Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Jeden dzień z życia Johna Pasternaka [M]


 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 15:28, 07 Gru 2009    Temat postu: Jeden dzień z życia Johna Pasternaka [M]

Ameryka/Nie-tak-odległa-przyszłość

Dom-praca-dom-praca-dom-praca-i-weekend. Gdyby czyjeś życie można było uporządkować na strzępku papieru za pomocą prostego schematu, to w przypadku Johna Pasternaka ten schemat przybrałby taką właśnie postać. Nie trzeba chyba dodawać, że zapętla się on w wieczność (a raczej trzy czwarte życia, co jednak w przypadku przeciętnego mężczyzny to niemal wieczność), a czasem przerywany jest kilkunastodniowym urlopem, świętem narodowym albo zwolnieniem chorobowym, co bywa odświeżającym przerywnikiem, ale niewiele się różni od znalezienia pestki w dżemie wiśniowym (odwieczne pytanie: „Cholera! Złamałem sobie zęba czy tylko rozgryzłem pestkę?”).
Otóż to.
Pseudo-słodki żywot o jakim marzyło się po skończeniu dobrego college'u. Ciepła posadka, zarobki na przyzwoitym poziomie, sympatyczna żona, dwójka dzieciaków i kot o imieniu Douglas, na cześć aktorskiego rodu Douglasów. Pierwszego kota nazwali Kirk, następnego Michael, ale przy trzecim kocie stwierdzili, że samo nazwisko wystarczy.
Ale jak był John Pasternak? A jaki mógł być? Przeciętny, lekko łysiejący, w okularach, czterdzieści parę lat i niezwykle otyły. Ale czy na pewno ten przymiotnik pasuje? Jeszcze kilkanaście lat wcześniej ludzie o tak tęgiej budowie przykuwali wzrok ciekawskich na ulicy, ale dzięki stopniowym udogodnieniom życiowym, w których specjalizowały się wszystkie amerykańskie firmy, jego olbrzymia tusza budziła tyle zdziwienia co chleb w piekarni. No właśnie. Ułatwienia. Wszystko można załatwić z samochodu. Niemal każda instytucja działa na zasadzie McDrive’a. Podjeżdżasz, opuszczasz szybę, porozumiewasz się przez mikrofon i głośniki z jakimś pracownikiem, następnie pokonujesz autem kolejnych kilka metrów do właściwego okienka, załatwiasz sprawę i odjeżdżasz w siną dal (a więc zapewne po jakąś przekąskę z okienka, bo załatwianie spraw w urzędach przecież tak męczyyyy…). Całe szczęście osiemdziesiąt procent spraw można załatwić przecież przez Internet. Wygodnie, nieprawdaż?
Są jednak wciąż rzeczy, po które musisz się pofatygować osobiście… O zgrozo!
A wszystko zaczęło się od znakomitej wiadomości. Tego dnia John Pasternak spóźniał się na obiad już ponad czterdzieści minut.
- Dziwne – mruknęła Linda, czyli jego ukochana małżonka, która świetnie gotowała. Co prawda tylko trzy razy do roku, podczas świąt, ale i tak nie wszystkie potrawy. Po obiad podjeżdżało się do kolejnego okienka, składając co najmniej pół godziny wcześniej zamówienie telefoniczne lub internetowe na konkretny posiłek. Tego dnia na stole królowały klopsiki w sosie grzybowym i buraczkami.
- Kiedy będzie tata? – spytał dziewięcioletni Jacob („Ojej! Wykapany tatuś! I policzki te same”) kręcąc się nerwowo dookoła stołu w jadalni. Zasady zobowiązywały, a jedną z naczelnych reguł domowych mających na celu podtrzymanie ułudy Perfekcyjnej Amerykańskiej Rodziny był codzienny, wspólny obiad, którego nie można było tknąć, jeśli rodzina nie była w komplecie.
- Nie wiem skarbie - Linda starała się zachować spokojny głos, ale dało się wyczuć lekkie zdenerwowanie. John zawsze dzwonił jeśli miał się spóźnić nawet kilkanaście minut. Zazwyczaj musiał zostać jeszcze trochę dłużej w pracy, albo był jakiś korek… Ale takie złamanie schematu zupełnie wybiło ją z rytmu. Zupełnie jakby z antycznego zegarka w samo południe zapomniała wyskoczyć kukułka. Linda próbowała oczywiście skontaktować się z mężem, ale ten nie odbierał telefonu. Robiła się coraz bardziej niespokojna. Na jej twarz padło nagle światło, które przesunęło się po niej i uciekło gdzieś w kąt kuchni rozświetlając lodówkę ożywczym blaskiem.
- John! Dzięki Bogu! – odetchnęła z ulgą pani Pasternak na widok znajomych świateł reflektorów samochodu jej męża zajeżdżającego na podjazd. Nawet Douglas leżący do tej pory na kanapie z zaciekawieniem podniósł łepek, a kiedy za pomocą reakcji łańcuchowej pod tytułem „hałas-samochód-garaż-Pan-zakupy-żarcie dla kota”, zachodzącej w jego kocim rozumku, doszło do niego znaczenie tego całego zamieszania, natychmiast podbiegł do drzwi z podniesionym ogonem miaucząc niecierpliwie. I rzeczywiście kilka chwil potem do uszu wszystkich domowników doszedł cichy szum pasa transmisyjnego, po którym poruszał się John, następnie rozwarły się drzwi automatyczne, a widok Johna zaskoczył wszystkich, łącznie z Douglasem.
- Ależ kochanie… - zmieszała się Linda – z jakiej to okazji? – spytała wybita z tropu. Pan Pasternak stał oto bowiem z bukietem trzydziestu trzech róż (o doskonałej butelce szampana w lewej ręce nie wspominając). Kolekcja pytań do zadania mężowi, która kłębiła się w głowie Lindy szukając ujścia niczym para z czajnika, powiększyła się o kolejne trzy. A może nawet cztery. Wszystkie te: „skąd…? Co…? Dlaczego…? Ale…? Czemu…? Ile…? Jak…? Kto…?” podnosiły ręce prosząc o status pierwszeństwa w jej ustach przypominając swoją uporczywością klasę dzieciaków w podstawówce znającą odpowiedź na zadane przez nauczycielkę pytanie. Czuła się jakby ktoś zamknął jej myśli w żółte kulki, włożył do maszyny losującej, a cały świat z napięciem czekał jaki będzie ten szczęśliwy numerek. Ale najwyżej maszyna się przegrzała, bo z ust Lindy doszło tylko ciche:
- Czemu…yyy?
Douglas obwąchał Johna, ale nie znalazłszy nic godnego uwagi udał się do kuchni z nadzieją, że może istnieje pewna odmiana kociej wróżki, która raz na pół godziny potrafi za pomocą zaawansowanej magii napełnić miskę jakimś smakowitym kąskiem wołowinki albo tuńczyka. Szczerze mówiąc suchą karmą w ostateczności też by nie pogardził.
- Dostałem awans! – oznajmił tryumfalnie John nie mogąc czekać ani sekundy dłużej na podzielenie się tą wiadomością z rodziną. W międzyczasie na dół zeszła też Tiffany, która przechodziła od kilkunastu miesięcy okres buntu, jak to większość siedemnastolatek, zaczynając od zbierania karteczek zapachowych, a na glanach, przebąkiwaniu o śmierci i zgubnych skutkach globalizacji kończąc. Trzeba jednak przyznać, że od czasu do czasu zza jej chitynowego pancerzyka można było dostrzec uśmiech i kilka pozytywnych uczuć, co John zawsze kwitował radością, że jego ukochana córeczka „nie przeszła jeszcze na ciemną stronę mocy”. Tak więc ignorancja Tiffany nie była jeszcze tak daleko posunięta, żeby nie chciała okazać swojej radości z sukcesu ojca, choć nie mogła się powstrzymać od cierpkiego komentarza na temat okrutnych zasad kapitalizmu – czterogłowego potwora-hybrydy, który zionie ogniem i pożera wszystkich śmiałków zbliżających się do… itd.
W zasadzie całe to zamieszanie nie obeszło tylko kota patrzącego z niedowierzaniem w pustą jak piłeczka do ping-ponga miskę.
Awans. Poważna sprawa. Stanowisko kierownicze, znaczna podwyżka, prestiż, większa odpowiedzialność, więcej ludzi pod sobą, mniej nad sobą. No i wreszcie John będzie mógł z dumą przejść (a raczej przejechać) koło trawnika pana Dobbes’a, upierdliwego i przemądrzałego sąsiada z jego żoną-panusią. Oboje lubili zapraszać Johna i Lindę na jakieś „małe przyjątko” w ogródku lub, co gorsza, w domu, gdzie chwalili się niby mimochodem swoimi nowymi zakupami, sprzętem domowym najwyższej klasy i swoimi upiornymi dziećmi, że jakie to one zdolne i w ogóle. Nareszcie John zatryumfuje, bo pan Eugene Dobbes wreszcie zamknie jadaczkę, przestanie się wywyższać, kiedy usłyszy o jego awansie na kierownika. Ale nie można mu tego powiedzieć tak od razu. Nie… Jeszcze gotów pomyśleć, że John jest małomiasteczkowym farciarzem, do którego przypadkowo uśmiechnął się los. O nie. Pasternak wiedział, że trzeba zaczął metodą małych kroczków. Nowy granitur, potem najnowszy model kina domowego z ekranem 3D, a następnie przyjdzie pewnie czas na nowy samochód. I wtedy John weźmie z szuflady swoją zwijaną miarkę o długości trzech metrów, którą trzymał właśnie na taką okazję. Właśnie tak. Żeby zmierzyć jak nisko temu kretynowi zza płotu opadnie szczęka jak to wszystko zobaczy. To będzie ostateczny tryumf! Już widział oczyma wyobraźni jak zrezygnowany sąsiad przybija ze łzami w oczach przed swoim domem tabliczkę „Na sprzedaż” pakując swoje ostatnie, niemodne już gadżety do wozu przeprowadzkowego, a jego paskudna żona z niedowierzaniem przygląda się coraz to lepiej prosperującemu Johnowi i jego cudownej rodzinie w fantastycznym domu i genialnym samochodem. Od nitki do kłębka.
Obiad rodzinny się udał, bo jak mogłoby być inaczej. John rozgadał się przy stole jak nigdy dotąd, żona śmiała się z każdego jego dowcipu, a dzieci zwabione wizją opasłych świnek-skarbonek w swoich pokojach dopełniały obrazu szczęścia. Douglas zasnął na kanapie w oczekiwaniu na lepszy dzień, pełniejszą miskę i hojniejszą kocią wróżkę.
Wszystko szło oczekiwanym torem, aż do momentu, kiedy John napomknął o spotkaniu z zarządem następnego dnia („Bardzo możliwe, że przybędzie sam prezes Lesley Brooks!”).
- Musisz koniecznie kupić garnitur! – spoważniała nagle Linda, której złote pukle włosów po dużej ilości szampana nieco bardziej przylegały do pyzatych policzków.
- Ależ mam w szafie trzy… Przecież mogą…
- John, kochanie – głos Lindy nie znosił sprzeciwu. Był spokojny, ale jednocześnie dość stanowczy, by wymóc na panu Pasternaku wizytę w pobliskiej galerii handlowej. – Teraz człowiek o twoim stanowisku i prestiżu potrzebuje nowego stylu, nowego image’u. Tamte garnitury możesz oddać komuś mniej ambitnemu i przeciętnemu. Jak na przykład poczciwemu Debbsowi… - Linda doskonale wiedziała, w jaką nutę uderzyć. – Możesz sobie pozwolić na coś lepszego.
- Masz rację – powiedział po chwili udawanego namysłu John. – od czegoś trzeba zacząć. Wezmę tylko prysznic i pojedziemy.
- Ach, myślę, że poradzisz sobie sam – uśmiechnęła się dobrotliwie Linda – trochę mi się kręci w głowie po szampanie. I nie próbuj nawet jechać samochodem. Zamów taksówkę.
- Dobrze skarbie – uśmiechnął się pojednawczo John. Samotna wizyta w galerii handlowej… Bez żony zaoszczędzi dużo czasu i jeszcze może wstąpi po jakąś przekąskę na pierwsze piętro. Jest szansa, że będzie miał ochotę na jakąś chińszczyznę.
Gdyby oczy kota mogły mówić, powiedziałyby: „Kup mi tuńczyka”. A nawet nie tylko oczy. Jeszcze całe pokryte sierścią ciałko, które robiło ósemkę dookoła nóg swojego właściciela ocierając się i mrucząc rozkosznie.
- I lepiej kup coś Douglasowi – roześmiał się mały Jacob obserwując kota z rozczuleniem.
- Może być tuńczyk? Hm? Co powiesz na tuńczyka futrzaku?
- Miau!



Stało się! Tego nikt się nie spodziewał, chociaż zdarzyło się to już kilka razy. Ale nigdy Johnowi. Nic nie wskazywało na tragedię. Jak zwykle podjechał pod centrum handlowe, pas transmisyjny zabrał go do środka, chwilę poszwendał się po sklepach na parterze, ale nic nie przykuło jego szczególnej uwagi, podszedł więc do planu, wzrokiem wyszukał jeden z najdroższych sklepów z odzieżą męską, który był na drugim piętrze, jeszcze kilka kroków i BACH! Światła zgasły, rozległ się metaliczny brzdęk i utknął między pierwszym i drugim piętrem. Oblał go zimny pot. Nadzieja, że to tylko chwilowa awaria zaczęła gasnąć z każdą chwilą.
- Skandal! – prychnął zniecierpliwiony niski tęgi mężczyzna w o dwa numery za dużym płaszczu z podwijanymi rękawami. To jedno słowo wyrwało Johna z letargu. Obrócił się i spostrzegł z pewną trudnością, że obok niego jest jeszcze sześć osób, które utkwiły między piętrami. W całkowitym mroku.
- Niech ktoś coś zrobi! – powiedziała zdenerwowanym tonem młoda dziewczyna, której wagi nie przytoczę, bo cała siódemka balansowała, w najlepszym wypadku, na granicy otyłości z otyłością olbrzymią.
- Może tu jest jakiś guzik alarmowy? – zauważył przytomnie John starając się, aby mit Bohatera Dnia nie prysł jak bańka mydlana w kontakcie z dywanem. – Zawsze są takie guziki. Rozejrzyjmy się.
- Odrobinę tu ciasno – stwierdził ponuro gburowaty facet po sześćdziesiątce z drewnianą laską, któremu puszczały już szwy w spodniach. Widocznie jechał kupić nowe. – I ciemno jak w dupie u murzyna.
- Hej! – oburzył się czarnoskóry młodzieniec, najpewniej przedstawiciel wiecznie żywej kultury hip-hopowej, stojący tuż za nadawcą rasistowskiego żartu.
- Zachowajmy spokój! – próbował uspokoić sytuację John czując pewną odpowiedzialność za swoich współtowarzyszy niedoli. Powiedział dopiero drugie zdanie, ale wykreowało go na lidera grupy. Trudno powiedzieć, czy czułby taką pewność siebie, gdyby nie świeża sprawa awansu zawodowego, nieodłącznie związanego również z awansem społecznym.
- Tu nie ma żadnego guzika alarmowego! Zresztą i tak nic nie widać! – w głosie niskiego gościa w za dużym płaszczu wyczuwało się narastające napięcie i uczucie w stylu: „jestem taką szychą, że kierownictwo tego sklepu drogo mi za to zapłaci”. Młody Murzyn wyjął telefon komórkowy, ale po chwili zrozumiał, że akurat w tym punkcie sklepu nie ma zasięgu. Mnogość sklepów, grubość ścian… Wszystko jasne.
- Mamusiu, dlaczego nie ruszamy?
- Wszystko będzie dobrze skarbie. Zaraz przyjdą mechanicy, wszystko naprawią i pojedziemy dalej.
„No tak. Dziecko. Dlaczego w grupie tego typu skazańców zawsze musi być dziecko”, zauważył z pewną irytacją John Pasternak. Miał szaloną ochotę podzielić się tą obserwacją z pozostałymi, ale ugryzł się w język. Wiedział, że taka sytuacja nie jest odpowiednia, a poza tym skoro już jest liderem, nie powinien podkopywać swojego autorytetu tego typu tanimi żartami. Jeszcze raz wysilił wzrok i zaczął się przyglądać pozostałej szóstce pechowców. Niski koleś w przydużym płaszczu, stary arogancki dziadek z laską, młody murzyn, matka z dzieckiem, na oko jakimś pięcioletnim, młoda dziewczyna w skórzanej kurtce. „No po prostu przekrój społeczeństwa amerykańskiego”, zaśmiał się w duchu John z pewną dozą goryczy. Jakby to był jakiś zwariowany…
Nagle włączyły się światła awaryjne, co po chwili zdziwienia zostało przyjęte ochoczymi oklaskami. John odetchnął z ulgą, ale wciąż znajdowali się pomiędzy pierwszym i drugim piętrem. Odgłosy ludzi, którzy przebywali na pierwszym i drugim piętrze były znacznie cichsze niż wcześniej, co zapewne świadczy o tym, że większość z nich zniecierpliwiona czekaniem wróciła do domu. Szczęściarze. John przeklął w myśli swój garnitur, po który jechał na drugie piętro. Spojrzał na zegarek. Za jakieś pół godziny zamkną sklepy i jak do tej pory nie przybędzie jakaś ekipa techniczna, to z garnituru nici. Bawełnianie nici. Starszy mężczyzna o lasce usiadł zrezygnowany.
- Takie rzeczy! W niemal połowie dwudziestego pierwszego wieku! – parsknął z niedowierzaniem.
- Pozwę ich do sądu! – wysączył przez zaciśnięte zęby niski facet w płaszczu. Sprawiał wrażenie bomby z opóźnionym zapłonem, która w każdej chwili może wybuchnąć pod wpływem najdrobniejszego impulsu, albo nieuważnego ruchu. John stwierdził, że do tego człowieka lepiej się nie zwracać.
- Gdzie jest jakiś nadzór techniczny tego obiektu? Musi tu być coś takiego! Na wypadek… takich… takich właśnie sytuacji… - powiedziała nagle młoda dziewczyna.
- Właśnie – zgodziła się matka chłopca – trzeba jakoś zwrócić na siebie uwagę, w końcu ktoś nas musi zauważyć!
John był trochę zły na siebie, że sam nie wpadł na taką oczywistość, więc żeby zachować autorytet zaproponował grupowy okrzyk: „pomocy!” na trzy-cztery. W zasadzie wszyscy uznali to za dobry pomysł. Krępy mężczyzna w płaszczu nie odezwał się ani słowem, ale widać było po nim, że nie ma nic przeciwko. Zatem po chwili chór na siedem głosów (czterech mężczyzn, dwie kobiety i chłopczyk) zaznaczył swoją obecność i dramatyczne położenie między piętrami. Na wszelki wypadek pan Pasternak zarządził drugi okrzyk, jeszcze głośniejszy.
- Zaraz po nas przyjdą, obiecuję – uspokajała matka swojego syna, ale chyba niepotrzebnie, bo akurat w tym momencie chłopak był bardzo podekscytowany, że może się drzeć wniebogłosy razem z dorosłymi.
Nikt nie nadchodził. Mijały kolejne minuty, temperatura powietrza pod wpływem dużej ilości osób obok siebie zaczynała wzrastać. Powoli dało się już delikatnie wyczuć kwaśny zapach potu.
- Nazywam się Earl – przedstawił się starszy mężczyzna z laską – przedstawiam się, bo chyba trochę tu ze sobą posiedzimy – zauważył kwaśno. – Jechałem na drugie piętro po prezent dla mojej żony. Jutro obchodzimy trzydziestą drugą rocznicę ślubu.
Dało się słyszeć pomruki podziwu zmieszane z nieśmiałością i presją „kto teraz”, która nie dawała spokoju, jak jakiś gruby paproch w bucie.
- Mam na imię John – przełamał się Pasternak – jechałem kupić nowy garnitur z okazji awansu w pracy. („Do której może już nigdy nie wrócę”, dokończył ponuro w myślach).
- To może teraz ja się przedstawię – powiedziała dość ciepło, zważywszy na okoliczności matka pięciolatka. – Więc jestem Julie i właśnie jechaliśmy z Timem na drugie piętro, żeby…
- O mój Boże! Co się stało?!? – krzyknęła nagle młoda dziewczyna wskazując na Earla, który chwytając się za serce powoli zaczął przybierać pozycję horyzontalną.
- To zawał! – krzyknął spanikowany John – Odsuńcie się! Dajcie mu oddychać!
Mały Tim przytulił się mocno do mamy i zaczął płakać.
- Pomocy!!! – krzyczał John trzymając Earla za poły marynarki – Niech ktoś nam pomoże!!!
- On coś szepcze – zauważył Murzyn – Earl chce coś powiedzieć!
John nachylił się nad starszym mężczyzną i przyłożył uszy jak najbliżej zaślinionych ust starszego mężczyzny, który wciąż jedną ręką trzymał się za serce.
- Table…tki… kie…eeeszeń… wew….wew…..nętrzna… tab….letki… - dyszał z najwyższym trudem, a John z rozbieganymi oczami starał się zrozumieć swojego towarzysza. Wtedy do akcji wkroczył kurdupel w przydługim płaszczu, odchylił Earlowi marynarkę i sięgnął do jej wewnętrznej kieszeni, z której wydobył opakowanie tabletek. Trzęsącymi się rękami otworzył je, rozsypując kilka po podłodze. W końcu jednak opanował drżenie rąk, podniósł jedną i zaaplikował starszemu mężczyźnie. Po kilkunastu sekundach oczekiwania Earlowi uspokoił się oddech, a purpurowa twarz stawała się coraz jaśniejsza, dążąc nieuchronnie do swojego normalnego koloru.
- Ja… Dziękuję panu bardzo – wydukał Earl – gdyby nie pan… dziękuję panie…
- Thompson. Phil Thompson – przedstawił się niechętnie wciąż świeży bohater. John patrzył na niego nieufnie. Zastanawiał się jak do tego doszło, że nie zrozumiał bełkoczącego Earla, a najzimniejszą krwią wykazał się ten kurduplowaty dziwak, który marzył o pozwaniu wszystkiego, co nie chodzi jak w zegarku, do sądu. Kto wie, może swojego zegarmistrza też już pozwał. Pasternak spojrzał mimowolnie na swój zegarek. Od dwudziestu minut sklepy były nieczynne. Wróci do domu z pustymi rękami. I z pustym brzuchem, skoro o tym mowa. Swoją drogą czuł się coraz bardziej zdenerwowany. Pomógł usiąść Earlowi i nakazał mu spokój i głębokie oddychanie, żeby zachować resztki kontroli nad sytuacją, ale wszystkie spojrzenia były skierowane na Pila – bohatera ostatniej akcji. Człowieka, który w ciągu kilkunastu sekund z wrednego typka stał się herosem. Uratował tamtemu gościowi życie. Kto by pomyślał, że to właśnie on, a nie…
- Halo! Pasażerowie uwięzieni między pierwszym i drugim piętrem! Nadchodzi pomoc! – głos wzmocniony przez megafon należał do kogoś z ekipy technicznej, która wreszcie zauważyła uwięzionych.
- Jesteśmy uratowani! – pisnęła młoda dziewczyna rzucając się w ramiona Murzyna hip-hopowca. Rozległ się dźwięk ciężkiego sprzętu, który wlał nadzieję wszystkim uczestnikom tej strasznej przygody.
- Dzięki Bogu – ucieszył się Earl. – ten koszmar już za nami.
Chwilę później schody ruchome znów zaczęły działać.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Laj-Laj dnia Pon 14:13, 11 Sty 2010, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

An-Nah
Czarodziejskie Pióro


Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: własna Dziedzina Paradoksu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 13:41, 10 Gru 2009    Temat postu:

Obawiam się, że na taką sekcję, jak dzieło Stinga twój tekst sobie nie zasłużył. Niestety braków w logice, głupoty ogólnej ani grafomanii nie uświadczyłam, więc jest mi przykro z tego powodu. Choć w sumie to dobrze o twoim dziele świadczy.

Sytuacja którą opisujesz jest aż nadto prawdopodobna - przykre, ale prawdziwe, niedługo może nas coś takiego naprawdę czekać. Nie tylko w Ameryce, choć tam pewnie prędzej...
W sumie pointa mnie nie zaskoczyła - wiedziałam, jaka będzie już w chwili, gdy była mowa o utknięciu między piętrami. Pewnie dlatego, że uwielbiam ruchome schody i że często sama się włóczę po galeriach handlowych Smile A właśnie, myślę, że powinieneś napisać "galeria handlowa" właśnie, a nie "supermarket" - supermarket kojarzy mi się osobiście na przykład z Tesco i nie wydaje mi się dobrym miejscem na kupowanie eleganckiego garnituru. Nawet, jeśli właściwy supermarket otaczają sklepy i butiki, to jednak większa jest szansa znalezienia odpowiedniego w galerii właśnie - no i nie zapominaj o całym kontekście kulturowym związanym z galeriami...
Po za tym osobiście uważam, że powinieneś przystopować z ironią w pierwszej części opowiadania - za bardzo podkreśla to, że mamy do czynienia z satyrą. Gdyby była subtelniejsza, albo gdyby wręcz w ogóle jej nie było, końcówka byłaby mocniejsza. Podobnie nazwisko bohatera wydaje mi się zbyt przerysowane - choć nie nieprawdopodobne.

W kwestii technicznej najgorzej jest z interpunkcją. Są zdania, w których boleśnie brak przecinków, zwłaszcza zdania złożone. Spróbuj przeczytać tekst na głos, a potem zapoznać się z zasadami interpunkcji.
Parę drobnych wpadek stylistycznych jest związanych IMHO głównie ze stosowaną przez ciebie ironią.

Generalnie tekst dobry. Mnie osobiście nie poruszył anie nie powalił na kolana, ale obiektywnie mogę mu wartość przyznać. Ze względu na jego prawdopodobieństwo przede wszystkim. Może po poprawkach nadawałby się do publikacji w jakimś czasopiśmie literackim, ale nie wiem, jakim, bo jak na fantastyczne, a tylko na nich się znam, za bliska ta przyszłość Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 15:01, 10 Gru 2009    Temat postu:

Zgadzam się całkowicie jeśli chodzi o "galerię handlową" zamiast supermarketu. Tego sformułowania zabrakło. Czytałem ten tekst na głos i czasem są jakieś literówki, także interpunkcyjne, ale że nie czytałem go sobie to nie chciałem tracić czasu i poprawiać na bieżąco. Może kiedyś się za to wezmęSmile
Dzięki za komentarz. Warto było poczekać Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin