postanowiła również zrobić dowcip i sięgnęła trzydziestu stopni Celsjusza. Warto było. Za nagrodę mógł uznać chociażby fakt, iż któryś z uczniów albo pedagogów (a może nawet sam dyrektor) zawiadomił lokalną prasę, w liceum zjawili się dziennikarze, a w efekcie przez następne kilka miesięcy w gablocie w holu wisiała fotografia Sznurka na koniu oraz artykuł z gazety o "niezwykłym poczuciu humoru nauczyciela jednego z toruńskich ogólniaków".
Niestety, w chwili obecnej wspomnienia tylko potęgowały jego czarną a bezdenną rozpacz. W głowie ziała pustka, oczy zaś jakoś nie chciały zamknąć się do snu. Znużony, wstał i, rozmyślając ponuro o nadchodzącej klęsce oraz swym podkopanym autorytecie wśród młodzieży, poszedł do łazienki. Ujrzał siebie w lustrze i wtedy właśnie nawiedziła go Wizja:
Przewodniczka, niska kobieta w okularach oraz czarnych szpilkach, podeszła do kolejnego eksponatu, postukując obcasami. Tłum zafalował, po czym ruszył za nią, nieomal sunąc po podłodze. Szuranie rozlegało się w całym muzeum.
- A oto - oznajmiła Przewodniczka znudzonym głosem, po raz tysięczny powtarzając znany na pamięć tekst - obraz nędzy i rozpaczy!
Rozległy się fanfary, a z obiektu, dotąd skrytego, spadła czerwona serweta, imitująca kotarę czy cokolwiek innego. Oczom zgromadzonych ukazał się stojący na cokole mężczyzna, lat około trzydziestu. Wzdłuż jego czoła biegła podłużna zmarszczka, a usta rozciągnęły się w grymasie stanowiącym kwitensencję marności tego świata. Na tabliczce przymocowanej do podstawy widniał napis: "Jacek Sznurkowski - obraz nędzy i rozpaczy".
- Ooo! - zawył tłum, wlepiając puste, przeżarte konsumpcją oczy w postać nieszczęsnego historyka.
Sznurek z właściwym sobie wdziękiem strzepnął Wizję z umysłu. A potem pomyślał logicznie.
I jeszcze raz.
I znowu.
Po kilkunastu takich sesjach doszedł do wniosku, że sam dla siebie ma dwie wiadomości. Tradycyjnie - dobrą i złą.
Dobra była taka, że czekała go tylko jedna lekcja, po której mógł spokojnie odejść, nie narażając się więcej na łapanie zawiedzionych spojrzeń uczniów.
Zła natomiast brzmiała następująco: tę lekcję miał z klasą drugą e. A klasa druga e z samej swej definicji zaliczała się do grup budzących przerażenie i siejących popłoch wśród ludu.
Sznurek poczuł, że tej nocy raczej nie prześpi.
*
Stawił się w murach szkoły o poranku. Punkt ósma, chociaż jedyne tego dnia zajęcia przypadały dopiero za kwadrans jedenasta. Może podświadomie liczył, że zdąży wymyślić jakiś błyskotliwy kawał, podpatrując innych nauczycieli i/lub uczniów. Jego świadomość jednak konsekwentnie udawała, że data w żadnym wypadku nie uległa zmianie i wciąż mamy poniedziałek, trzydziesty pierwszy marca 2008.
- Niektórzy to wcześnie wstają... - westchnęła na jego widok sprzątaczka, pani Wiesia. "Niektórzy w ogóle się nie kładą", poprawił w myślach.
Wdrapał się na piętro i już po chwili stał naprzeciwko drzwi pokoju nauczycielskiego. Łypnął na nie ponuro, przez chwilę rozważając wejście w stylu hollywoodzkich filmów o karatekach tudzież zwyczajne acz stylowe wyważenie białego - prawie jak w szpitalu psychiatrycznym, co zresztą nie było skojarzeniem dalekim od prawdy - kawałka drewna. W końcu jednak, głównie pod wpływem podejrzliwych spojrzeń, rzucanych przez uczniów z drugiego końca korytarza, zdecydował się wejść jak cywilizowany człowiek.
Moment później pożałował, że w ogóle pchał się w progi jaskini pedagogów.
- Sznurek! - ucieszyła się na jego widok katechetka, porzucając konwersację z pogrywającym na gitarze elektrycznej księdzem, trzymanym w szkole głównie ze względów sentymentalnych, gdyż jako nauczyciel nieszczególnie się sprawdzał. Kobieta wstała z krzesła i, kołysząc się przy każdym kroku, podeszła do historyka. - Ależ masz plamę na spodniach!
Parsknęła śmiechem, lecz gdy nikt nie poszedł za jej przykładem, umilkła, czerwieniąc się niczym dorodny burak.
- Co wymyśliłeś w tym roku? - zapytała, starając się zatrzeć złe wrażenie. - Nie widzę konia, munduru ani kredy... Co zatem masz w planach?
Zewsząd odezwały się głosy rozmaitej barwy i natężenia. "Właśnie, co masz, podziel się! Wszyscy kochają twoje pomysły!" Skonsternowany Sznurek zawahał się chwilę, po czym doszedł do wniosku, że Bóg wybaczy mu to kłamstwo, wypowiadane w końcu w dobrej wierze.
- Zobaczycie - oznajmił z tajemniczą miną, w myślach dopowiadając: "zobaczycie klęskę i apokalipsę w najlepszym wydaniu".
Orkiestra na Titanicu grała do końca. Titanic jego reputacji nieuchronnie zbliżał się do góry lodowej, jednak i jego muzykanci nie mieli zamiaru przestać grać. Jak tonąć, to z klasą!
*
Dzwonek na czwartą lekcję rozbrzmiał piskliwie w całej szkole, wliczając w to tereny zielone i kawałek lasu, przynależący do licealnych włości. Uczniowie w ilościach przekraczających zdecydowanie wszystkie dopuszczalne normy poczęli zbiegać się z najrozmaitszych stron świata, wspólnie ruszając w stronę budynku o pomalowanych na żółto ścianach. Również niektórzy nauczyciele pospiesznie pognali do drzwi wejściowych, nie chcąc spóźnić się na własną lekcję, gdyż takie praktyki znacząco nadszarpywały autorytet całego ciała pedagogicznego. Po drodze pełno było haseł typu plama/dziura, opowieści o płonących plecakach i czekających w holu policjantach oraz wybuchów śmiechu, choćby i wymuszonego. Prawdopodobnie tylko jedna osoba w momencie, gdy rozległ się dźwięk dzwonka, stała dokładnie w miejscu, w którym powinna była stać.
I nie chodzi tu o Majora, nauczyciela przysposobienia obronnego, który właśnie wykłócał się z dyrektorem o kaliber broni dostarczonej do szkoły.
Sznurek stał pod drzwiami sali historycznej, gorączkowo próbując sobie przypomnieć szczegóły wyglądu gangsterów ze starych filmów. Zaplótł już ręce z tyłu, założył okulary przeciwsłoneczne pożyczone od księdza, przybrał groźny wyraz twarzy... I czekał. W głośnikach szkolnego radiowęzła rozbrzmiewało "What a wonderful world" w punkrockowym wykonaniu, ale Sznurek wiedział, że jego świat za parę chwil przestanie być cudowny. Póki co planował jednak improwizować oraz blefować ile wlezie.
Młodzież z drugiej e powoli zaczęła się schodzić do klasy na drugim piętrze. Większość przybiegała zdyszana i z błyskiem w oczach, co tylko potęgowało nerwowość Sznurka. Liczyli na niego, wiedział o tym aż za dobrze. Choć teoretycznie ścisłe, umysły z drugiego "medyka" gorąco pragnęły wiedzy historycznej, zwłaszcza tej podawanej przez ich - i nie tylko zresztą - ulubionego nauczyciela. A jeszcze bardziej pragnęły jego kawałów, dotąd znanych tylko z opowieści.
Gdy liczba obecnych sięgnęła jakichś trzydziestu osób, Sznurek w milczeniu otworzył drzwi sali. Do pomieszczenia wlał się tłum barwnej młodzieży płci głównie żeńskiej. W klasie było zaledwie sześciu chłopaków. Z czego jeden dotarł dopiero po chwili, przyprawiając historyka niemalże o palpitację serca.
Igor Głuszycki należał do najbardziej kontrowersyjnych postaci w historii "piątki". Autor wielu błyskotliwych projektów, organizator większości szkolnych imprez, obiekt westchnień płci niewieściej i najlepszy kumpel większości chłopaków, którzy mieli okazję go poznać. Trzykrotnie był już bliski pożegnania się ze szkołą, zjawiając się w jej murach w stanie wskazującym na spożycie niedozwolonych substancji. Za każdym razem jednak ratowali go albo sami uczniowie, albo, o dziwo, nauczyciele, z którymi w dużej mierze żył w zgodzie. Jak przystało na przedstawiciela bohemy artystycznej - jakim cudem on zresztą znalazł się w klasie o profilu medycznym? - Igor wyróżniał się również wyglądem. Długie blond włosy, oblicze przypalone słońcem Wysp Kanaryjskich i żółte, kocie oczy - choć Sznurek podejrzewał, że to zasługa barwiących soczewek kontaktowych - stanowiły dość niecodzienny zestaw. Jeszcze dziwniejsze były jednak ubrania, jakie nosił. Dziś na przykład miał na sobie koszulkę polo w różowo-niebieskie pasy i ciemne dżinsy z łatą w kształcie serca na lewym pośladku. Gdyby ktokolwiek inny wystroił się w coś takiego, zapewne oberwałby solidnie od czającej się w okolicy bandy homofobów. Ale Igorowi było wolno. Jemu generalnie było wszystko wolno.
Sznurek zatrzasnął drzwi, po czym usiadł za biurkiem i rozejrzał się po klasie. Twarze uczniów drugiej e jaśniały, a ich usta rozciągały się w tajemniczych uśmiechach. Po raz kolejny przełknął nerwowo ślinę, domyślając się, o czym to zachowanie świadczy. Odsunął na czoło przeciwsłoneczne okulary, cały czas starając się kontrolować mięśnie twarzy.
Napięcie rosło, a opór kawalarskiego umysłu wcale nie chciał zmaleć.
W tym momencie, zupełnie irracjonalnie, przyszło Sznurkowi do głowy, że żaden z uczniów nie powiedział mu nawet zwykłego "dzień dobry". Co więcej, teraz też milczeli, uśmiechając się tylko raz po raz, choć zazwyczaj w każdej chwili jego nieuwagi gadali jak najęci. Wzmógł uwagę, otwierając dziennik.
- Obecności nie sprawdzam - oświadczył poważnym tonem - bo widzę, że frekwencję mamy stuprocentową. Ech, żeby taka była na klasówkach...
Odpowiedziała mu cisza.
- Zatem, korzystając z faktu, że mamy dziś na sali komplet - kontynuował, całkowicie rezygnując z modulacji głosu. Jego słowa brzmiały niczym turkot pociągu relacji Toruń-Gdańsk, w którym gościł zresztą nad wyraz często, jako rodowity gdańszczanin - pozwolę sobie zadać wybranym osobom parę pytań. Nigdy nie wiadomo, kiedy nadarzy się okazja, by ujrzeć ponownie niektóre twarze.
Zasłonił się dziennikiem, by nie widzieć rozczarowania w oczach drugiej e. Cisza stawała się coraz bardziej napięta.
- Na dobry początek... - udał, że wodzi palcem po liście, chociaż ofiarę miał upatrzoną już od dawna - ... koleżanka Kowalska.
Widząc wstającą Iwonę Kowalską, jedną z najlepszych uczennic i finalistkę jakiejś tam olimpiady, prawdopodobnie chemicznej, stanowczo pokręcił głową.
- Nie, nie ty. Dagmara!
Rzeczona powstała z miną wiedzionego na męki średniowiecznego chłopa. Uderzenia jej czerwonych szpilek rozlegały się na równi z przyśpieszonym biciem serca. Zdecydowanie zbyt krótka jak na szkolne standardy spódniczka falowała na niewidzialnym wietrze.
- Znakomicie. - Sznurek oderwał wzrok od jej kształtnej sylwetki i wystających sponad bluzki czarnych ramiączek stanika. - Zacznijmy od czegoś ogólnego i łatwego. Co możesz nam powiedzieć o sytuacji Ameryki Północnej w połowie osiemnastego wieku?
Dagmara milczała, wbijając sobie pomalowane paznokcie w udo. Patrzyła przy tym błagalnie na klasę.
Nikt się nie odezwał.
- Nic? To może chociaż opowiesz coś o pierwszej na świecie konstytucji?
Pokręciła nerwowo głową. W obwiedzionych pomalowanymi na granatowo rzęsami oczach pojawiły się łzy.
Już chciał coś powiedzieć, może nawet "siadaj, prima aprilis", choć żałosny był to doprawdy żart. W tym jednak momencie spostrzegł zdumiewające zachowanie Igora. Siedzący w pierwszej ławce w rzędzie przy drzwiach chłopak machał energicznie rękami, jakby chciał do czegoś Dagmarę zachęcić. Wydawał przy tym nieartykułowany dźwięk, ni to pochrząkiwanie, ni warkot. Sznurek wyczuł, że coś się święci. Dagmara mogła zapomnieć języka w gębie, zdarza się, zwłaszcza odpytywanym. Ale Igor? Nie, to się wydawało nieprawdopodobne.
- Widzę, że kolega Głuszycki koniecznie chce się zamienić z koleżanką Kowalską miejscami - zauważył z ironicznym grymasem na twarzy. - Ależ proszę, nie ma sprawy. Dagmaro, usiądź i nie patrzże tak, jakbym ci ja był wilkiem. Każdemu może się przydarzyć zaćmienie umysłowe. - Próbował dać jej do zrozumienia, że nie ma mowy o jedynce, jednak dziewczyna już pognała do ławki ze łzami w oczach. Igor natomiast wstał, przełykając ślinę. Powoli podszedł do biurka.
- Odpowiedz, proszę, na moje pytanie.
Przez chwilę panowała prawie idealna cisza; tylko mucha zaplątana w rolety brzęczała niepokojąco. Sznurek już chciał spytać o coś jeszcze, głęboko wierząc, że to tylko chwilowe zidiocenie ogółu. Wtedy jednak Igor niespodziewanie się odezwał.
- Pomidor.
Parę osób parsknęło śmiechem.
- Że coś ty, Głuszycki, powiedział? - spytał podejrzliwie Sznurek, opierając łokieć na biurku.
- Pomidor - powtórzył Igor. Na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
To by wyjaśniało milczenie klasy. Czyżby przygotowali tę grę w ramach dowcipu primaaprilisowego?
"Już ja im dam pomidora", pomyślał Sznurek, z zadowoleniem wyciągając ręce. Zapowiadało się całkiem ciekawe odpytywanie.
- Dobrze. A jaki Polak zjawił się wśród bojowników o wolność tej nieszczęsnej Ameryki?
- Pomidor.
Po klasie przeszedł radosny pomruk.
- Tak, owszem. Kto nie chciał, żeby ogłosili niepodległość?
- Pomidor.
Zęby kilkunastu osób wyszczerzyły się w wilczych uśmiechach.
- Świetnie! - zawołał z entuzjazmem Sznurek. - Zmieńmy może temat, bo widzę, że o Ameryce wiesz całkiem sporo. - Klasa wyła. Tylko Igor wciąż stał niewzruszony. - Co jadłeś dziś na śniadanie?
- Pomidor.
Zaczynało to być nudne. Sznurek pomyślał, że może należałoby zmienić zasady gry.
- Come vorresti chiamarsi?* - spytał, wywołując zbiorową konsternację. No tak, włoskiego nigdy się nie uczyli. Co za ludzie!
- Yyy... Pomidor? - odparł niepewnie Igor.
- Ehi, sei monotematico, sai? **
- Pomidor???
W tym właśnie momencie rozległo się ciche pukanie, a zaraz potem, nie czekając na odpowiedź, w drzwiach zjawiła się głowa Alicji Domaniewskiej z trzeciej a, pierwszej klasy wychowawczej Sznurka.
- Czy mógłby pan profesor...? - zaczęła dziewczyna. Niezadowolony, że przerwała mu świetną zabawę, warknął niecierpliwie:
- Za chwilę! Nie widzisz, że właśnie odpytuję? Mio bellissimo! - zwrócił się do Igora, szczerząc ironicznie zębiska. - Sai come mi sembri in questo momento? Quasi come...
Igor nie zdążył odpowiedzieć, bowiem Alicja, wciąż stojąca w drzwiach, prychnęła niepohamowanym chichotem.
- Co też pan profesor wygaduje?
- Znasz włoski? - Sznurek był zawieszony pomiędzy zdumieniem a radością. Tymczasem trzydzieści cztery pary oczu zwróciły się na Domaniewską.
- Śliczny język - odparła rezolutnie, przechylając głowę. Widząc błagalne spojrzenia, znów się roześmiała - Chcecie wiedzieć, co pan profesor powiedział? "Mój piękny" - zaczęła grubym głosem, naśladując ton Sznurka. Już w tym momencie wszystkim łzy rozbawienia ciekły z oczu. - "Wiesz, jak w tej chwili wyglądasz? Zupełnie jak..."
- No, dokończ. - zwrócił się historyk do Igora tonem nieznoszącym sprzeciwu.
- Pomidor! - wykrztusił, po czym parsknął śmiechem.
*(wł.)"Jak chciałbyś się nazywać?"
**(wł.) "Monotematyczny jesteś, wiesz?"
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Aylya
Uczciwa Łachudra
Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Zza granicy absurdu Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 20:55, 06 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
TEKST "B"
Zmierz się z legendą
(na przykład własną)
Znacie mojego brata, Adama? Każdy, kto przez ostatnie cztery lata choć przez chwilę uczęszczał do XLVII L.O. im. Stanisława Wyspiańskiego, musi go znać. Jest, być może, najmłodszym, a na pewno najprzystojniejszym nauczycielem w szkole. Ach, właśnie – młodsza jest pani od niemieckiego, wysoka blondynka w krótkich spódniczkach.
Wracając do tematu, Adam uczy angielskiego. Myślę, że to sytuacja przejściowa w jego życiu, ale jak na razie trwa już czwarty rok i wygląda na to, że całkiem mu się podoba.
Może poza zarobkami.
On dla odmiany podoba się swoim uczniom. Uczennicom, jak sądzę, zwłaszcza. Podoba im się w nim wszystko – jego uroda, ciągle zmieniane fryzury, niezłe ubrania, dobry gust, drogie, subtelne perfumy, charakterystyczny uśmiech, książki, które czyta, zamiłowanie do sportu, poza intelektualnego cynika… Nie dziwię im się. Szczerze? Uwielbiam mojego brata.
Skąd to wszystko wiem? Chodziłam do tego liceum. W liceum uważałam się – i byłam uważana – za jego, dość nędzny zresztą, cień. To, że nosiłam się na ciemno, tylko podkreślało ten efekt. Bycie cieniem zaś podkreślało rodzinne podobieństwo. Niekoniecznie w wyglądzie (zdania wciąż są podzielone), ale na pewno w mimice, sposobie bycia, stylu rozmowy… I podobno w uśmiechu.
Teraz jestem na studiach, – co napawa mnie niepohamowaną radością, – i nie jestem dłużej cieniem mojego brata, choć noszę czarne ubrania częściej, niż kiedykolwiek wcześniej. Mam równie dużo wdzięku i to samo sarkastyczne poczucie humoru, a jeśli nie otacza mnie tak szerokie grono wielbicieli, to tylko dlatego, że do mojego wdzięku trzeba dojrzeć. Dorosnąć intelektualnie. Wiem o tym; Adam też o tym wie, a to oznacza, że mam rację.
I mam równie rewelacyjne perfumy.
Ok., perfumy wybrała mi Kana. Z drugiej strony, obecny zapach Adama to prezent ode mnie, więc rachunek uważam za wyrównany.
Kana to moja przyjaciółka. Długonoga, ciemnoruda i prześliczna, jest zimną jak lód zołzą, zesłaną ku utrapieniu rodzaju męskiego, moją Muzą i właścicielką najbardziej wrednego poczucia humoru, jakie znam, co razem składa się na moje niekwestionowane uwielbienie, choć, racjonalnie patrząc, powinnam jej raczej nienawidzić.
W takich chwilach nie pozostaje mi nic innego, jak potrząsnąć jasnobrązową (jak u Adama) czupryną, i stwierdzić, że jestem równie seksowna, równie wredna i, choć niestety nie tak zimna, to przynajmniej absurdalnie wybuchowa.
I też mam długie nogi.
Tego dnia siedziałyśmy nad kawą, po, jak zwykle skomplikowanych, zakupach w Arkadii. Z radosną złośliwością pastwiłyśmy się nad swoimi studiami, kiedy ktoś nagle odsunął krzesło.
- Mogę? – zapytała dziewczyna, i, nie czekając na odpowiedź, opadła na nie z westchnieniem.
- Ależ, nie krępuj się przypadkiem – odpowiedziała Kana, a dziewczyna podziękowała skinieniem krótko ściętej główki.
- No mówię wam, co za dzień! – westchnęła raz jeszcze, potrząsnęła głową, aż zabrzęczały kolczyki i zajrzała nam do kubków. – Co pijecie?
- Z syropem waniliowym. Chcesz? – zaproponowałam z pewną rezygnacją. Na widok szalonego potakiwania naszej koleżanki poderwałam się od razu. Chyba ze strachu, że nadwyręży sobie szyję.
Właściwie początkowo była to bardziej moja koleżanka niż Kany, ale obecnie dzielimy ten zaszczyt po równo. Na szczęście. Nazywa się Natalia, zwana Nataszą. Nota bene, dowiedziałam się ostatnio, że rosyjskie zdrobnienie od Nataszy to Nataszeńka. Urocze, nieprawdaż?
Natasza jest od nas dwa lata młodsza i wciąż uczęszcza do mojego ulubionego liceum, a Adam, rzecz jasna, uczy ją angielskiego. I patrzcie, niby skończyłam liceum, a znam wszystkie najświeższe plotki. Mogę w nieskończoność pastwić się nad bratem. Mówię wam, dzika satysfakcja.
Nim wróciłam od kasy, Kana zanosiła się od śmiechu, a Natasza gestykulowała zawzięcie. Prawie, jakby miała ADHD i nie mogła minuty usiedzieć spokojnie. W sumie, nadpobudliwość jest taka modna. Podobnie jak ten niby-punkowy styl Natki.
- Proszę. – Podałam jej kubek.
- Marta, ale słuchaj! Miałam dziś angielski!
Wymieniłyśmy z Kaną znaczące spojrzenia. Usiadłam wygodniej.
- Dajesz.
- Pan profesor – przeciągnęła wyrazy – przyniósł nam na zajęcia dzisiaj albumy! Takie o sztuce! Czy on lubi sztukę? Jeden album był o Dalim! I taki jakiś japoński też był. Czy on lubi japońską sztukę? I na kartkach, pocztowych takich, trochę obrazów było. I mieliśmy o nich rozmawiać! Co nam się podoba, a co nie. I dziwił się, czemu kilka osób w ogóle się nie interesowało.
- Może spodziewał się, że wybrali historię sztuki z zainteresowania? – podsunęła Kana.
- No. Pewnie tak. Ale nieważne. W każdym razie, wyobraź sobie!, że Alicja zapytała go, czy te słoneczniki namalował sam.
- Słoneczniki? – zmarszczyłam brwi. Wizja mojego brata malującego cokolwiek innego niż krzemienie na wykopaliskach, na moment mnie przytłoczyła. – Van Gogha?
- Właśnie! Czekałam, kiedy parsknie obłąkańczym śmiechem. A on zapytał, czemu Alicja sądzi, że ktoś to namalował na tej karcie. A ona, że widzi ślady pędzla. Zrobił takie śmieszne, duże oczy. A wiesz, dziś miał niebieskie! W każdym razie kazał jej dotknąć tego rękodzieła, a wtedy ona ucieszyła się, że to tak ładnie, naturalnie wygląda, a jest sztuczne. Strasznie głupia jest, nie?
Biedny van Gogh. Przewraca się w grobie.
- Aż żal mi van Gogha. – Kana pokręciła głową. Telepatia? E, raczej współczucie dla tego obłąkanego artysty. W końcu nasz ulubiony.
- Hej, to co, lubi? – dopytywała się natarczywie Natasza.
- Lubi. Dalego lubi, van Gogha lubi i japońską sztukę również. Myślę, że to jego prywatne albumy były.
- Ej, a jak to niebieskie oczy miał? – zainteresowała się Kana. – Twój brat też nosi szkła kontaktowe?
Nim zdążyłam odpowiedź, wcięła się Natasza.
- No! Ale wcześniej nosił zielone. A teraz, plum, i ma niebieskie. To czasem dziwne jest, wiesz?
Przytaknęłyśmy obie dosyć bezmyślnie, a Kana odpowiedziała od niechcenia.
- Jasne. Zresztą, zobaczę w sobotę.
- Czemu w sobotę? – podejrzliwie spytała nasza koleżanka.
- A, idziemy z Adamem do kina. Na Bonda – wyrwało mi się równie bezmyślnie, jak wcześniej Kanie.
- Do kina? Acha – prychnęła Natka, ewidentnie niezadowolona.
- Może pó… A nie, ty idziesz na imieniny do babci, prawda? – spytała Kana słodkim głosem. Szczyt wdzięku i perfidii. Ciekawe, na ile świadomy.
No cóż.
Mówiłam, że uczniowie go lubią?
W piątek, dzień przed kinem, umówiłyśmy się z Natką pod liceum i miałyśmy we trzy pójść na boisko. Kibicować kolegom Nataszy, – głównie jednemu, niejakiemu Jędrkowi, - albo grać w siatkę, gdyby ów jeden się nie znalazł. To znaczy, nie przybył. Tymczasem jednak, stałyśmy w głównym holu szkoły, ochroniarz przypatrywał nam się ciekawie (wyszczerzyłyśmy się równocześnie w identycznych, uroczych uśmieszkach, gdy tylko pierwszy raz na nas spojrzał). No i rozmawiałyśmy, oczywiście.
- Wiesz, ale widziałam dziś rewelacyjnego faceta na uczelni. Z weterynarii. Tyle, że niski, ale głos… Plus dziesięć punktów, bez gadania.
- Gdzie go widziałaś?
- W kole. Ta czarna Kaśka przyprowadziła go ze sobą. Czekałam, aż założy mu obrożę.
- Zapisał się?
- No nie wiem. Chyba nie, ale…
W tym momencie przerwał mi dzwonek. Skrzywiłyśmy się ze wstrętem, niecierpliwie czekając, aż ucichnie.
- Uch. Dobrze, że na studiach nie dzwonią.
- Jak to człowiek szybko się odzwyczaja, nie?
Uczniowie byli wszędzie. Przelewali się przez hol, spływali falami do szatni, a ewidentnie największa fala powodziowa nadchodziła ze schodów na piętrze.
- Ej, patrz. – Kana trąciła mnie, wskazując wysokiego blondyna. Kiwnęłam głową.
- Ta, zauważyłam.
Chłopaczek, skądinąd całkiem przyjemny dla oka, miał na głowie ewidentną imitację fryzury Adama. Mało tego, koszula w pastelowe paski i dziwne dżinsy nasuwały dalsze skojarzenia. Zdążyłyśmy spojrzeć na siebie w milczeniu, gdy pod oczy nawinął się kolejny okaz. Ten był niższy, ciemniejszy, ale do kompletu posiadał nieprawdopodobnie żółte mokasynki. W przeciwieństwie do Adamowych, zupełnie mi się nie podobały.
- Ciekawe, czy dużo takich paraduje po szkole.
- Trzeba się będzie Nataszy spytać.
- O, dzień dobry! – usłyszałam charakterystyczny głos i czym prędzej odwróciłam się powitać panią Krajeńską.
- Dzień dobry, pani profesor – powiedziałam grzecznie, uśmiechając się szeroko. Kilkoro uczniów obrzuciło nas czujnym spojrzeniem.
- Nie spodziewaliśmy się odwiedzin. – Pani profesor była miłą kobietą z tendencją do notorycznego uśmiechu. Po jakimś czasie człowiek zaczynał się martwić. – Ale czemu tak stoicie, dziewczynki drogie, w holu? Wejdźcie! – Zatoczyła dłonią zapraszające koło.
- Nie, dziękujemy, my tylko czekamy na Natalię Zaleśną z drugiej b. Powinna właśnie kończyć lekcje.
- Ach, na Natalkę! To urocza dziewczynka, trochę swawolna, ale bardzo miła. A u ciebie jak? Ze studiów jesteś zadowolona?
- Tak, oczywiście. Bardzo mi się podobają. Zdecydowanie dobrze wybrałam.
- Tak sądziłam. Na pewno sobie dobrze radzisz, kto jak kto, ale ty sobie poradzisz, skoro jesteś tym zainteresowana. A jak tam? Adam się nie skarżył na nas, mam nadzieję?
No tak. Mogłam się spodziewać. To taki niby dowcip był.
- Adam? Nie, skądże. Jutro idę z nim do kina, ale na nic nie narzekał. Nie śmiałby – zaśmiałam się. Dość idiotycznie, jak mniemam.
- To bardzo się cieszę. Och, jest i nasza Natalka! To nie będę was dłużej zatrzymywać, bawcie się dobrze, dziewczynki. Pozdrów Adama, Martusiu!
Pożegnałyśmy się chórem, a Natasza podeszła bliżej. Plecak miała w tym swoim punkowym stylu, jak i resztę ubrania. Skoro już, nazwałabym to raczej soft punkiem. Nie tylko ja, Kana też.
W każdym razie, nasza mała punkówna ewidentnie się niecierpliwiła.
- To jak? Idziemy?
- Jasne. Prowadź.
Ruszyłyśmy w stronę wyjścia.
- One cię tak zawsze pytają o Adama? – zapytała Kana.
Skinęłam głową.
- Zazwyczaj. Wiesz, to ten niezaprzeczalny urok wiecznego chłopca – uśmiechnęłam się krzywo. – Ej, Nat, gdzie my właściwie idziemy? To nie na szkolnym boisku?
- W parku, Marto, w parku. Tym małym tam takim. Przecież ci mówiłam.
- Racja. Zapomniałam, że tam boisko zrobili.
Powiedzmy sobie wprost. Nie tylko uczniowie uwielbiają mojego brata. To się rozplenia jak zaraza. Jak ospa z zarażonych koców osadników, a wszyscy w szkole mają indiański genotyp. Świat oszalał.
Mogłabym zrobić z niego XXI-wiecznego dandysa, ale niestety, mężczyźni też go cenią. I to niezależnie od orientacji. Widzę ten – to patetyczne – szacunek dla wartości, jakie sobą reprezentuje. Przerażające. Nie znoszę patosu. Ba, nie cierpię.
- W co oni będą grać? W piłkę? W kosza?
- W kosza. Dziewczyny, czy wy mnie w ogóle słuchacie?
- Wybacz. Skupiłam się na informacjach dotyczących stricte Jędrka.
Boisko w parczku faktycznie było wypasione. Nawet ławki – takie jakby trybuny – się znalazły. Zajęłyśmy strategiczne miejsca w drugim rzędzie, oparłyśmy nogi o rząd pierwszy i obserwowałyśmy, jak chłopaki zwalają obok nas plecaki. Gdy odeszli na boisko, odważyłyśmy się zadać Nataszy strategiczne pytanie.
- Zgadujmy… Jędrek to ten brunet z wielkimi oczami i muskulaturą godną pięcioboisty?
- Ten po prawej.
- Przecież mówię. No, Natko, gust masz niczego sobie. Kana?
- Fajny. Ale wiesz, wolę tego Łukasza od Bartka.
- De gustibus… Ja wolę Bartka. Ale Natka, nie rozpaczaj. Rzekłyśmy, iż fajny. Wziął ktoś popcorn? Mam colę.
- Ja chipsy. Nie ma to jak popatrzeć, jak mężczyźni przepacają koszulki. Te feromony. Ta chemia.
- Nic mi nie mów o chemii.
- Ciasteczka?
Koszykówka to taki brutalny sport.
- Natka, - zagaiła Kana, chrupiąc chipsy, - a dużo chłopaków chodzi teraz tak a’la Adam?
- No, trochę – mruknęła tamta, nie odrywając oczu od boiska.
- Trochę, to znaczy ile?
Natasza wzruszyła ramionami.
- Bo ja wiem? Koło dziesięciu, czy coś. Takich co bardziej trendy, dżezi, czy jakkolwiek.
- Dżezi. – Skrzywiłam się. – Obrzydliwe słowo.
- Co ty nie powiesz.
- Hej, Adam, wiesz, że jesteś dżezi?
- Słucham?!
Uwielbiam, jak robi te swoje wielkie, zaskoczone oczy. Faktycznie, niebieskie. Naturalnie ma szare; zresztą takie same jak ja. Kolory soczewek są takie dziwne, intensywne. Łatwo je rozpoznać.
- Natasza tak powiedziała.
- Już ja sobie z nią pogadam…
Stanęliśmy w kolejce do kas. Mój brat jest taki zabawny. Lubię na niego popatrzeć.
- Daj spokój, tam. Pytałyśmy się o tych twoich naśladowców…
- Jakich moich naśladowców?! Aaa! O czym ty do mnie rozmawiasz?
Aneta – wybranka jego serca – dołączyła się do naszego śmiechu.
- No nie mów, że nie zauważyłeś tych świeżo wykwitłych czubów na głowie, Adam… Rozejrzyj się wokół siebie. Żyj świadomie!
- Ja żyję świadomie. Oczywiście, że żyję świadomie.
- Tylko czasem musisz odepchnąć od siebie rzeczywistość?
Ale film był fajny. Casino Royale, z Danielem Craigiem. Mrr, jaki on przystojny.
- Młoda?
- Tak?
- Jak chcecie, to wpadnijcie jutro na obiad. Bo rodzice wyjechali, prawda?
- Wyjechali. Wrócą w środę. A o której?
- No nie wiem, koło piątej?
- Dobra. To jeszcze się zastanowimy i zadzwonię do ciebie.
- No, przemyśl to. Trzymajcie się.
- Jasne. Wy też. – Odwróciłam się do mojej ślicznej przyjaciółki. – I co, Kanik, piszesz się na obiad?
- Czemu by nie. Nie będę musiała gotować.
Bo w ogóle, to Adam mieszka na Grochowie. Fajne miejsce; chodziłam tam do szkół, i bardzo lubię ten rejon. Ostatnio Grochów, – a właściwie w ogóle ten typ Pragi, - stał się jakoś niezwykle modny; ale to już nie jest wpływ mojego brata. Ok., słyszałam o tym bioenergoterapeucie, co leczył przez telewizor, no, ale bądźmy poważni.
W każdym razie, na pewno znacie ten typ: takie niby kamienice zaniedbane, wysokie pokoje, drzewa, skwerki… Obecnie tak modnie mówi się, że dzielnica ma „atmosferę”.
Ma też dresiarzy w bramach.
U Adama nie działa dzwonek do drzwi. Trzeba pukać i mieć nadzieję, że ktoś cię jednak usłyszy. Jeśli było się na tyle bezczelnym, by ominąć domofon. Byłyśmy bezczelne, ale na szczęście usłyszał nas kot. A potem to i Adam.
- Cześć, młoda.
- O Jezu…
Miał białe włosy.
Białe.
- No… Cztery godziny siedziałem u fryzjera – powiedział z pewnym zakłopotaniem, przeczesując swoje nowe, krótkie włosy. Nowe, białe włosy.
- Super – powiedziałam ostrożnie, przekraczając próg.
- Ale wiesz… Wyglądasz niesamowicie.
Przytaknęłam.
- Pomyślcie, że ja z nim siedziałam u tego fryzjera – rzuciła Aneta, wyłaniając się z głębi domu.
- Podziwiam.
- Wciąż się nie poznaję, jak widzę się w lustrze.
- Dlaczego mnie to nie dziwi… Ale wyglądasz odjazdowo.
Faktycznie, nie poznawał się w lustrze. Co przechodził obok, podskakiwał nerwowo.
- Konspekty? – zapytałam, zgarniając papiery i podręczniki ze stołu.
- Tak, na przyszły tydzień – odpowiedział, jak już kolejny raz ochłonął z zaskoczenia na swój własny widok. – A co?
- Nie no, nic… O, klasówki. Kupiłeś czerwony atrament?
A w ogóle, to Adam naprawdę nieźle gotuje. Mógłby mnie częściej zapraszać.
- Adam, ale tak serio. Nie męczy cię to, że chłopcy w szkole próbują cię naśladować?
- Nawet nie zwróciłem na nich uwagi. Ale, - tu uśmiechnął się znacząco tym charakterystycznym uśmiechem, - czy to nie byłoby wspaniałe, gdyby wszyscy równie dobrze się ubierali? Wiem, że to niemożliwe, ale…
- Byłoby urocze.
- A widzisz.
- Nie wiem dlaczego, ale w tym „urocze” wyczułam podtekst.
- Ależ skąd.
Z jednej strony, to niby fajnie, jeśli jest się takim popularnym. Jednak z drugiej, to czasem musi być bardzo męczące. Ludzie cię słuchają; czasem bezmyślnie, czasem wręcz przeciwnie. Czułabym się chyba zagubiona. Nie jestem pewna, jak odbiera to Adam. Wielu rzeczy nie zauważa, ale może nie chce zauważać. Z większością sobie radzi. A czasem ma dość.
- A właśnie, Małgośka mnie ostatnio pytała, jak się ma jej ulubiona ikona popkultury.
- Że co?!
- No nie pamiętasz? Kiedyś cię tak nazwała. Jak chodziłyśmy razem do liceum. Moim zdaniem bardzo trafnie.
- Moim też
Oburzył się.
- Oj tam, zaraz ikona… Nie, właściwie nawet czemu nie, ale dlaczego popkultury? Co ja wam zrobiłem? Czy ja wyglądam jak fanatyk popu?
- Co poradzić. Komercja. Masz potencjał ekonomiczny.
Tak, właściwie mogłam od razu go tak przedstawić. Mój starszy brat, Adam, ikona popkultury. Małgosia nazwała tak po którymś tam razie, gdy zaśmiewałyśmy się do łez po bliskim zderzeniu z dziewczyną, robiącą mu zdjęcia zza rogu. Wiecie, miał dyżur na korytarzu.
- Adam! Ty zdrajco! Coś ty wpakował do tego sosu?!
- No, jak to co? Kukurydzę, fasolę czerwoną…
- To widzę! Nie udawaj głupiego! Co to jest?! No co?! – Podsunęłam mu widelec pod nos.
- A, o to ci chodzi. No, kilka kawałków pomidora… Ale to taki mały pomidor był.
- Mały?! Adam! Mogłeś powiedzieć! Patrzyłabym przynajmniej, co jem!
- Sorry, młodziutka, zapomniałem…
- Aaa! Tak trudno zapamiętać, że nienawidzę pomidorów?
Fuj.
W sumie dobrze, że to nie burak. Mam alergię na buraki. Powącham, i od razu język mi puchnie. Może i pomysłowa, ale nieciekawa metoda samobójstwa.
Z tym, że to nie buraków nienawidzę.
Jak mógł mi to zrobić?!
Timeo Danaos et dona ferentes, powiedziałaby mama. I miałaby rację.
[Marta 9:21:21] Hej Kanik, co tak wcześnie?
[Kana 9:21:30] Muszę przygotować referat. A ty? Spać nie mogłaś?
[Marta 9:21:38] Z pewnością. Też mam, prezentację z żywienia.
[Marta 9:21:50] Cholera, mogłyśmy się spiknąć i popisać razem.
[Kana 9:22:03] Mogłyśmy. Choć z drugiej strony, wierzysz, że coś byśmy zrobiły? Grałybyśmy w heroesy
[Marta 9:22:15] W heroesy to możemy teraz pograć
[Kana 9:22:28] Fakt. Myślisz…?
[Marta 9:22:35] Hm… Interesująca propozycja.
SMS. Wszędzie rozpoznam ten dźwięk.
„Czemu mnie nie ostrzegłaś?! Aa! To był szok!”. Natasza.
Ee? Ach, no tak.
[Marta 9:23:14] Natka właśnie odkryła białe włosy Adama.
[Kana 9:23:19] Hehe… Napisała ci? ^^
[Marta 9:23:24] Ta
Dobra, odpiszę jej.
„Sama wciąż się nie otrząsnęłam. Fajnie wygląda, co?”
„Fajnie. Ale one są BIAŁE!”
Fakt. Żadne kremowe, blond, czy popielate. Są absolutnie białe. Ale nie wysiedziałabym czterech godzin u fryzjera. No, chyba, że z dobrą książką.
[Kana 9:24:41] To co, gramy?
[Marta 9:24:49] Dajesz. Tylko zrobię sobie śniadanie.
[Kana 9:24:57] Ok. Ja też.
—
Marta nieśmiało przekroczyła próg mieszkania.
- Co tam? – Skinęła głową Anecie, która z trudem hamowała śmiech. Kana następowała jej na pięty, równie zaciekawiona.
- Cześć dziewczynki, chodźcie, chodźcie. Zobaczcie, jaką śliczną laurkę dostał Adaś.
- Laurkę? – dziewczyny spojrzały po sobie.
- Laurkę. Ale to trzeba zobaczyć.
- Nic mi nie przypominaj o żadnej laurce! – usłyszały Adama z kuchni.
- Ale skąd ta laurka? – zapytała Kana, drepcząc za Anetą do pokoju.
- No, z liceum dostał. Od uczniów. Taką świąteczną.
Na laurce widniał radosny kolarz, mknący na srebrnym rowerku. Spod ogniście czerwonego kasku wystawało wycięte zdjęcie nauczyciela. Podpis głosił „Samych udanych rajdów”.
Za rowerem ciągnęły się sanki z zaopatrzeniem.
- Hm, whisky – mruknęła z uznaniem Marta, a Kana zakrztusiła się nagle. – Przesłodkie. Adam, w ogóle nie wiem, o co ci chodzi! – krzyknęła w stronę drzwi.
- Przesłodkie?! – Jej brat przybiegł od razu. – Przesłodkie?! Nie wiedziałem, jak to do ręki wziąć!
- Oj, przestań, na pewno się ucieszyłeś.
- Ja się normalnie powieszę…
- Chcesz sznurek? – zapytała niewinnie Kana, wyciągając z kieszeni zwitek muliny. Zaniemówił na moment.
- No dzięki. Chyba mnie nie utrzyma, jak sądzisz?
- Można spróbować.
- No tak – skwitował kwaśno. – Nie ma to jak oparcie w rodzinie.
- No ba. Nihil novi, braciszku.
- Sub sole. Tak, wiem.
- Chyba zmienię pracę – zakomunikował Adam, siadając obok siostry na ławce. Natasza śmigała po boisku z chłopakami, najwyraźniej próbując zaimponować Jędrkowi.
- Tak? Ojej… Nie będzie ci trochę szkoda?
- Trochę tak. Ale wiesz, nie obraziłbym się na lepsze zarobki.
- No, jasne.
Siedzieli chwilę w milczeniu. Na boisku Natasza poślizgnęła się, omal nie tracąc zębów. Dziewczyny syknęły ze współczuciem, patrząc, jak niezdarnie zbiera się z ziemi.
- Shit happens – mruknął Adam.
- Fakt – zgodziła się Marta. Kana ożywiła się nagle.
- Luigi compra molti libri e dopo vende tutti con profitto – wyrecytowała z absolutną powagą.
Rodzeństwo uniosło brwi w identycznym geście, przyglądając jej się z uwagą.
- A teraz tłumaczenie, proszę.
- Luigi kupuje dużo książek i sprzedaje wszystkie z zyskiem. – Roześmiała się na widok ich min. – No co, miało być tak poliglotycznie.
Milczeli chwilę, a potem Marta obróciła się do Adama.
- Widzisz, Kana uczy się włoskiego na studiach…
- Właśnie zauważyłem. To był dość… abstrakcyjny humor, Kanik.
- No ba – odpowiedziała ze śmiechem.
- Swoją drogą, Adam, ja rozumiem, że jesteś anglistą, ale c'est la vie brzmiałoby lepiej, nie sądzisz? I tak romantycznie trochę.
- To nie po włosku.
- No tak. Tylko język Romea może być romantyczny.
Adam wzruszył ramionami.
- Sama sobie odpowiedziałaś.
- Jakaś ty bystra, kto by pomyślał – dodała Kana.
- Ha, ha, ha.
- Komuś zabrakło riposty?
Czasem lubię sobie wyobrażać, jak maturzyści opowiadają pierwszorocznym o Adamie. Takie tam: e, macie beznadziejnie, MY to mieliśmy nauczyciela! A Beata pstrykała mu zdjęcia zza rogu! Raz siostra profesora przyłapała ją na tym, ale się z niej śmialiśmy… Taki elegancik z niego był trochę, ładne buciki, irokez na głowie, pentagram… Zajebisty gość, mówię ci.
Wiem, to dość bzdurne, ale wyobraźnia rzecz wolna, nieskrępowana żadnymi ograniczeniami.
Spotkałam wychowawczynię jakiś czas temu. Nie omieszkała spytać mnie o Adama, rzecz jasna. Wręcz oczekiwałam tego pytania, jak zbawienia. Łatwiej mówić o nim, niż próbować przekonać ludzi, że się zmieniłam.
A co bym nie opowiedziała, nie jestem w stanie popsuć mu opinii.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Miya
Jawny Koszmar
Dołączył: 23 Lip 2007
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: ze światów Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Wto 23:12, 06 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
Ujujuj, znowu będzie truuudno...
Pomysł
A: 1,5
B: 1,5
Po równo - pomysł jest jak w temacie, a jak bardzo można się silić na oryginalność w opowiadaniu szkolnym, żeby jeszcze pozostał w nim sens? *zerk na poprzednie zdanie* Zaraz, co ja miałam na myśli... Hm. Są dwaj nauczyciele, różni od siebie, ale uczniowie obu mają za co za nimi przepadać. Jest dobrze.
Styl
A: 1,5
B: 1,5
Tu miałam problem, ale jednak też dałam po równo, bo style są bardzo różne. Tekst A to normalne, płynne opowiadanko, natomiast czytając B czułam się jakbym oglądała kasetę wideo ze przypadkowo filmowanymi scenkami. I oba czytało mi się miło.
Realizacja tematu
A: 0,5
B: 0,5
I to w obu tekstach włoski! :D
Ogólne wrażenie:
A: 1,6
B: 1,4
Nie po równo tylko dlatego, że legendę idola nr 2 znałam już wcześniej z opowieści autorki, przez co wrażenie było ociupinkę osłabione. Aż szkoda.
Ogółem:
A: 5,1
B: 4,9
Gratuluję obu autorkom. Zabawnie było :D
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Mad Len
Zielona Wiedźma
Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 6 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Z komórki na miotły Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Śro 11:39, 07 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
O. Udany pojedynek. Gratuluję dziewczyny.
Pomysł
A: 1,5
B: 1,5
Oba pomysły ciekawe, a w takiej tematyce trudno byłoby wpaść na coś bardziej interesującego.
Styl
A: 2
B: 1
Nie chodzi o to, że styl w opowiadaniu B jest zły. Po prostu miejscami drażniła mnie jego chaotyczność, poza tym chwilami można pogubić się w dialogach.
Realizacja tematu
A: 0,5
B: 0,5
Zrealizowane. Pomidory były, zdania też były... za sznurkiem się w drugim opowiadaniu przy czytaniu nie rozglądałam za bardzo, ale zdaje się, że było.
Ogólne wrażenie:
A: 1,3
B: 1,7
Aj, te ułamkiXD
Oba teksty mi się podobały. B dostaje trochę więcej za kilka wypowiedzi, które przypadły mi do gustu.
Ogółem:
A: 5,3
B: 4,7
Chylę kapelusza, dobrze wykorzystałyście temat.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Hien
Różowy Dyktator Hieni
Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 7 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo. Płeć: Mężczyzna
|
Wysłany: Śro 16:24, 07 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
Uff, trudna sprawa.
Pomysł:
A: 1,6
B: 1,4
Oba są dobre, ale jakoś pierwszy wydaje się być ciekawszy, pomysł jest mniej przewidywalny.
Styl:
A: 2
B: 1
A już chciałam wstawić ułamki... ale nie, będę silna. Pierwszy tekst jest bardziej płynny, wiem, co kto mówi i nie atakują mnie szalejące przecinki. Tylko jeden wydał mi się być absolutnie nie ma miejscu.
Realizacja tematu:
A: 0,5
B: 0,5
Zrealizowany.
Ogólne wrażenie:
A: 1,7
B: 1,3
Tekst drugi bardzo mnie drażnił przecinkami, w sumie niewiele się w nim działo i w ogóle. Pierwszy przynajmniej jest taki... rezolutny, chociaż i tutaj mam wrażenie, że puenta cosik za słaba - lekko się rozczarowałam pod koniec. Wrażenie ostateczne jednak dość podobne.
Razem:
A: 5,8
B: 4,2
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
 |
Aylya
Uczciwa Łachudra
Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Zza granicy absurdu Płeć: Kobieta
|
Wysłany: Czw 12:17, 29 Sty 2009 Temat postu: |
|
|
Zamykamy! (Rany, dawno nie zamykałam, a jak wyszłam z wprawy?)
Ale nic, kalkulator w dłoń.
TEKST "A" ("Sznurek") uzyskał 16,2 punktów;
TEKST "B" ("Zmierz się z legendą") uzyskał 13,8 punktów.
...co oznacza, że w tym starciu zwycięża LILL! - gratulacje.
Zresztą, gratuluję obu autorkom, pojedynek był bardzo wyrównany.
Niniejszym zamykam.
PS. Nawiasem mówiąc - Malario, w swojej ocenie omyłkowo źle podliczyłaś punkty przyznane tekstowi "A" (było 5,9 zamiast 5,8) - dlatego moje obliczenia początkowo się nie zgadzały. Poprawiłam.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Aylya dnia Czw 12:18, 29 Sty 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
 |
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|
|
|
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
|
|
|