Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
kasieńka & Laj-Laj


 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Klub Pojedynków im. smoka Temeraire
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 18:36, 02 Kwi 2013    Temat postu: kasieńka & Laj-Laj

Pojedynkują się: kasieńka & Laj-Laj
Fandom: twórczość własna
Tytuł: Dowolny, ale ma zawierać słowo: "Pióro"
Gatunek: dowolna proza, z zastrzeżeniem, że nie mogą występować postacie nierealne (elfy, wróżki, smoki, itp.) ani nadprzyrodzone (anioły, duchy, itp.)
Długość: maksymalnie 6 stron A4 / dopisek z później: późniejsza rezygnacja z tego warunku, nie zwracać uwagi.
Warunki: 1. musi występować jedna postać z innej epoki; 2. pierwszym zdaniem musi być jakieś przysłowie; 3. w opowiadaniu muszą się pojawić
wyrazy: tona, łyso, przystanek
Opiekun: Malaria
Termin: 1 kwietnia 2013


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 18:41, 02 Kwi 2013    Temat postu:

Tekst A - Pióro-Push

- Czy to z góry, czy pod górę, furman patrzy w końską dziurę – tymi słowami powitał mnie Teodor, kiedy stanąłem w drzwiach jego domu. Doznałem szoku. I to nie tylko dlatego, że zaskoczyła mnie ta głęboka myśl. Facet naprawdę wyglądał koszmarnie. Rozbiegane oczy, potargane i przetłuszczone włosy, kilkudniowy zarost i paskudny, śmierdzący szlafrok w granatowo-zielone pasy. Zupełnie nie przypominał Teodora jakiego znałem od podstawówki, czyli od niemal trzydziestu lat. Zawsze był nudny jak flaki z olejem i przewidywalny jak scenariusz filmów erotycznych.
Wzorowy mąż i ojciec. Z pewnością tak by go określano, gdyby miał żonę i dzieci. Ale nie miał.
Przemiana jaka się dokonała, odkąd ostatni raz go widziałem, była tak ogromna, że przez kilka minut nie umiałem wydusić ani słowa. Dyskretnie rozejrzałem się po mieszkaniu, obawiając się, że być może odwiedził go komornik i zajął majątek. 40-calowy telewizor stał jednak na swoim miejscu. Podobnie jak zabytkowy stół, kino domowe, sprzęt grający i cała masa innych kosztownych drobiazgów.
- Co się stało? – spytałem w miarę kulturalnie, zważywszy na to, że Teodor usiłował oprzeć głowę na moim ramieniu i płakać. Odsunąłem go delikatnie z nieodpartym przekonaniem, że mój przyjaciel zamienił się w chodzącą ruinę.
- Zaraz zobaczysz – wybełkotał drżącym głosem. – Wszystko ci pokażę.
Sprawiał wrażenie szaleńca. Momentalnie zrobiło mi się go żal.
- Chodź za mną – rzekł i pociągnął mnie za rękaw.
Poszliśmy w kierunku kuchni, a potem otworzył kolejne drzwi. Ewidentnie zmierzaliśmy w kierunku piwnicy. Coraz mniej mi się to podobało. A jeśli Teodorowi poprzestawiało się w głowie w związku z kryzysem wieku średniego i postanowił zarąbać mnie w piwnicy siekierą?
Do tego mógłbym przysiąc, że nawet moją, bo kiedyś sam mu ją pożyczałem i chyba mi jej nie oddał. Już widziałem oczami wyobraźni jak z obłędem w oczach wbija mi to narzędzie w czaszkę, krzycząc przy tym, że oddaje mi to, co pożyczył.
Szybko otrząsnąłem się z tych ponurych myśli i postanowiłem nie zwracać mu uwagi, że mi jej nie oddał. Kupię sobie nową. To będzie pierwsza rzecz jaką zrobię po wyjściu z piwnicy.
Zeszliśmy po kamiennych schodach na dół, gdzie znajdowały się jeszcze dwa pomieszczenia za drewnianymi drzwiami.
- Znalazłeś szczura? – zapytałem, żeby rozładować napięcie.
- Chciałbym – prychnął, na chwilę przypominając mi starego dobrego Teodora. Bardzo za nim zatęskniłem.
- Co tam jest? – zapytałem, gdy zbliżyliśmy się do drzwi na końcu korytarza.
- Sedno sprawy – odparł tajemniczo.
Przełknąłem głośno ślinę. Spodziewałem się absolutnie samych najgorszych rzeczy, a mój mózg, który w takich chwilach okazuje się niezwykle zdolnym organem, zaczął podsuwać mi projekcję złożoną ze strzępków najbardziej krwawych horrorów jakie widziałem w życiu.
Teodor sięgnął do kieszeni, by po chwili wyjąć z niej drżącymi rękami kluczyk do drzwi.
Nabrałem głęboko powietrza. Nie wiem po co. Zupełnie odruchowo. Może po to, by mieć siłę krzyczeć wniebogłosy. Przy okazji poczułem charakterystyczny zapach piwnicy, czyli mieszankę wilgoci ze stęchlizną. Chyba każda piwnica, niezależnie od wieku, pachnie podobnie.
Zgrzyt przekręcanego kluczyka w zamku przerwał moje rozmyślania zmierzające donikąd.
Otworzył drzwi.
Na początku była ciemność. Teodor wyręczył Boga i zapalił światło.
Odskoczyłem przerażony, gdy ujrzałem co znajduje się w kącie pomieszczenia tylko trochę większego niż schowek na miotły.
Skulona i przestraszona kuliła się tam kobieta. Najwidoczniej żywa. Niezwykle blada i drżąca bardziej chyba ze strachu niż z zimna. Najdziwniejszy był jednak jej strój. Koronkowa koszula pod samą brodę, elegancka garsonka, spódnica po same kostki i staroświeckie buty. Fryzura pewnie początkowo była starannie upięta, ale kilka kosmyków włosów wydostało się spod dyktatury licznych spinek. Wyglądała jak najbardziej konserwatywna katechetka ze szkoły żeńskiej z internatem. Gdzieś w okolicach czterdziestki.
- Dzień dobry – powiedziałem trochę bez sensu, a kobieta skinęła uprzejmie, choć niepewnie głową. Oboje musieliśmy czuć się niezwykle głupio.
- Kto to jest, do cholery? – spytałem Teodora.
- Nie poznajesz?
Jeszcze raz przyjrzałem się tej kobiecie. Twarz może i gdzieś widziałem, ale żadne nazwisko za tym nie stało.
- Gra w jakimś serialu? – spytałem. Nie oglądam seriali, ale może brała udział w „Tańcu z Gwiazdami” i mignęła mi parę razy przed oczami. Chociaż „Tańca z Gwiazdami” też nie oglądam. Czasem tylko, jak skaczę na kanałach, to się napatoczy i tak jakoś…
- Przyjrzyj się dokładniej – zachęcił Teodor, próbując drżącymi rękami odpalić papierosa, ale nie mógł wykrzesać płomienia z zapalniczki.
Przyjrzałem się dokładniej, ale niewiele mi to pomogło.
- To Maria Konopnicka – stwierdził Teodor, zarzucając ostatecznie próbę zastartowania zapalniczki. Z ust smutno zwisał mu papieros. Teodor nigdy wcześniej nie palił.
- Nigdy wcześniej nie paliłeś – zauważyłem przytomnie.
- Ani nie piłem – mruknął Teodor, sięgając do drugiej kieszeni po piersiówkę, z której upił łyk. Chwilę później zaproponował i mi, ale kategorycznie odmówiłem. – A pani?
- Nie, dziękuję – powiedziała Maria Konopnicka.
Cholera, rzeczywiście wyglądała jak Maria Konopnicka.
- Poważnie? Masz Konopnicką w piwnicy? – zagadnąłem do Teodora, a on tylko skinął głową.
- Wow, jestem pani wielkim fanem – zwróciłem się do kobiety. – Czytałem wszystkie pani książki. Głownie z przymusu, bo to były lektury. Ale i tak bardzo mi się podobały – uścisnąłem jej dłoń, a z każdym moim słowem jej przygaszony wzrok się wyostrzał i nabierał blasku.
Nie mam pojęcia jak traktował ją Teodor, ale odniosłem wrażenie, że pani Konopnicka, pod wpływem moich słów, niemal dosłownie rosła w oczach. Wyprostowała się i nasłuchiwała. Jakby czuła się doceniona po latach. A Bóg mi świadkiem, że ja potrafiłem docenić dobrze wykonaną robotę.
- Chociaż czytałem pani twórczość kilkanaście lat temu, to doskonale ją pamiętam – rzekłem z pełnym przekonaniem. – Jak nikt inny umiała pani wyrazić emocje. Miłość małżonków, którzy po kryjomu obcinali pasek w kamizelce, żeby nie martwić drugiej strony.
- To napisał Prus – ucięła mój wywód Konopnicka.
Nie ukrywam, że zrobiło mi się łyso.
- Albo jak biedną Rozalkę wkładali do pieca! – prawie pisnąłem. – Cierpiałem razem z nią.
- To też Prus.
- Kurde – zwróciłem się do Teodora. – Nie masz gdzieś w tej piwnicy jeszcze Prusa? Gość był naprawdę dobry!
Teodor nawet nie mrugnął, więc znów mówiłem do Konopnickiej, pragnąc pokazać jej, że naprawdę pamiętam jej twórczość.
- To w takim razie pasjonująca historia biednego chłopca, który chciał mieć skrzypce i...
- „Janko Muzykant”. Sienkiewicz – odparła Konopnicka. Wyglądała na niemniej zakłopotaną niż ja. Ewidentnie sprawiłem kobiecie przykrość. Więc czas na rehabilitację. Tym razem byłem już pewny swego.
- Nie był pani obojętny los pojedynczego człowieka! Patriotyzm i samotność, którą opisała pani w „Latarniku” zainspirowała mnie tak głęboko, że napisałem o tym wypracowanie, z którego…
- Sienkiewicz – mruknęła Konopnicka.
- Słucham?
- „Latarnika” napisał Sienkiewicz.
- Sienkiewicz jest przereklamowany! – krzyknąłem z oburzeniem godnym rewolucjonisty, mając nadzieję, że uda mi się udobruchać naszą polską pisarkę. – Może udały mu się dwie nowelki. Ale ta historyjka z koniem w kopalni wiała nudą od początku do końca. Mimo tego, że miała tylko osiem stron. To było najnudniejsze osiem stron w moim życiu.
- Jeśli chodzi panu o „Naszą szkapę”, to ja jestem autorką – Konopnicka usiadła na podłodze. Cisza jaka później nastąpiła była niemal namacalna, fizyczna.
- „Nad Niemnem” to nie jej? - spytałem Teodora teatralnym szeptem.
- Orzeszkowa.
- To dobrze, bo to straszny chłam – ulżyło mi.
Teodor spojrzał mi w oczy i złapał za ramię. Odciągnął mnie od drzwi i już miał zatrzasnąć pogrążoną w bólu, żalu i rozpaczy Marię Konopnicką, gdy nagle poczułem jak zamknięte wrota w moim mózgu rozwarły się, ukazując całe bogactwo wiedzy. Wydawało mi się, że oto po staniu w męczącym, kilkugodzinnym korku, mój umysł wjechał na przestronną, pustą autostradę bez ograniczenia prędkości.
- Wąską ścieżyną, co wije się wstęgą, między pólkami jęczmienia i żyta, szedł blady, nędzną odzianą siermięga...
- ... Wolny najmita! – Konopnicka złapała drzwi, nie dając się zamknąć Teodorowi i spojrzała na mnie z patriotyczną pasją. Tak, to musiała być Maria Konopnicka.
- Nie rzucim ziemi skąd nasz ród! Nie damy pogrześć mowy! Polski my naród, Polski ród! Królewski szczep piastowy! – krzyczała coraz głośniej.
- I co najlepszego zrobiłeś? – zaperzył się Teodor, patrząc na mnie z wyrzutem. – Nawet nie masz pojęcia jak trudno zamknąć jej jadaczkę, kiedy wpadnie w taki trans. Myślisz, że dlaczego trzymam ją w piwnicy?
Tak, to miało sens.
- Baba co i rusz jak tylko się trochę podnieci, to zaczyna recytować te swoje patriotyczne dyrdymały – głos Teodora przemienił się niemal w syk. – Aż mi uszy puchną. Przecież jej nie puszczę na ulicę! Tylko patrzeć jak postawi kosę na sztorc, weźmie w drugą rękę pochodnie i ruszy na sejm.
- Nie pomyślałem o tym – przyznałem skruszony.
- Co masz zamiar z nią zrobić? – spytałem, cały czas kątem oka kontrolując poczynania pani Konopnickiej, która miotała się po swoim pomieszczeniu, deklamując kolejne zwrotki "Roty".
- Nie mam pojęcia - przyznał Teodor. – Urząd skarbowy siedzi mi na głowie. Boję się, że będę musiał odprowadzić za nią podatek jako za dobro kulturowe.
- Żartujesz - jęknąłem na tą okrutną niesprawiedliwość. – Ile procent?
- Trzydzieści trzy – powiedział na wydechu. – Wziąłbym ją na miasto, pokazał to i tamto, opowiedziałaby mi jak się żyło na przełomie wieków, może jakiś odczyt bym zorganizował... Ale wtedy zaraz zlecą się sępy i tylko patrzeć jak mi ją odbiorą. Same nerwy mam przez nią.
Na potwierdzenie tych słów zaciągnął się głęboko papierosem, jakby za jednym razem chciał wchłonąć od razu cały dym. Ale się nie zakrztusił. Profesjonalista. Daleko mu natomiast było do oazy spokoju.
- Ja ją wezmę – powiedziałem chyba szybciej niż pomyślałem.
Na te słowa Teodor spojrzał na mnie zszokowany, a Konopnicka zastygła w bezruchu ze słowami „Odzyska ziemię dziadów wnuk”.
Ujrzałem oczyma wyobraźni jak, trzymając za rękę Konopnicką, biegniemy razem przez piaszczystą plażę, śmiejemy się, żartujemy ze Słowackiego i recytujemy „Wolnego Najmitę”. Na razie umiałem tylko pierwszą zwrotkę, ale dla Konopnickiej mógłbym się nauczyć całości. Chyba, że ona będzie mówić zwrotki, a ja na zakończenie każdej powiem „wolny najmita”. Moglibyśmy też razem chodzić na lody i do kina. Na pewno będzie zszokowana, że robią teraz filmy dźwiękowe. I kolorowe. I w trójwymiarze! Zabiorę ją od razu na X-Mena i będę patrzył jak przerażona ściska mnie za ramię. A potem dla rozluźnienia zagramy w badmintona. Pewnie wygram bez trudu. Babka w końcu co najmniej ze sto lat w to nie grała, a poza tym będzie się wolniej ruszała przez te zwały sukni i halek, które ma na sobie. Ale nie kupię jej nowych ciuchów. Tak wygląda genialnie.
- Naprawdę? - spytał Teodor. – Mógłbyś to zrobić?
- No dobra, dałbym jej na początku fory... Powiedzmy 6:0, ale potem bym się już nie ulitował.
- Co?
Zdałem sobie sprawę, że mój tok myślowy nie wyszedł poza moją głowę, a Teodor odnosi się do samego zabrania Konopnickiej do siebie.
- A któż nie chciałby mieć w domu Konopnickiej? – spytałem retorycznie.
- Mój były mąż – stwierdziła pani Maria.
Nie miałem pojęcia czy to miał być dowcip, więc na wszelki wypadek sprawdziłem po minie Teodora. Też się nie śmiał. Również mierzył mnie wzrokiem. Widocznie obaj nie byliśmy na bieżąco z biografiami najznamienitszych przedstawicieli polskiego romantyzmu i pozytywizmu. Całe szczęście Konopnicka też się nie śmiała.
- Czy zechciałaby pani... ze mną? – zagaiłem w nieśmiałości wielkiej i wyciągnąłem dłoń, jakbyśmy mieli zaraz tańczyć poloneza.
Pani Konopnicka podjęła moją dłoń z gracją godną wytwornej damy i ruszyliśmy piwnicznym korytarzem, a później schodami, krokiem i w takt poloneza, który brzmiał tylko w naszych głowach.
Chyba się dogadamy.

* * *

Staliśmy na przystanku autobusowym, co już samo w sobie było dość dużym przeżyciem. Liczyłem na to, że ludzie będą z niedowierzaniem wodzić za nami wzrokiem, gremialnie recytować jej wiersze, chwalić nowelki… A potem już tylko prosta droga do kanałów telewizyjnych, telewizji śniadaniowej, seriali i „Tańców z Gwiazdami”. Konopnicka prezentowałaby się genialnie w tej swojej sukni z epoki. I z tą umęczoną miną wielkiej patriotki. Należałoby jej chyba kupić jakieś porządne okulary przeciwsłoneczne, jak będzie się przechadzała pomiędzy zwykłymi ludźmi w butikach.
Rzeczywistość trochę mnie rozczarowała. Rzeczywiście wszystkie sześć osób, które z nami stały, zaszczyciły Konopnicką spojrzeniem, ale nie poszło za tym nic więcej. Zupełnie jakby nikt jej nie poznał. Nasze społeczeństwo stało się zwykłą bandą literackich ignorantów.
Nie zdążyłem tego skomentować, bowiem pojawił się nasz autobus. Linia nr 148.
- Port Lotniczy Okęcie im. F. Chopina – odczytała z tablicy na przedniej szyby Konopnicka. – To nazwali lotnisko imieniem Frycka? – spytała.
- Taaak… - starałem się grać na czas, bo już wiedziałem jakie będzie następne pytanie.
- A nazwali coś moim imieniem?
- Och, wiele rzeczy – powiedziałem, wsiadając do autobusu.
- Na przykład? – ciągnęła mnie za język?
- No… chociażby…
- Teatr Wielki?
- Nie… Ale…
- Centralny Dworzec Kolejowy?
- Nie, ale jest ulica – wybrnąłem sprytnie. – I dom kultury – kontynuowałem.
- Dom kultury… - mruknęła Konopnicka. Wyglądała na rozczarowaną. Nigdy nie zadowolisz kobiety, powiadam wam. Moje myśli odpłynęły gdzieś dalej. Na piaszczystą plażę w Bułgarii, gdzie trzymając się za ręce pokonujemy falę przy samym brzegu i śmiejemy się do rozpuku.
- Dzień dobry, kontrola biletów – odezwał się gburowaty głos i momentalnie sprowadził mnie na ziemię. Ja miałem bilet. Ale Konopnicka… Sami wiecie. Kontroler też szybko to zauważył.
- Będzie mandacik…
- Panie kolego – wziąłem go na bok. – Ta pani to Maria Konopnicka.
- Poważnie? – zdziwił się kontroler. – Ta od „Nad Niemnem”? Nie przeczytałem wprawdzie do końca, ale…
- To Orzeszkowej – powiedzieliśmy wspólnie z Konopnicką.
- Aha… - kontroler się ewidentnie zmieszał. – Może pani jechać.
Chciałem coś powiedzieć, ale Maria Konopnicka patrzyła smutno w dal, niczym Anna Maria z piosenki Krajewskiego.

* * *

Tak jak obiecałem, zabrałem panią Konopnicką do domu. Ale byłem pełen obaw. Zawsze tak było, kiedy zapraszałem gości.
- Kochanie, jestem w domu – zawołałem od progu.
- Masz żonę?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bowiem w progu ukazała się moja małżonka w fartuchu. Widocznie wyrwałem ją z kuchni w samym środku przygotowań. W ręku miała tasak uwalony krwią. Mam gorącą nadzieję, że nie rżnęła w kuchni listonosza.
- Co to za jedna? – warknęła moja luba.
- Konopnicka – przedstawiłem ją pobieżnie.
- Aaa… Czwórkami do nieba szli, żołnierze Westerplatte?
- Niekoniecznie – podrapałem się po głowie. Konopnicka westchnęła głośno i poszła, chyba z przyzwyczajenia, do piwnicy. Chciałem ją powstrzymać, ale było już za późno.
Po chwili wróciła i wyglądała na wściekłą.
- Kto tam jest? – syknęła.
- Gdzie? – udawałem głupiego.
- W piwnicy, do cholery! – wydarła się tak głośno, że aż listonosz wypadł z szafy przedpokoju i uciekł z domu.
- W piwnicy jest… Miron Białoszewski – przyznałem się bez bicia.
- Zwariowałeś? – fuknęła Konopnicka. – Od czasu Powstania Warszawskiego siedzenie w piwnicy bardzo źle na niego wpływa. Zresztą w tym domu nie ma miejsca dla dwóch wybitnych poetów.
Gdy tylko to powiedziała, odwróciła się na pięcie i odeszła. Patrzyłem jak jej sylwetka niknie w oddali. Było mi bardzo ciężko. Czułem się, jakbym ważył co najmniej tonę.
- Kto to był? – spytał Białoszewski, kiedy wyszedł z piwnicy. – Bum! Trach! Rynnowo! – Dodał w swoim stylu.
- Konopnicka.
- Serio? Traatatatatatattaa!!! ŁUBUDU! Brzdęk. Ta od „Nad Niemnem”?
- Wracaj do piwnicy.
I wrócił. Tam jego miejsce.

W telewizji powiedzieli potem, że Konopnicką pojmano w czasie zamieszek z okazji Święta Niepodległości. Szła z pochodnią i kosą postawioną na sztorc, prowadząc za sobą kilka tysięcy ludzi. Podobno siedzi teraz w ciepłej celi i coś pisze. Mam nadzieję, że nie dalszą część „Reduty Ordona”.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Hien dnia Wto 18:42, 02 Kwi 2013, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 18:45, 02 Kwi 2013    Temat postu:

Tekst B - „Pióro”

-Czy to z góry, czy pod górę – furman patrzy w końską dziurę!

Stary mężczyzna, w równie starych ciuchach i o trudnym do jednoznacznego zdefiniowania zapachu wody kolońskiej darł się wniebogłosy, śmiał się przy tym głośno i podbiegał do przechodniów łapiąc ich za rękawy i poły kurtek.

-Jak się nie obrócić zawsze dupa z tyłu!

Rodzice jakby mocniej łapali za rączki swoje dzieci i przyspieszali kroku, żeby jak najszybciej wyrwać się z zasięgu wzroku, głosu i smrodu krzyczącego mężczyzny. Kobiety unikały kontaktu, większość gdy tylko widziała jego majaczącą postać w oddali, przechodziła na drugą stronę ulicy.

-Mów do słupa, a słup dupa!

Dworzec Główny - Brama Portowa – Plac Rodła – Kołłątaja. To jego stała, wtorkowa trasa. Chodził chodnikiem z nieobecnym wzrokiem, wrzeszczał i zaczepiał innych ludzi. Dziwak, szaleniec, być może pijany. Niewielu było takich, którzy odważyli się spojrzeć w jego twarz, nie wydaje mi się, żeby człowiek o zdrowych zmysłach mógł chcieć zrobić coś takiego. Nie we wtorek.

-Baba śląska: w barach szeroka, w dupie wąska!

Dzisiejszy repertuar: wariacje z dupą.

-Nie rozrabiaj, nie podskakuj, siedź na dupie i przytakuj!

Mały chłopiec ścisnął rękę trzymającego go mężczyzny, zatrzymał się i spojrzał mu głęboko w oczy.

-Tato, czy to wujek Julek?

Mężczyzna głośniej przełknął ślinę, zawsze pamiętał, żeby nie odprowadzać Kuby do przedszkola przez Bramę Portową we wtorki, ale dzisiaj zapomniał. Końcówka marca rok w rok rozwalała mu jego zegar biologiczny, a co za tym idzie - cały grafik. Kto to wymyślił, żeby przestawiać godziny właśnie z soboty na niedzielę, gdzie przeciętny iksiński nie ma potrzeby nastawiania sobie budzika w weekend, a co za tym idzie – nie przestawia zegarka w telefonie. I co z tego, że pamięta o przestawieniu czasu szykując się na niedzielną mszę i obiad u dziadków, pamięta wieczorem, że alarm musi być ustawiony godzinę wcześniej na poniedziałek. Ale przeciętnemu iksińskiemu nie chce się wleźć w ustawienia i przestawić tej godziny manualnie, zwłaszcza, gdy przeciętny iksiński jest jak Olaf – niewyróżniający się, zapracowany mężczyzna po trzydziestce, technologiczne zero. Więc przeciętny iksiński Olaf wstał na czas w poniedziałek, ale już we wtorek – zapomniał. Stojąc na rogu ulicy, mając za sobą restaurację KFC, a pod stopami popękany chodnik, poprawił sobie szalik, odetchnął głęboko i położył synowi rękę na ramieniu.

-Jakubie… strasznie dziś wieje, dlaczego nie założyłeś czapki?

-Tato… czy to wujek Julek?

Mężczyzna przykucnął i odgarnął chłopcu z czoła blond grzyweczkę. Uśmiechnął się ciepło i pokiwał głową.

-Teraz już wiesz czemu ci każę nosić czapkę – jak jej nie masz, wystarczy chwila moment i zaczynasz widzieć dziwne rzeczy. Wywiewa ci szare komórki!

Chłopiec zaśmiał się serdecznie, pokazując brak prawej górnej dwójki. Olaf poczochrał jego włosy i założył mu na głowę kaptur ortalionowej kurtki, którą Kubuś miał na sobie.

-Chodź, bo się spóźnimy jeszcze bardziej.

Syn nie ciągnął tematu, więc kamień spadł ojcu z serca. Wychowywanie dziecka bez matki, samotnie, to nie lada wyzwanie. Gdy jednak doszli już do przedszkola, a Olaf kończył wiązać Kubie zmienne tenisówki, na miejscu kamienia pojawiła się cała lawina gruzu.

-To co, tatuś, porozmawiamy o wujku wieczorem, tak? Jak już mnie zabierzesz i zjemy obiad. Nie zapomnij tylko, że dzisiaj wtorek i obiecałeś mi makaron z truskawkami!

Chłopiec wtulił się w ojca na ułamek sekundy, uśmiechnął się szeroko i w następnej chwili już tylko słychać było odgłos kroków biegnącego korytarzem sześciolatka. Olaf stał jak słup. „Jak się nie obrócić, zawsze dupa z tyłu!” krążyło mu po głowie. Znów poprawił szalik i wyszedł na chłodne marcowe powietrze.

Był marzec. 29 marca 2011 roku. Wtorek.

* * *

Był piękny, kwietniowy dzień, wtorek Wielkiego Tygodnia. Juliusz Słowacki siedział na drewnianym krzesełku, które wyniósł na ogród. Słońce pięknie świeciło, grzejąc zmagającego się z gruźlicą wieszcza. Pod stopami czuł trawę, jeszcze wygniecioną, bo śnieg odpuścił stosunkowo niedawno, za nim leżała sterta sporych i mniejszych kamieni, które najprawdopodobniej naznosił ogrodnik. Słowacki właśnie skończył pierwszy odczyt swojego dzieła – ostatniej części trylogii o Kordianie. Był całkiem zadowolony. Czy to nie dziwne, że pisarze epoki romantyzmu często pisali w zupełnym odstępstwie od chronologii? Uśmiechając się do siebie i do słońca, schował egzemplarz do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Czemu by nie napisać drugiej części w tak pięknej scenerii? Poprawił pierzową poduszkę, na której siedział, wyciągnął z zewnętrznej kieszeni kilka kartek, pióro i mały, kieszonkowy kałamarz. Siedział chwilę w skupieniu, przymrużył oczy i patrzył w słońce. Nagle drgnął, pchnięty natchnieniem, a pióro wypadło mu z rąk wprost w kamienie.

Słowacki westchnął, odstawił wszystkie przybory na trawę i klęknął przy stercie złożonej przez ogrodnika. Włożył palce między kamienie, jednak nie udało mu się wyciągnąć pióra, zamiast tego wpadło tylko głębiej. Zniecierpliwiony zaczął zdejmować kamień po kamieniu, a ku jego zdziwieniu pióro wciąż przesuwało się niżej. Gdy dotarł już do poziomu trawy dziwny widok ukazał się jego oczom – sterta ciągnęła się jakby pod ziemią. W pewnym momencie usłyszał jak pióro uderza o podłoże – czyli spadło, i to z niedużej wysokości. Słowacki niemal położył się na trawie i włożył rękę aż do ramienia między kamienie. Gdy już poczuł pióro pod palcami i chciał je zagarnąć, reszta kamieni obsunęła się, naruszając warstwę ziemi i Słowacki wpadł do środka. Stracił przytomność.

* * *

Mężczyznę leżącego na przystanku autobusowym przy Dworcu Głównym w Szczecinie obudził niski, trochę znudzony męski głos.

-Halo! Proszę pana, nie wolno spać na przystankach. Ma pan jakąś rodzinę? Proszę się obudzić. Proszę pana…

Leżący mężczyzna ubrany dość śmiesznie i staromodnie, otworzył oczy i widząc przed sobą policjanta usiadł nagle i nieco przerażony zaczął mu się bacznie przyglądać. Policjant wyprostował się, poprawił pasek i kontynuował precedens.

-Muszę spisać raport. Jak się pan nazywa?

-Juliusz Słowacki.

-Tak, tak… jednego Napoleona to my już w Szczecinie mamy.

-Przepraszam, gdzie?

-W Szczecinie.

-To to nie Paryż?

-A skąd! No, to jak się pan nazywa?

-Juliusz Słowacki, jestem pisarzem.

-Oho, no to widzę mamy problem. Skąd ma pan taki ciekawy strój, panie Słowacki?

-Szyty na zamówienie u jednego z bardziej znanych krawców paryskich. Majstersztyk XIX wieku!

-Mhm… ja już wszystko rozumiem. Może pozwoli mi się pan zawieść do miejsca, w którym będą w stanie docenić pana pochodzenie?

-Ależ oczywiście, dziękuję.

Słowacki wstał i otrzepał z gracją swój płaszcz. Dopiero wtedy dostrzegł w jakim jest stanie: brudne okrycie, poobdzierane spodnie, buty całe w błocie. Gdy tylko miał wyrazić swoją dezaprobatę i wyjaśnić zaistniałe wcześniej okoliczności zastygł w bezruchu. Jego oczy zatrzymały się na metalowych barierkach, dziwnych pojazdach ustawionych na parkingu i neonowym napisie na ścianie dworca „Witamy w Szczecinie”. W ogóle wszystko wyglądało jakoś dziwnie, zdecydowanie inaczej. Teraz był już solidnie przestraszony. Popatrzył na policjanta, który czekał na niego i zapraszającym gestem wskazywał na otwarte drzwi policyjnego Poloneza. Naokoło było pusto, powietrze było ostre i dopiero teraz poczuł, że przeszywa go chłód. Musiało być wcześnie rano. Na wprost spokojnie płynęła Odra, szarymi oczami przyglądając się obojętnie wszelkim wydarzeniom znad dworca. Słowacki rozejrzał się raz jeszcze po czym wsiadł do auta.

-Przepraszam, czym podróżujemy?

-No co pan znowu? Jedziemy autem, nowiuśkim Polonezikiem Caro! Rocznik 95, nówka sztuka, nie śmigany!

-Hm… cóż za rzemieślnik wyrabia takie cuda?

-Fabryka, panie, fabryka.

-Ach…

-Takie czasy. Zobaczymy co przyniesie nowy wiek, niektórzy wierzą w koniec świata, ale ja tam nie wierzę. Za dużo jeszcze człowiek może osiągnąć. A XXI wiek rokuje wiele dobrego!

-Przepraszam, który?

-XXI. Ach… Pan nie przyzwyczajony, panie Słowacki.

Jednego można było być pewnym – policjant naśmiewał się z poety. Jako inteligentny człowiek, Słowacki wyczuwał jego intencje, ale zagubiony w nieznanym świecie postanowił zachować milczenie. Jedna myśl tylko błądziła mu po głowie: jeżeli on tu trafił, to jego pióro też powinno. Gdy auto się zatrzymało, policjant poprosił go o wyjście, poczym zamknął drzwi. Przeprowadził go przez szeroką bramę, tuż za którą była mała budka, jakby celnicza. Na wprost widać było rozległe kondygnacje budynków, szarych i obskurnych. Policjant zamienił kilka słów z mężczyzną siedzącym w budce i zaprowadził Słowackiego do głównego wejścia. Tam czekała na nich niewysoka kobieta, o brązowych włosach z trwałą, w białym fartuchu i klapkach w tym samym kolorze. Przywitała ich uśmiechem pełnym nadziei i troski. Gdy policjant kiwnął głową w geście pożegnania, Słowacki zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie więcej go nie zobaczy, więc, żeby uspokoić swoje sumienie zapytał:

-Przepraszam, nie widział pan może mojego pióra?

-Pióra? Nie… nie wydaje mi się.

-Niewielkie, XIX wieczne, idealne do pisania, na końcu jeszcze ślady atramentu.

-Nie, nie. Na pewno nie. Do widzenia, proszę pana.

-Do widzenia.

Policjant odwrócił się i włożył ręce do kieszeni. Odszedł powoli, nie patrząc za siebie. Palcami bawił się gładkim pierzem. To było bardzo piękne pióro.

Słowacki został w szpitalu psychiatrycznym na pół roku. Dla lekarzy pozostawał zagadką. Badania nie wykazywały żadnych zaburzeń, nadpobudliwości, nadmiernej ospałości, nic. Jedynym odchyłem od normy było to, że wciąż utrzymywał, że jest Juliuszem Słowackim z XIX wieku. No i gruźlica; pomogli mu się jej pozbyć. Nie stanowił dla nikogo zagrożenia, a państwo nie miało pieniędzy na utrzymywanie prawie zupełnie zdrowych ludzi – wypuścili go.

Bez dachu nad głową, w nieswoim świecie, w staromodnym płaszczu, z trzecią częścią Kordiana w kieszeni, bez grosza przemierzał Szczecin. Co miał ze sobą zrobić? Było bardzo ciepło, lato zbliżało się ku końcowi. Teraz spanie na przystankach, w zacisznych zaułkach i parkach mogło przejść, ale zimą? Był poniedziałek. Słowacki trafił do wielkiego parku, Parku Kasprowicza. Było południe, a słońce grzało jak szalone. Poeta siedział pod drzewem w skąpym cieniu przyglądając się ludziom przechodzącym ścieżkami i tym siedzącym na ławeczkach. Jego uwagę przykuł młody mężczyzna wiercący się na ławce obok. W ręce trzymał ołówek, a na kolanach miał duży skoroszyt. W pewnym momencie położył wszystko obok, podparł głowę na rękach i zaczął złorzeczyć pod nosem. Słowacki podszedł do niego, podniósł ołówek i skoroszyt i zajął miejsce obok.

-Wyczuwam brak weny, czyż nie?

Młody mężczyzna popatrzył na niego spode łba. Zmierzył jego ubranie, zwrócił oczy ku niebu i westchnął głęboko.

-A pan co o tym wie?

-Tak się składa, że jestem pisarzem.

-No to chyba coś panu nie poszło.

-Życie czasem płata nam figle. No to co tam masz?

-Tak się składa, że też jestem pisarzem. Z tym, że piszę książki historyczne. Ale się zakochałem… i próbuję napisać wiersz. Mam na razie tyle:
Błąkam się po świecie trochę lat,
Nie jest ze mnie żaden chwat,
Czasem mam problemów tonę,
Ale bardzo chcę mieć żonę.

Tu utknąłem.

Słowacki wziął głęboki oddech i próbował w głowie ułożyć słowa jak najdelikatniejszej krytyki. Umówili się, że przemyśli sprawę i spotkają się w tym samym miejscu w środę. I spotkali się. Widywali się w parku każdego dnia oprócz wtorków. Razem napisali piękny wiersz, który zachwycił ukochaną Olafa, bo tak miał na imię młody mężczyzna. Jesień zbliżała się jednak wielkimi krokami, liście opadły z drzew, słońce ustąpiło nachodzącym na nie szarym chmurom.

-Juliuszu, gdzie ty mieszkasz?

-To tu, to tam…

-Mam wolny pokój u siebie w mieszkaniu, zamelduj się u mnie, znajdź pracę, żyj normalnie i rozwijaj swoje umiejętności. Jesteś zdecydowanie najzdolniejszym pisarzem jakiego znam.

I tak zamieszkali razem. Słowacki od razu ostrzegł Olafa o wtorkowych wypadach, nie panował nad tym. Wiedział tylko, że staje się wtedy literackim szaleńcem. Wtorek przypominał mu o wszystkim co stracił, wtorek to dzień kiedy jego świat się skończył i zaczął na nowo, świat, o który wcale się nie prosił.

Olaf zaręczył się. Kameralny ślub z Martą, skromny obiad z najbliższą rodziną i Juliuszem, a potem wielkie zamieszanie związane z przeprowadzką żony do ich mieszkania i gruntownym remontem.

Dziesięć lat wspólnego życia, przyjście na świat Kubusia i namiętny romans Marty z „niewiadomokim” z pracy. Olafowi zostawiła skromny list, mieszkanie i półrocznego synka. Nigdy więcej się nie pojawiła.

Jakoś sobie radził. Postanowił sobie jednak, że nie powie Kubusiowi o wtorkowych wypadach wujka Słowackiego dopóki nie dorośnie do dojrzałej rozmowy. Aż do dzisiaj… Wracając z przedszkola podszedł na rynek i kupił kilogram truskawek, wrócił do domu, ugotował makaron, zrobił sos truskawkowy, pościelił łóżko swoje i Kubusia, odkurzył, sprawdził pocztę i opadł na wielki skórzany fotel stojący w rogu dużego pokoju. Myśli krążyły mu po głowie jak szalone, nie wiedział czy powiedzieć synowi prawdę czy okłamać go po raz pierwszy w życiu. Dzisiaj zrobił sobie wolne, choć na głowę spadła mu zmiana programu dla liceum i miał zająć się aktualizacją podręcznika do historii wydawnictwa, dla którego pracował. Po Kubusia szedł o 15:30, Juliusz zwykle wracał punktualnie o 15:00, mył ręce, twarz oraz zęby, zamykał się w pokoju i spał do rana. Tak też było dziś. Punkt 15:00 wszedł po cichu do domu i przyjął trasę do łazienki. Olaf chciał go zatrzymać, ale zrezygnował. Nie mógł go winić za swoje zapominalstwo. Rozdzielił makaron na dwa półmiski, założył płaszcz, włożył buty i wyszedł na chłodne marcowe popołudnie. Kubuś czekał na niego już ubrany.

-Spóźniłeś się, tatusiu. Dokładnie trzy minuty i pół.

Olaf wytrzeszczył oczy w grymasie zdziwienia.

-Co? Łyso ci, tatusiu?

-Łyso? A co to za słownictwo, młody człowieku?

Na rozmowie umoralniającej, prawiącej o szacunku dla starszych i zróżnicowaniu słów używanych do kolegów i dorosłych, minęła droga do domu. Po powrocie zjedli makaron z truskawkami, a gdy Olaf zmywał naczynia, Kubuś pokazywał mu swoje rysunki z przedszkola.

-Dobra, młody. Teraz czas na poważną rozmowę.

Usiedli przy niewielkim drewnianym stole w kuchni, w towarzystwie gorącego kakao i truskawek, które nie zostały zużyte do sosu.

-Kubusiu, dzisiaj rano to był wujek Julek. Ale to długa historia… i troszkę… nieprawdopodobna.

-Tak wiem, tatusiu: wujek Julek Słowacki, pisarz z XIX wieku. Dobrze, że wreszcie dojrzałeś do tej rozmowy.

Uśmiechnął się szeroko, znów ukazując brak zęba, ucałował swojego tatę w policzek, dopił kakao, chwycił za największą truskawkę i pobiegł do pokoju.

-No, to teraz mi łyso.

Olaf wyszedł na balkon, popatrzył na dzieciaki bawiące się na placu zabaw i zapalił pierwszego od bardzo dawnego czasu papierosa. Oparł się na barierce, zaciągnął się głęboko, zgasił papierosa i wyrzucił peta za balkon.

-Chyba napiszę książkę. I nie będzie to książka historyczna.

Wszedł do domu, zamknął drzwi balkonowe, usiadł do laptopa i zaczął pisać.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hermi
Pawie Pióro


Dołączył: 27 Lis 2012
Posty: 270
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Między Niebem a Piekłem
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 12:40, 07 Kwi 2013    Temat postu:

Pomysł i oryginalność 

Tekst A – 1,5
Odniosłam wrażenie, że zostały dodane dodatkowe ustalenia do tekstów, bo opowiadania mają więcej punktów wspólnych niż sugerowałyby to ogólnodostępne warunki pojedynku.
W tekście A pojawiły się pewne nieścisłości – w jaki sposób kochani przez nas poeci trafili do piwnicy? Skąd Konopnicka wiedziała o Powstaniu Warszawskim?

Tekst B- 1,5
Tutaj jest więcej szczegółów, a szczególiki ja lubię. Takie niewyleczalne dziwactwo. Bo sam pomysł trudno oceniać, skoro jest tak bardzo podobny do A. Chociaż zakończenie jednak sztampowe – dziwna sytuacja zakończona pisaniem przez bohatera opowiadania. I pewnie właśnie to opowiadanie czytamy, prawda?

Ponieważ nie mogę zdecydować, który pomysł jest oryginalniejszy punkty rozdzielam po równo.

Styl 

Tekst A- 2
Nie wyłapałam jakichś poważnych zgrzytów, czytało się przyjemnie, a po zakończeniu miałam uśmiech na twarzy.

Tekst B- 1
Dużo krótkich zdań. Czytanie nie sprawiało jakiegoś specjalnego bólu, ale nie było aż tak przyjemne jak czytanie tekstu A, w niektórych momentach miałam też wrażenie, że przydałaby się archaizacja w dialogach Słowackiego.

Realizacja tematu 

Tekst A- 0.5 

Tekst B- 0.5 
Wszystko było. Nawet więcej niż wszystko, bo w warunku musi występować jedna postać z innej epoki najwyraźniej zostało dodane, że ma to być polski poeta, a do punktu drugiego, że pierwszym zdaniem musi być jakieś przysłowie, dodano konkretne („Czy to z góry, czy pod górę...”).Nie podoba mi się, że autorzy wprowadzili dodatkowe, zakulisowe, ustalenia pojedynkowe, liczyłam na odrobinę większą różnorodność.

Ogólne wrażenie

Tekst A – 2

Tekst B- 1

Wszystko wyjaśnione wyżej. Tekst A pozostawił mnie z wizją Konopnickiej w piwnicy i pewnie szybko o niej nie zapomnę , o Słowackim wariującym we wtorki pewnie też nie, ale mogło być lepiej.

Suma 
Tekst A- 6
Tekst B - 4

EDIT. W świetle oświadczenia autorów, że żadnej zmowy nie było, przepraszam za podejrzenie. Punktacja się jednak nie zmienia. Smile


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Hermi dnia Pon 15:28, 08 Kwi 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Pierre de Ronsard
Moderator z ludzką twarzą


Dołączył: 11 Sie 2009
Posty: 752
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Skarbonka
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 2:20, 18 Kwi 2013    Temat postu:

Pomysł i oryginalność:

Tekst A: 2 punkty
Tekst B: 1 punkt

Pierwszy tekst przewyższa pomysłem rywala o głowę (lub "o nagłówek", używając żargonu literackiego). Tam jest dosłownie wszystko, śmieszne współgra ze strasznym i refleksyjnym, podciągnąć to można pod każdą konwencję i gatunek. Drugi tekst jest nieco mdlejszy i nie tak wyrazisty

Styl:
Tekst A: 1 punkt
Tekst B: 2 punkty

Sporo błędów interpunkcyjnych, co w tak pięknym opowiadaniu (A) mnie denerwowało. Drugi tekst jest dopieszczony bardziej, choć literówki się zdarzały, ale dziecko mówiące "dojrzałeś do rozmowy" to przesada. Niemniej nie zaważyło to na ocenie: drugi tekst zasługuje w tym miejscu na wyższą ocenę.

Realizacja tematu:
Tekst A: 0,5
Tekst B: 0,5

Wszystko jest, a co do sposobu realizacji zastrzeżeń nie mam. Słówka i tworzone przez nie sytuacje po prostu występują. Każdy na swój sposób dobrze zrealizował temat.

Ogólne wrażenie:
Tekst A: 2,5
Tekst B: 0,5

Tekst A będzie się pamiętać długo. Autor podszedł do opowiadania surrealistycznie, humorystycznie, a gdy trzeba, umieścił takie elementy, które nakazują pomyśleć o problemach społecznych, kryminalnych, eschatologicznych. Zapomnienie miesza się z problemem szkolnictwa czy ignorancją. W ogóle wyszła uniwersalna miniaturka. Zabawna, ale nie do końca radosna. Drugi tekst jest w porządku, ale bez "ikry". Może to wina opiekuna, że pierwszy utwór był lżejszy, lepiej się go spamiętało, a drugi, z racji swego poważniejszego stylu czytało się ciężej? Tak czy owak tekst A podobał mi się o wiele bardziej i to jego typuję na zwyciężcę.

Ogółem:
Tekst A: 6 pkt
Tekst B: 4 pkt


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Pierre de Ronsard dnia Czw 11:47, 18 Kwi 2013, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Klub Pojedynków im. smoka Temeraire Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin