Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Matka Gwiazd [NZ]


 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Louis_Rose
Kałamarz


Dołączył: 02 Sie 2009
Posty: 10
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 18:12, 24 Sie 2009    Temat postu: Matka Gwiazd [NZ]

Przedstawiam wam moje najświeższe opowiadanie. Podzieliłam je na części, ponieważ jest ono stosunkowo długie i łatwiej będzie się je czytać stopniowo.
Życzę miłej lektury Wink

Gatenek- Fantasy
Tytuł- Matka Gwiazd
Ograniczenia wiekowe- brak
Autor- Louis_Rose



Matka Gwiazd

Chwalę Cię, Panie, całym sercem, opowiadam wszystkie cudowne Twe dzieła.
Cieszyć się będę i radować Tobą, psalm będę śpiewać na cześć Twego imienia, o Najwyższy.
Bo wrogowie moi się cofają, padają, giną sprzed Twego oblicza.
Boś Ty przeprowadził mój sąd i wyrok, zasiadając na tronie – Sędzio sprawiedliwy.
Zgromiłeś pogan, zgubiłeś występnych, imię ich na wieczne czasy wymazałeś.
Upadli wrogowie – w wieczyste ruiny, miasta poburzyłeś – przepadła o nich pamięć.
Psalm 9



Osiem planet, sto sześćdziesiąt sześć księżyców, miliardy ciał niebieskich i gwiazdy tak umiłowane przez Niego. Stał na pograniczu między bytem, a zwykłą ulotną fantazją, splatał ze sobą fakty, podziwiał plony i dumał. Wszak owoc powstały z nasienia doskonałości został splugawiony przez zwykłą żądzę, zazdrość sterowaną wygórowaną ambicją i ekspansjonizmem. Jednak nie potrafił oderwać oczu od tego nowego zakątku Wszechświata, a rosła w nim obawa i winorośl strachu oplatająca czyste serce. Głód matki rósł z każdym nowiem, pochłaniała kolejne światy i potężniała, a wraz z tym stawała się coraz bardziej dzika. Niepokoił go taki stan rzeczy, mierził i odstraszał. Kapłanka firmamentu, dawczyni życia dla członków zgromadzenia, wcielona mądrość podjęła budzić nie miłość, lecz strach.
Jak starożytne bóstwa przeszła metamorfozę w kocioł mitów, do którego zacni mędrcy dorzucali pikantniejsze kąski. Ubolewał patrząc jaką niesławą okryło się łono pokoju, stworzenie powołane na wzór edeńskich nimf. Ściągnął wodzę wierzchowca spojrzawszy może po raz ostatni na tętniący pańskim miłosierdziem padół łez. Tak lichy, tak marny z ułomnymi istotami na sterze… tak kochany. Popędził w jaśniejącą pustkę, on, strażnik równowagi, dziecię Matki.


**


Na początku było słowo, dla nas zarządców harmonii na początku była Matka. Potężna, tętniąca życiem, czysta energia skumulowana w pojedynczej jednostce. Piękna niczym tchnienie marcowego poranka, łagodniejsza od łani, nieskazitelna esencja boskiej mądrości. Z jej płodnego łona narodziliśmy się my; wyjątkowe istoty obdarzone wysoką inteligencją i dzierżące berło władzy nad Wszechświatem. Mówią, że jesteśmy swego rodzaju aniołami, mylne są te famy krążące wokół międzyświetlnych istot. Ongiś nazywano nas Feniksami, niosącymi ogień w spracowanych dłoniach, z biegiem czasu zaszczytną łatkę przypięli chyży plotkarze - Bractwo. Zakon powołany przez Matkę i dla matki, wierne potomstwo ufności, konszachtujące z cnotliwymi, lecz nie zawsze uczciwymi w naszym mniemaniu posłańcami Jahwe. Zapalamy gwiazdy jednym serdecznym pocałunkiem, pielęgnujemy tysiące światów, pilnujemy wspólnych kwestii, służymy najwierniej jak potrafimy. Lecz Matka jest nienasycona, rodzicielka okazuje niezadowolenie, a nawet swojego rodzaju pogardę wobec ubogiej roli. Drżymy słuchając jej lamentów, kwilimy niczym sponiewierane noworodki i przestaliśmy ufać własnym oczom. Plądruje galaktyki zamieniając je w wysuszone elementarne skrawki. Rozrasta się, tym samym rzucając otwarcie wyzwanie Stwórcy, samemu alfa i omega, który powołał ją do życia. Smutne to nastały czasy dla nas, bractwa Gwiezdnych Gniazd, bowiem funkcjonujemy dzięki Matce, bez niej przestalibyśmy istnieć. Marny pył rzucony w ciepłe kosmiczne westchnienie.
Czuję, że nadchodzi dla nas Apokalipsa, kres rządów i życiowych utargów. Przyjdzie nam płacić za apetyt Matki wysoką cenę.
Ja Mędrzec, Najstarszy z Synów, Główny Regent Królestwa Siedmiu Lilii, Starzec o zbyt skołatanym sercu wołam do Ciebie o Wielka Mądrości, zaniechaj swoich poczynać dla nas, uniżonych potomków. Zanim zamienisz Wszechświat i wszystko co kochamy w martwą pustynię pomnij na słowa Twego jedynego Mistrza, wobec którego ongiś okazywałaś pokorę. Ratuj plony z ziaren miłości powstałe, ratuj nas, marnych pachołków, ratuj siebie.
Regent Królestwa Siedmiu Lilii, Winniusz Uzbaga.


**

- Czy to ona, nauczycielu?
- Tak mój drogi, to ona. A raczej tylko kawałek potężnej materii. Miej się na baczności Olimpiusie, wyczuwa twoje podekscytowanie.
- Jest taka piękna…
- Piękno powstałe dzięki barbarzyństwu i okrucieństwu zawsze będzie tylko fascynującą iluzją. Choć, już czas.
Karnon, mentor zakątka gwiezdnych prerii był osobą nader spokojną. Pod stalowoszarą grzywą nieustannie kłębiły się myśli z nadmiaru tysiąca informacji. Chodząca skarbnica wiedzy, umiłowana przez rzeszę spragnionych nauki młodzików. Choć wydawał się chłodnym obserwatorem, wypranym z głębszych uczuć, jego bystre błękitne oczy patrzyły na Wszechświat z rosnącą obawą. Jako jeden z niewielu pamiętał czasy pierwotnej równowagi, gdy prastara istota, zwana przez Bractwo Matką, była zaledwie zadumaną Panią spowitą w biel.
Teraz przechadzał się po jednej z obumarłych i dogasających gwiazd należącej do gwiazdozbioru Delfina, z miną zbitego psa. U jego boku, emanujący niezdrowymi pokładami ciekawości dreptał młody uczeń Olimpius. Przystojne obliczę młodzieńca zdobił srebrzysty pyłek, z którego wynurzała się para fiołkowych ocząt. Ubrany na modę nowicjuszy w białą tunikę przeplataną bławatkową szarfą wyglądał uroczo i zdaniem wielu dziewcząt, pociągająco. Wybrany z wielu utalentowanych studentów, awansował na stanowisko osobistego asystenta Karnona, przez co według złośliwych puszył się niczym królewski paw na wybiegu. Zaszczytna rola u boku legendy przyćmiła przykre docinki kolegów, a możliwość opuszczania klasztornych murów w zupełności wynagradzała trudne funkcjonowanie pośród zazdrośników.
- Ten gwiazdozbiór należy już do Niej? – zapytał Olimpius, dryfujący po konstelacjach uwielbienia.
- Tak. Wyraźnie czuję jak prawowita energia umiera, zastąpiona jej zadowoleniem. Przykry krajobraz masz przed oczami, mój zdolny uczniu. Zapamiętaj go i strzeż serca, jest bardzo podatne na wdzięki Matki.
Karnon westchnął, gładząc wysuszoną ręką siwą brodę. Patrzył zgnębiony na frapujący obraz, wyrwany z abstrakcyjnego snu zwariowanego artysty. Liczne ciała niebieskie ginęły w rozległych pnączach monumentalnego labiryntu. Dryfujący leniwie zielonkawy potok pochłaniał wszystko w zasięgu wzroku, zmieniając gwiazdozbiór w powykręcany liść. Koralowa mgiełka tworzyła u nasady cudnej, kosmicznej rośliny pulsujący pączek, którego płatki tuliły się do siebie przygotowując na rozkwit. Pojedyncze perełki, małe zarodki nowopowstałych dzieciątek mknęły pod prąd, ku źródłu, centrum Wszechświata. Mistrz wyłapywał sokolim wzrokiem majaczące sylwetki, otulone delikatnymi ściankami liliowej błony. Powstali na koszt konstelacji członkowie Zakonu, którym Matka wpoiła podstawowe przykazania ich prywatnego dekalogu. Kochać Stwórczynię, dbać o jej komfort i służyć jak najwierniej. Zapatrzone w majestat dwunogi, obdarte z charakteru i własnego zdania, mechaniczne żołnierzyki z zamglonymi oczami, w których mieszka obłęd. Uboczny skutek ambicji Mamusi, bezużyteczne ziarenka przeznaczone do przemielenia na mąkę.
- Pora wracać Olimpiusie i zdać raport Regentowi. Musimy się śpieszyć bo z tego co wiem, dwór królewski spodziewa się gości.
Fiołkowe oczy nowicjusza zabłysły, a pokaźny rumieniec zaatakował migoczący pyłek.
- Przybędą anioły? – spytał, oblizując wyschnięte wargi.
Karnon zachichotał mimo woli, mierzwiąc kruczą czuprynę podopiecznego. Więcej w nim wszędobylskich obyczajów, niż gwiazd w kosmosie, pomyślał rozbawiony.
- Owszem, przybędą anioły. Z tego co wiem, Archanioł Michał ze swoją świtą. Poważna to sprawa musiała się narodzić, skoro sam potężny i niezwyciężony wojownik zawita w nasze skromne progi. Masz szansę go ujrzeć, ale wpierw zaniechaj nierozsądnych pytań. Na nie przyjedzie czas wkrótce, teraz priorytetem jest raport. No już, raz dwa. Gdzie schowałeś pył?
Olimpius pośpiesznie sięgnął do kieszeni, wyciągając złocisty woreczek. Jego zawartością okazał się bezwonny kobaltowy proszek przywodzący na myśl miniaturowe diamenciki. Mędrzec wziął garść migoczącego piasku, mamrotają pod nosem niezrozumiałe wyrazy. Po chwili rozsypał diamenciki wokół siebie i ucznia, składając ręce. Nic się nie wydarzyło. W ciągu dalszym stali na platynowej powierzchni obumarłej gwiazdy, a wokół nich wyrastały wymyślne listeczki i krzewy winogron, oplatające zimne ciała niebieskie.
Karnon zmarszczył brwi tak, że złączyły się w jedną prostą linię. Bruzdy na starczej twarzy pogłębiły się, co było bezpośrednim sygnałem, że sytuacja raczej nie należy do najszczęśliwszych. Olimpius załzawionymi oczami obserwował kamienne lico nauczyciela zdając sobie sprawę z istotnego dylematu. Proszek nie zadziałał.
- Mistrzu? – jęknął, przegrywając z natarczywą obawą.
- Najwyraźniej utknęliśmy w tej dusznej szklarni. Przyjdzie nam tu zginąć, lub poczekać na jakąś karawanę, lecz nie sądzę, aby jakikolwiek kupiec zapuszczał się w teren całkowicie opanowany przez Matkę. Istnieje jeszcze nadzieja, że wyślą po nas kogoś, ale niestety nikomu nie szepnąłem słówka o celu naszej wędrówki.
- Czy zawsze musi być to ale? – pisnął młodzik.
Czuł się fatalnie, oddychając płytko. Gęsta atmosfera pulsowała niemal namacalnie, przywodząc na myśl magiczne opary z pracowni szalonego naukowca. Zielona mgła ograniczała widoczność do paru metrów i wciąż rosła przybierając formę swoistego muru, oddzielającego gwiazdozbiór Delfina od reszty kosmosu. Wszystko wokół balansowało, tchnięte przez niezdrowy całus Imperatorki.
Olimpius słyszał czarowny dyszkant, dochodzący z każdej strony. Słodkie nucenie i szelest jedwabiu. Zbierało mu się na mdłości z nadmiaru wdzięcznego szeptu, który uderzał do głowy niczym butelka najlepszego trunku. Pragnął zemdleć, wtulić w błogie ramiona Morfeusza pozostawiając to lukrowe więzienie daleko za sobą. Patrzył otępiale, jak powierzchnia pod jego stopami zmienia barwę z platyny na burgund. Widział ofiarne rzeki przecinające konstelacje, umęczone i mierne duchy opiekunów sunące ku pączkowi. Matka zbiera Plony, ścinając kosą chwasty przeszłości, niepotrzebny element zawadzający samą obecnością.
- Ocknij się Olimpiusie, nie pozwól wyrwać duszy! – krzyknął Karnon, a jego głos wydawał się uczniowi rykiem szaleńca zaświatów.
Szept przerodził się w dziewczęcy chichot. Moment ekstazy dla Stwórczyni, która jednym precyzyjnym ciosem powala ostatni bastion wolności. Gwiazda westchnęła opadając w zieloną nicość. Sprytne listeczki gigantycznej winorośli poczęły metamorfozę w kryształowe eksponaty. Na splamionym gruncie osiadła rosa, gorzkie łzy wygnanych mieszkańców. Gwiazda, niegdyś samodzielnie jaśniejąca ostoja dla zbłąkanych wędrowców, stała się groteskową bryłą, dołączając do kolekcji Matki. Mgła opadła odsłaniając nowy krajobraz, mrożącą krew w żyłach scenę, na której zamaskowani aktorzy odgrywają nader realistyczną inscenizację. Lodowe szpikulce pięły się w górę, jakby swoimi ostro zakończonymi czubkami chciały musnąć sklepienie pierwszych niebios. Między ciałami niebieskimi wdzięcznie wyginały się diamentowe mosty, przypominające poskręcane liany. Płatki koralowego kielicha z dumą odsłoniły buchające mocą pręciki, kolejne dzieło zwiastujące zakończenie prac. Teraz Matka musi odpocząć, podziwiając elaborat własnych rąk. Z fiołkowych oczu Olimpiusa ściekały łzy.
- Nie powinieneś tego oglądać. – mruknął skwaszony Karnon.
Młodzian wzruszył ramionami dochodząc do wniosku, że wszystko mu jedno, byle tylko zagłuszyć radosne kobiece szczebiotanie.
- Mistrzu, może powinieneś spróbować jeszcze raz?
- Sądzisz, że to cokolwiek da? Ja szczerze w to wątpię mały przyjacielu. Najwyraźniej Matka życzy sobie, abyśmy razem z nią podziwiali kolejny zakątek Imperium, siedlisko pychy. Słyszysz jej głos, prawda? Przemawia do Ciebie, leczy ty nie rozumiesz słów. Są dla Ciebie obce, to prastary język, zakazany. Nim kiedyś posługiwał się Lucyfer stawiając fundamenty swojej monarchii.
Starzec westchnął, pogrążony w przypływie smutku. Doskonale rozpoznawał jadowitą mowę, niegdyś popularną pośród licznych buntowników niebios. Z początku był to niewinny dialekt, którym posługiwano się przekazując istotne informacje, lub konstruując międzyświetlne subkultury. Gdy doszło do potężnego puczu na niewyobrażalną skale, Lucyfer, najpotężniejszy z aniołów wykorzystał tą podrzędną podwórkową mowę do stworzenia własnego królestwa. Słowo zawsze stanowiło podstawę wszelakich bytów, bowiem nosi miano początku, budulca każdej drobinki.
Karnon czuł olbrzymi żal, który próbował zakamuflować planowaniem powrotu. Sędziwe serce krwawiło od wielu wieków, a sącząca się z rany zgryźliwość pomału pochłaniała tlące się pozytywy. Słysząc bluźnierstwo płynące z cudownych ust Matki, zakopał głęboko wiarę na jakikolwiek ratunek dla Bractwa. Pan i tak długo pozwalał harcować swojej podopiecznej, łamiącej podstawowe kodeksy. Czara goryczy się przelała.
- Umrzemy tu. – stwierdził tępo Olimpius, skubiąc skrawek swojej tuniki.
- Czy to napawa Cię lękiem? – spytał spokojnie Mistrz
Student spojrzał uważnie w mądre błękitne oczy nauczyciela i dostrzegł w nich bezbrzeżną głębię, lecz nic poza tym.
- W pewnym sensie tak. – odpowiedział, powstrzymując bombardujący gardło szloch.
Nagle przestrzeń wokół nich zafalowała. Radosne nucenie Matki zagłuszył tentem kopyt i coś jakby uderzenie kamienia o metal. Karnon zmrużył oczy, skierowawszy lico w kierunku sporego, mieniącego się kolorami tęczy mostu. Puls przyśpieszył, wysyłając cenną informację do mózgu, który natychmiast uruchomił wszystkie machiny zmysłów. Jakaś wyjątkowo potężna istota zmierzała w kierunku krwawej gwiazdy. Olimpius również to wyczuł, wyraźnie podekscytowany możliwością rychłego ratunku. Instynkt i tym razem go nie zawiódł.
- Proszę, proszę! Cóż za miła niespodzianka! Przybyliście podziwiać nowy kurort jej królewskiej mości?
Z ciemności wyłonił się dostojny jeździec, spowity w srebrzystą zbroję. Czerwone niczym wino w świetle lamp włosy opadały na wyprostowane ramiona. Bystre, migoczące zielone oczy onieśmielały Olimpiusa, który stwierdził, że wybawiciel mógłby samym spojrzeniem pokonać poczciwego Lewiatana. Olbrzymi hebanowy rumak uderzał niecierpliwie złotymi kopytami o bordową nawierzchnię.
Od jeźdźca biła nieznana dotąd młodzikowi siła, a honor zapewne znaczył dla niego więcej niż wszystkie skarby Jahwe.
- Zapewniam Cię, że lekko się zdziwisz słysząc, że potrzebujemy pomocy, Awbielu. – rzekł uprzejmie Karnon, który najwyraźniej oczekiwał innego Mesjasza.
Awbiel pochylił się w siodle, obnażając komplet idealnie białych zębów. Mistrz za wszelką cenę próbował znieść spojrzenie butelkowych oczu przybysza, jednak w głębi czuł tlącą się niechęć i kapitulacje. Na czorta! Aż cuchnie butą! Pomyślał oburzony.
Olimpius szurał stopami, stawiając czoła rosnącej fascynacji. W klasztorze mało kto podejmował temat paladynów, świetlnych mężów zwanych w bardziej obytych kręgach Inkwizytorami. Swego czasu zwarte szeregi rycerzy liczyły dwunastu członków, zaprzysiężonych, najpotężniejszych istot w Zakonie Gwiezdnych Gniazd. Nie podlegali nikomu, mieli swój własny kodeks honorowy i ustalone prawa, które przestrzegali pilniej niż asceta porannej modlitwy. Podczas buntu Syna Jutrzenki zginęła połowa, broniąc galaktyk przed oblężeniem. Ocaleni podzielili się po raz wtóry strefami i tylko okazyjnie gościli na dworze królewskim. Awbiel, głównodowodzący, któremu powierzono pieczę nad Lokalną Grupą Galaktyk był szanowany na każdym kroku, lecz niekoniecznie lubiany. Lojalny wobec samego siebie, pałał otwartą antypatią do aniołów, co było uznawane za akt wandalizmu. Krążenie wokół tematów tabu przysporzyło mu haniebną sławę natrętnego dręczyciela.
- Podrzucę was do Królestwa. Sam właśnie się tam wybieram. – rzucił uprzejmie Paladyn.
Karnon chrząknął znacząco.
- Przybywasz powitać ambasadora niebios?
Awbiel posłał mu złośliwy uśmieszek, pomieszany z grymasem niechęci i rozbawienia. Na podłużnej, nieco kociej twarzy zawitał skurcz.
- Ja i Michał mamy kilka spraw do omówienia. Wskakujcie, czas nagli. No chyba, że chcecie jeszcze trochę pooglądać egzotycznych widoków!
Mędrzec przeklinając pechową serię zdarzeń, wgramolił się niezgrabnie na rumaka. Struchlały Olimpius czuł zbliżającą się lawinę wstydu. Nigdy nie widział równie wielkiego konia, który spokojnie mógłby zająć całe dormitorium ucznia. Bezdenne czarne oko zwierzęcia uważnie obserwowało zmieniającą się twarz chłopca. Nie uklęknie, taki zaszczyt przysługiwał tylko Awbielowi.
Rycerz wyciągnął potężną rękę i złapał spanikowanego Olimpiusa. Z dziecinną łatwością usadowił go między sobą a zażenowanym Karnonem. Młodzik wymamrotał jakieś słowo na upartego odgrywające rolę wyrazu ‘’dziękuję’’.
- Zacni przyjaciele trzymajcie się mocno! Nie ręczę za temperament Burzy, a jeśli któryś z was spadnie… cóż, pech!
Pogładził lśniącą grzywę wierzchowca i szepnął: ‘’ruszaj’’. Burza targnął głową i wystartował z szybkością błyskawicy, pozostawiając Gwiazdozbiór Delfina za sobą.
**
Delikatny dymek unosił się z gracją nad tuzinem kadzidełek, figlarnie umykając rozchichotanym syrenom pływającym w lazurowych basenach.
Akne siedziała na dużym kamiennym podwyższeniu bezwiednie wdychając usypiające opary olejków. Powoli nawiedzała ją nuda, którą niezbyt skutecznie zabijała bawiąc się srebrnymi bransoletami. Powieki opadały pod ciężarem złotego brokatu, wyśmienicie współgrającemu z antracytowymi oczami dziewczyny. Misternie zdobiona szafirowa szata zasłaniała blade ramiona jak nakazywała tradycja, lecz Akne przy uśmiechach losu pozwalała sobie na nieco skąpsze wdzianko. Granatowe niczym wieczorny firmament włosy spięte drogocennymi klamrami tworzyły wymyślny kok na czubku głowy, tak jak dyktowała moda.
Sala tronowa, niegdyś służąca Matce przywodziła na myśl arenę otoczoną ścianami z marmuru. Czarna posadzka wyłożona gdzieniegdzie drogocennymi kamieniami pieściła zmysł wzroku, jak również seria pokaźnych basenów, zamieszkiwanych przez egzotyczne ryby i ponętne syreny z najdzikszych zakątków Wszechświata. Aulę oświetlały setki zniczy, których płomienie wydawały się iluzją, tworzywem wyśpiewanym pod nagłym przypływem weny. Sklepienie utkane ręką Pana stanowiło odległą bramę strzeżoną przez potężnych Cherubów. Zazwyczaj było wyścielone wirującymi gwiazdami, lecz gdy Królestwo Siedmiu Lilii odwiedzały ciepłe, arkadyjskie wiatry można nacieszyć oczy skrawkiem pierwszych niebios. Stamtąd właśnie oczekiwano gości.
- Moja droga zmień wyraz twarzy. Wyglądasz na wielce znudzoną. Regent patrzy.
Złotowłosa Nelise, nadworna wieszczka ukryła słodkie lico za wachlarzem z łabędzich piór. Leciutko zadarty nosek nadawał jej czarującego wdzięku, a zaróżowione policzki od których bił żar onieśmielały nie jednego kawalera. Akne pokazała towarzyszce język i z satysfakcją pomachała siedzącemu nieopodal Regentowi, Winniuszowi Uzbadze. Czarnooka ze słodkim rozbawieniem doszła do wniosku, że miłościwie panujący zwierzchnik Matki z dnia na dzień przypomina wyschnięty badyl, którego ledwo imają się szpakowate kłaki.
- Uspokój się. Nie przystoi takiej pannie jak ty zachowywać się arogancko. – syknęła urażona do żywego Nelise.
- Bo przyszłam na świat w blasku chwały witana fanfarami? – ziewnęła Akne.
Wieszczka zwróciła bursztynowe oczy ku górze, kręcąc z dezaprobatą głową. Miodowe loki zatańczyły wokół różanych policzków.
- Choćby dlatego, że jesteś naszą jedyną nadzieją. Etykieta i duma jakoś nie umieją długo się Ciebie imać, siostro.
Granatowowłosa rozchyliła dorodne wargi odsłaniając drobne niczym perełki ząbki. Szepnęła frywolnie niewinne słówko do ucha Nelise. Ta fuknęła oburzona i napuszyła się niczym zdegustowana zgniłą zdobyczą sowa.
- Doprawdy brak Ci ogłady dziewczyno. Jestem wielce rozczarowana Twoimi postępkami. Racz uraczyć nas czymś więcej niż żałosnymi ploteczkami krążącymi wokół żołnierzy. Och!
Przerwała wywód skierowawszy bystre oczęta w stronę monumentalnych wrót wejściowych.

Awbiel kroczył dumnie, miażdżąc spojrzeniem zielonych oczu oniemiałych Radnych. Pogarda na twarzy inkwizytora malowała ostre kontury awersji. Mali, zahukani pseudo idealiści tarzający się w banalnych kompleksach. Wielcy uczeni mający wyższe mniemanie o sobie niż ogniści Serafini, zapatrzeni we własne ego. Hodowana przez lata zimnej wojny wrogość zakorzeniła się w sercu Awbiela i żadna manna z nieba nie jest w stanie wytrzebić pielęgnowanej nienawiści. A świetliści mężowie niańczyli bękarty przeszłości z ojcowską czułością.
Karnon i Olimpius zgodnie podejmowali trud zamaskowania zbytecznych uczuć, co kosztowało sporo wysiłków. Młodzian przygotowawszy wcześniej mowę, czuł jak pewność ucieka z niego niczym powietrze z przekłutego balonu. Obecność Awbiela nie działała komfortowo na cnotliwe myśli chłopca, co gorsza widok schorowanego Regenta wcale nie podniósł go na duchu. W zasadzie marzył o reinkarnacji w jakąś podrzędną, lichą roślinkę, która do przetrwania potrzebuje odrobiny światła i wody. Niestety taka możliwość była całkowicie obca i nieosiągalna niby rajskie rozkosze Edenu.
- Witaj Uzbaga. – rzucił od niechcenia Awbiel, zasiadając po prawicy koregenta.
Wychudzony mężczyzna, który wyglądał jak świadek wszystkich plag egipskich zwrócił swoje wąskie, wysuszone oczy w stronę przybyłych. Winniusz Uzbaga, właściciel najbardziej poharatanej twarzy w królestwie, suwerenny pachołek matki, niegdyś zaprawiony w bojach żołnierz armii całą swoją egzystencję poświęcił na uprzykrzaniu życia inkwizytorów. Po objęciu funkcji regenta zaczął maczać palce w odwiecznym prawie, dyskryminując strażników galaktyk przez co o mały włos nie doszło do wojny domowej. W ostateczności zapędy Uzbagi zakończyły się chorobą nerwową wielu członków Rady Królewskiej i długoterminową depresją samego władającego. Nikt jednak nie mógł zarzucić mu lenistwa, lub choćby nawet złego wykonywania obowiązków. Wojskowa dyscyplina miała swoje odbicie również w dylematach politycznych, które Winniusz rozwiązywał z szlachecką precyzją.
- Przybyłeś wywołać kolejny skandal? – syknął Uzbaga.
- Stęskniłem się za twoją uroczą mordeczką i wytwornym winem. Tak między nami żołnierzami, co słychać na dworze?
- Powinieneś przez te wszystkie lata nabyć kilku godnych rycerza nawyków. Tymczasem widzę, że wciąż jesteś nieopierzonym pisklakiem, który za wszelką cenę pragnie wywołać rewoltę w rodzinnym gnieździe. Sranie na własne godło to kiepski pomysł.
Pełne trucizny słowa Winniusza wylewały się z jego wąskich ust. Awbiel tymczasem wydawał się niewzruszony, a nawet rozbawiony, przyprawiając szepczących zgromadzonych o dawkę usprawiedliwionego oburzenia.
- Spokojnie, bo jeszcze żyłka Tobie pęknie, a taki regent to skarb! – zanucił wyniośle paladyn.
- Czego chcesz? Zapłaty? Widoku porażki przed aniołami? Mojej głowy, czy może dziwki?
Awbiel ziewnął ceremonialnie. Ta kąśliwa wymiana zdań zaczynała go nużyć.
- Nic z tych rzeczy, chociaż ostatnia propozycja wydaje się wielce kusząca.
- Przepraszam panów, ale pragnę zdać raport z wyprawy do konstelacji Delfina. – chrząknął wymijająco Karnon, wypychając swojego pomocnika przed oblicze rozwścieczonego Uzbagi.
Olimpius z całą swoją kwitnącą zapalczywością modlił się o nagłą apokalipsę, ewentualnie o mały wybuch, który efektywnie zdjąłby z jego barków przeklęty obowiązek. Nieśmiałość i wielki szacunek jakim darzył regenta stworzyły istną mieszankę wybuchową, chlupoczącą w umyśle.
- Mów, byle szybko! Lada moment przybędą posłańcy Jahwe.
Olimpius zaczął piskliwie. Odchrząknął zawstydzony, czując na karku mordercze spojrzenie Karnona. Przegrał dobre wrażenie w rozgrywce wartej świeczki. Jakie demony przekonały go do opuszczenia klasztoru i wędrówki z starym, zdziwaczałym filozofem o poglądach żywcem wyciągniętych z kamienia łupanego? Umilkł nagle zdając sobie sprawę z końca przemowy. Ukłonił się koślawo i czmychnął za plecy swojego mistrza. Właśnie utopił szansę na jakikolwiek awans, czy choćby order uczniowski, wręczany przeciętniakom za minimalny wysiłek przy budowaniu uczelni. Winniusz milczał, marszcząc brwi. Awbiel bawił się myśliwskim nożem, noszonym zawsze przy grubym skórzanym pasie.
- Rewelacji to ty nam nie zaserwowałeś mały. – powiedział sennym głosem paladyn. – Gwiazdozbiór Delfina jest tylko niewinnym wybrykiem Mamusi.
Koregent prychnął.
- To są istotne sprawy. Musimy być na bieżąco i śledzić każdy jej ruch.
- Kosmiczne podboje staruszki nie są skomplikowane. Nie używa jakiejś wymyślnej strategii, po prostu pochłania światy jak lecą. – odpowiedział stanowczo Awbiel, gładząc kosmyki czerwonych włosów. – Poza tym nasi zacni koledzy właśnie zstępują z boskiego piedestału.

Akne zaczerpnęła rześkiego powietrza, dając porwać się euforii. Zawsze otwarte na miłość serce trzepotało w piersi niczym koliber. W ustach poczuła subtelny smak towarzyszący przy wzniosłych ceremoniach. Przymknęła na moment powieki, aby móc po chwili odsłonić płonące tajemną namiętnością źrenice. Wypełniła ją znajoma moc, burząca krew, rozrzewniająca hożą duszę. Z pasją poderwała głowę do góry, będąc świadkiem majestatycznego wydarzenia. Ugwieżdżony nieboskłon przeszyła seria błyskawic. Puszyste obłoki tańczyły oddając hołd nadchodzącym istotom, a dotąd zamknięta brama wiecznego królestwa poczęła umykać, ponaglana wzniosłymi psalmami Cherubów. Przez ułamek sekundy Akne dostrzegła rozległą, spowitą w słoneczny blask krainę, złote pola upajające zmysły. Szum pachnącego igliwiem lasu, szmer górskiego potoku wyrwane obcej ojczyźnie dobrobytu, przedzierały się przez wirujący tunel świateł przynosząc błogość członkom bractwa Gwiezdnych Gniazd. Religijne uniesienie trwało nie dłużej niż tęskne westchnienie. Pojedynczy płatek róży dotknął miękkich warg Akne. Wzdrygnęła się przepędzając hipnozę. Musi przecież zachować jasność umysłu i z godnością powitać ambasadorów. Obowiązek zagruchał obcesowo ogłaszając pełną mobilizację. Dziewczyna dopiero wtedy odkryła zakamuflowaną armię paniki, maszerującą ku centrum świadomości. Niemiły skurcz w żołądku przypomniał jej, że tak naprawdę jest głupią dworką, wychowywaną przez zidiociałych staruchów. Co może wiedzieć o aniołach, odwiecznych jarlach przewyższających jej ród pod wszystkimi względami?
‘’O dobra Matko, ratuj!’’ pomyślała histerycznie. Przygładziła drżącymi rękami szafirową suknie i wstała wraz z pozostałymi, oniemiałymi braćmi. Tornado nad aulą obniżało się, stopniowo ukazując sylwetki mandatariuszy. Płomienie zniczy liznęły gwałtownie powietrze i zamarły, przykryte perłową mgiełkę wilgoci. Przez sale przegalopowała cisza, obwieszczając zgromadzeniu radosną nowinę: przybyli.
Na środku piętrzył się kobaltowy obłok, sunący z wdziękiem po posadce. Gwiezdny tunel dzielący Bractwo od pierwszych niebios skurczył się, formując różnobarwne refleksy w dorodną różę. Zewsząd nadciągała nadzmysłowa magia, oddech najwyższego Sędziego, błogosławiącego kongres. Jedni prędko uczynili znak krzyża, okazując w ten sposób szacunek, drudzy stali wyprostowani na wzór oryginalnych pomników. W szeregach niezłomnych twardzieli znalazł się Awbiel.
Zdębiały strażnik Sali tronowej, honorowy sługa Królestwa Siedmiu Lilii o stroju równie pstrokatym co pióra papugi, zaintonował donośnie:
- Oto Jego Wysokość, Książę i Wódz Zastępów, Pan Dwunastu Ognistych krain, Michał!
Po tych słowach Akne zorientowała się, że kobaltowa zasłona zniknęła, odsłaniając siódemkę wysokich postaci. Bił od nich unikalny blask, natomiast niezwykła aura była widoczna gołym okiem sprawiając, że aniołowie niby wycięci z kart średniowiecznych ksiąg, kontrastowali z bladymi ścianami auli. Dziewczyna zdumiała się, widząc skromne szaty spowijające atletyczne ciała przybyszów. Piątka z nich miała na sobie proste kimona, wyglądające biednie przy uroczystych suknach gospodarzy. Momentalnie rozpoznała Księcia Zastępów, najdostojniejszego z ambasadorów. Uroczysta, szkarłatna szata, na której błądziły misterne znaki wyszywane złotą nicią, skrywała muskularną sylwetkę. Szafranowe loki otulały przystojne lico. Spod kurtyny atramentowych rzęs spoglądały mądre oczy, jakich Akne jeszcze nie widziała. Lazurowe, z odrobiną zieleni tęczówki, w których odbijała się chwała i genialność Jahwe.
- Witamy serdecznie w Królestwie Siedmiu Lilii. – zawołał Uzbaga, rozkładając ramiona w geście pokoju. – Czujemy się zaszczyceni obecnością tak szlachetnych Osób.
Wyszedł na powitanie, śmiesznie mały i suchy. Przy pięknych posłańcach wyglądał niczym pokutnik po czterdziestu dniach postu. Kroczył jednak z dostojeństwem, prezentując klasę i stanowisko. Nikt by nawet nie śmiał pomyśleć, że Winniusz źle reprezentuje Zakon. Nawet starsi uczeni żywili podziw wobec tego niepozornego, przerzutego przez przykre przypadki kombatanta.
- Witaj Winniuszu Uzbago. – odpowiedział barytonem Michał, od którego aż włos jeżył się na karku.
Siódemka aniołów skłoniła się lekko, przykładając dłonie do piersi. Regent odczekał chwilę, poczym skierował obliczę w stronę sztywnej z emocji Akne. Ta zacisnęła mocno usta, by powstrzymać drgawki warg i splotła skromnie upierścienione dłonie. Nelise uszczypnęła ją potajemnie w łokieć, dodając otuchy.
- Pragnę przedstawić Akne, Jutrzenkę naszych czasów.
**
Awbiel czuł złość. Ten antagonistyczny stan zżerał go od środka, powoli i boleśnie. Rozmasował skronie próbując skupić myśli na niewinnych sprawach, aczkolwiek nie był do końca pewien czy tego właśnie chce. Siedząc w Sali obrad, wyjątkowo paskudnym bunkrze był Feniksem obracającym się w popiół. Uderzał miarowo palcami o wypolerowany blat stołu i słuchał utkwiwszy spojrzenie w magnackiej posturze Michała. ‘’Stek bzdur, nielogiczna paplanina kuropatw, które najwyraźniej pozjadały wszystkie rozumy’’, powtarzał bezgłośnie, targany coraz to silniejszymi emocjami. I słuchał.
- Wasza sytuacja nie przedstawia się najlepiej. – ciągnął spokojnie Uriel, prawa ręka Pana Zastępów. – Matka wymknęła się spod naszej kontroli, już nie podlega bezpośrednio Panu jak dawniej. Należy coś uczynić z tym pechowym trafem losu.
- Nie od nas zależą, drodzy przyjaciele, postępki Matki. Nie możemy jej się przeciwstawić w sposób jawny! Jeśli tak uczynimy, zmieni królestwo w drugą Sodomę. – uparcie stał przy swoim Karnon.
- Najważniejsza jest systematyczność. – dorzucił Izofiel, główny mag Bractwa. – Małymi kroczkami zdołamy ją oswoić i przekonać pokojowo do naszych racji. Jest naszą Matką, zrozumie!
Awbiel ze sztuczną lubością rozkoszował się kolejną dawką irytacji. Dyskutowali już od ponad paru godzin, zamknięci w dusznym, ciasnym klocku. Bez rezultatów brnęli w głębokie moralne bagno, przekazując między sobą winę niczym puszkę Pandory. Żałował, że opuścił stanowisko dla jałowych potyczek politycznych z grupką emfatycznych pierzastych.
- Metoda małych kroczków nie odniosła należytych skutków. – kontynuował Uriel. – Skończyliśmy podpierać ściany z założonymi rękami. Przykro mi to mówić, lecz nie umiecie wypełniać należycie obowiązków, przez co miliony światów cierpi. Zadanie ofiarowane wam wieki temu zaczyna was przerastać.
- Loczek, proszę, przestań powtarzać w kółko to samo. Głowa mnie boli.
Powiało chłodem, gdy krnąbrna wypowiedź Paladyna dotarła do zgromadzonych. Wężowate oczka Uzbagi posłały w stronę Awbiela serię piorunów, natomiast honorowi członkowie Zakonu, Rada Starszych wymienili zdegustowane spojrzenia.
- Chcesz przemówić Inkwizytorze? – spytał spokojnie Michał, który rzadko się odzywał od rozpoczęcia spotkania.
Dzika zieleń oczu Awbiela płonęła.
- Przemówić? Po co? Przecież to bez znaczenia. Przepychacie się jak dzieci walczące o limitowaną zabawkę, wymuszając uprzejmości. Mam w dupie wasze morale i święte dyrdymały! Od stuleci tylko gadacie, udając, że cokolwiek to was obchodzi! Nie znacie Matki, ona nie jest niepoczytalną staruszką, która zrobiła sobie międzygalaktyczny joging. To bestia, cholerny krzywulec w skórze piękności, który zatruwa wszystko na swojej drodze! Chcecie ją powstrzymać? Życzę szczęścia. W końcu ma nadejść Armagedon, dzień sądu, a wszystko wskazuje na to, że Matka będzie bezpośrednim epicentrum tych proroctw.
Złotowłosy Uriel poderwał się z miejsca. Jego śliczną twarz wiecznego chłopca wykrzywił grymas gniewu. Rozłożył monumentalne skrzydła, bijąc po głowie biednego, zgarbionego starowinkę, siedzącego nieopodal. Winniusz również wstał, podnosząc dłonie w akcie niewerbalnych przeprosin. Awbiel uśmiechnął się krzywo, widząc zrezygnowanego Regenta na granicy załamania nerwowego.
- Jak śmiesz?! – krzyknął Uriel, posyłając w przestrzeń snop światła. – okaż szacunek istotom o wiele starszym od Ciebie!
- Szacunek bandzie zadufanych w sobie, snobistycznych egoistów, dbających tylko o własne tyłki i pióra? – odpowiedział automatycznie rycerz, zanim zdołał ugryźć się w język. Tym razem przekroczył granicę.
Pozostali aniołowie również powstali, wywracając krzesła. Szał i otwarta wrogość krążące wokół skrzydlatych osiągnęła zenit, spełniając najgorsze koszmary przerażonego Uzbagi. Rada starszych z Karnonem na czele zaczęła gruchać słodko, sypiąc na prawo i lewo przeprosinami oblanymi szczerymi łzami. Jeden przekrzykiwał drugiego, powstało zamieszanie z Awbielem w roli głównej. Nie czuł on wstydu, nawet nie nosił w sercu poczucia winy. Po prostu wiedział, że limit na miłosierdzie aniołów właśnie się skończył.
Jedynie Michał siedział niewzruszony. Podniósł rękę, podobnie jak Winniusz, jednak z oczekiwaną konsekwencją. Rozszczekany tłum zamilkł. Zdyszany Uriel pragnął wypowiedzieć formułę straszliwej klątwy, lecz powstrzymało go jedno spojrzenie lazurowych oczu przywódcy.
- Widzę, że zbudowałeś osobistą filozofię, brawo. Wiedz jednak, że jesteś marną drobinką, która zbyt głośno ujada jak na tak skromniutką karierę. Twoje słowa Awbielu poszły w eter, a pamięć mych braci nigdy nie zachodzi mgłą. Schowaj teraz tą swoją śmieszną, szczeniacką dumę, milcz jeśli nie masz nic mądrego do powiedzenia i racz istotom wyższym od Ciebie rozważać konflikt.
Archanioł przemawiał cicho, ledwie słyszalnie. Ogniste skrzydła szeleściły złowrogo, będąc szeptem bardzo starego Bóstwa. Awbiel z narastającym amokiem tonął w lazurowych głębinach. To co zobaczył w błyszczących źrenicach Wodza Zastępów targnęło nim gwałtownie i rzuciło niczym poprutą szmacianą lalkę. Te fascynujące oczy Serafina stanowiły lustro, w którym odbijała się cząstka Jahwe. Straszliwa, niepohamowana furia, odwieczny płomień wendety sianej rękami wiernego poddanego. ‘’On jest taki sam, jak my.’’ Pomyślał zdruzgotany Paladyn ‘’Narzędzie w rękach wariackiego architekta, kreatora o wybujałej wyobraźni.’’ Jakże śmieszny wydawał się Awbielowi ten niewinny fakt, ikona prawdy dotąd przysłaniana zasłonami łaski. Ale nawet wyrozumiałość Doskonałego to przereklamowana sprawa.
- Czy możemy kontynuować? – spytał zatroskany Remiel, poczciwy anioł o sercu gołębia. Siedząc obok wyniosłego Michała wyglądał na zabiedzonego mnicha, żyjącego z samych parzonych ziółek.
Karnon odchrząknął.
- Skoro szanowny Awbiel skończył dzielić się z nami swoim bogatym doświadczeniem, radzę rozważyć kwestię Akne, naszej nowej Jutrzenki.
Wciśnięta między Uzbagą, a sępim głównym medykiem Jowielem dworka pozbywała się resztek trwogi. Ciepłe antracytowe oczęta wędrowały po twarzach zgromadzonych aniołów. Z trudem powstrzymywała lawinę krnąbrnych pytań, bowiem wiedziała o nadzwyczajnym darze czytania w myślach, jaki przysługiwał posłańcom Pana. Wolała zachować dla siebie odważne uwagi.
- Wszyscy zapewne wiedzą, że Akne została wywyższona przez Matkę do godności głównej córy. Narodzona o wschodzie pierwszej z gwiazd otrzymała bezpośrednio miano księżniczki, najpiękniejszej lilii. Kwiat niewinności, krystaliczna genialność Matki. Może przeciwstawić się jej, strącając z tronu, lub połączyć z rodzicielką. Wtedy to cały kosmos upadnie na kolana przed pierwotną potęgą Matki i Córki. – przemówił grobowym tonem Winniusz.
Zafrasowani aniołowie wymienili ponure spojrzenia. Akne czując jak pocą się jej ręce, na przemian zdejmowała i zakładała migoczące pierścionki. Leciała w przestworzach, mijając dziesiątki lodowatych ślepiów, cisnących oskarżeniami. Zero współczucia, ani grama wyrozumiałości dla zagubionej dziewczyny błądzącej co dzień w labiryncie kryształowych komnat. Zamknięta w wyłożonej szlachetnymi kamieniami pozytywce, tańczyła w rytm mdlącej melodii, którą zarówno kochała i nienawidziła. Porcelanowa, malowana lala, trofeum Matki. Jedynie błoga, wyciszona kraina spowita w zieleń i błękit dawała azyl. Przystań pośród szalejącego sztormu. On jedyny wiedział co ona czuje, wojownik pełen wyrozumiałości. Widziała go po raz pierwszy, jednak cienka nić porozumienia fosforyzowała intensywnie. Akne wylądowała w objęciach nadziei, gdzie natarczywe nagabywania pozostawały przykrym echem. Dotychczas więdła w samotności, utkana z wczesnowiosennej rosy. Teraz udowodniła sobie, że smętne czasy pustelniczki dobiegły końca. Wybrała.
- Moja droga, co o tym sądzisz? – zapytał ciepło Karnon, zachęcając Akne do zabrania głosu.
Zapytana wstała pod opieką uprzejmych lazurowych duszków. Wstąpiła w nią siła, moc której wcześniej nie znała. Proroczy szczebiot Nelise o jej prywatnej misji wydawał się dziecinną fraszką.
- Podjęłam decyzję. Nie dopuszczę do śmierci moich braci i sióstr. Stawię czoła Matce, choćbym miała zapłacić za to własnym życiem. Królestwo musi trwać, jest fundamentem pokoju i harmonii od zarania dziejów. Dawczyni egzystencji popełniła błąd, za który zapłaci osobiście, nie wyręczona własnymi dziećmi. Obiecuję.
Opadła ciężko na miękkie krzesło, oblana szkarłatnym rumieńcem. Płonęła, przywodząc na myśl pochodnie sprawiedliwości i ufności. Odetchnęła marząc o pachnącym różami ogrodzie i gorących źródłach przecinających sypialnię. Pragnęła o wszystkim opowiedzieć nadwornej wieszczce, bliskiej przyjaciółce, która zawsze otaczała ją kokonem kobiecej wyrozumiałości.
Michał wstał, a w jego ślad poszła reszta aniołów. Młodzieńcze lico Archanioła nie zdradzało jakichkolwiek uczuć.
- Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia Akne. – powiedział, skłoniwszy głowę w stronę dziewczyny. – Jeżeli chodzi o planowanie najbliższych ruchów, ja i moi bracia musimy w spokoju rozważyć wszystkie zaprezentowane tutaj propozycję.
- Oczywiście. – odrzekł potulnie Uzbaga, kłaniając się aniołom.
Powoli zgromadzeni opuszczali salę obrad, z niekrytą radością uciekając z kwadratowego bunkra. Awbiel siedział spokojnie, czekając aż ostatni z członków rady starszych wyjdzie z pomieszczenia. Zręczne palce bawiły się myśliwskim nożem, podczas gdy ich właściciel stopniowo opuszczał rozległe doliny gniewu. Odprowadził zaciekawionym wzrokiem roztrzęsioną Akne. Ta nie zaszczyciła go nawet krótkim spojrzeniem.
- Jesteś z siebie zadowolony? Tego chciałeś? – syknął wychodzący z cienia Uzbaga.
Rycerz wzruszył ramionami, ignorując pełen jadu ton Regenta. W jak najszybszym czasie chciał porozmawiać z Akne, a doskonale wiedział, że przy Winniuszu ta prosta przyjacielska pogawędka graniczyła z absurdem.
- Zadowolony… nie do końca. Przez większość tego żałosnego spotkania prawiłeś komplementy Michałowi i jego cudnej bandzie wybawicieli. Jaki w tym masz cel Uzbaga? Pragniesz przebłagać aniołki o kolejną taryfę ulgową? Uzyskać więcej czasu na prywatne rozgrywki? Jesteś starym głupcem, który poprowadzi królestwo nie do raju, lecz w objęcia czeluści. Przybyłem zakończyć tą błazenadę. Śmieją się z nas stary durniu, nie widzisz tego?!
Kolejny raz zawrócił z pokojowej ścieżki, skacząc w głębokie morze złości. Nie obchodził go fakt, że ubliża głowie królestwa, namiestnikowi Matki wybranemu przez społeczność. Za wiele waśni między nimi się przetoczyło, zbyt dużo goryczy. W sekrecie Paladyn śmiał się z fatalnej pozycji Zakonu, ale pomimo tego czuł odpowiedzialność i przede wszystkim lojalność wobec miejsca w którym go wychowano. Sentymenty zabijają, pomyślał sucho.
- Próbowałem pomóc Akne, wprowadzając ją w nasz świat za pomocą dyplomacji i kultury języka! Co sobie muszą myśleć aniołowie widząc tak jawną słabość wyciekającą z naszych szeregów? Bez nich jesteśmy niczym! Rozumiesz?! NICZYM!
Walnął pięścią w stół. W szparkach służących za oczy tliło się zrezygnowanie i ból. Awbiel milczał, pocierając podbródek. W sercu nie kiełkował żal i współczucie wobec Regenta, tylko niechęć i zażenowanie. Głowa królestwa w rozsypce, słaby kaleka, który mierzył za wysoko. Spadł z impetem z piedestału własnych ambicji. Witamy w rzeczywistości, zakpił w myślach paladyn.
- Przepraszam najmocniej! – wypowiedział zdyszany Olimpius, wpadając do środka. Potknął się o własny nogi i zachwiał niebezpiecznie wbijając palce w framugę. Szkliste fiołkowe tęczówki zaszły mgłą. – Przybyli Panie, właśnie się wykluwają! Nowi członkowie bractwa!
**
Serce królestwa, Stella Genetrix wrzało, otoczone setkami par chciwych oczu spijających autonomiczne piękno. Uznane za Bractwo centrum wszechświata stanowiła monumentalna lilia z najczystszego kryształu. Mieniące się wszystkimi istniejącymi kolorami płatki chowały wiele tajemnic, lecz konsekwentnie milczały, pozwalając co dzień członkom Zakonu cieszyć dusze poprzez zmysł wzroku. W środku potężnego kielicha, spowita w srebro zasiadała Matka. Niegdyś można było ujrzeć ją w całej okazałości, nucącą prastare pieśni. Z anielskich łez tkała nowe gwiazdy, wysyłając je później w przestrzeń ku chwale Stwórcy. Emanowała dobrocią i matczyną miłością przez co lgnęły do niej liczne pielgrzymki poddanych.
Stała się kapryśna niczym zachcianki losu, zmienna na kształt uśpionego morza, kołyszącego oczarowanych marynarzy. Od dłuższego czasu nikt nie widział jej mądrego oblicza. Zasnute było lawendową mgławicą unoszącą się dostojnie pośród kryształowych płatków. Refleksyjne psalmy zastąpiła przesyconym frustracją szeptem i jak większość przypuszczała, knuła misterny plan udoskonalenia Imperium wbrew woli Pana. Jedynie nowonarodzeni jak ongiś opuszczali perły życia w Stella Genetrix. Różnili się oni pod wieloma względami od starszego rodzeństwa. Fanatyczne, ogłupiałe matczynym szlochem istoty nie niosły w dłoniach światłości, a ich posag uboższy był w mądrość i wolną wolę. Słownictwo również mięli ograniczone, służąc jednej sprawie. Pocieszaniu Rodzicielki.
Awbiel ramię w ramię z Uzbagą przemierzał zatłoczone uliczki dworu, zmierzając ku lilii. Uczestniczył przy narodzinach członków Zakonu wiele razy, jednakże lodowy szpikulec przestrachu dźgał zdenerwowane serce. Podekscytowani gapie rozstępowali się, aby móc przepuścić maszerujących arystokratów. Paladyn rozpoznawał w tłumie wiele znajomych twarzy i ku narastającemu zdziwieniu ujrzał przyjazne oczy Amnusa, świetlistego strażnika odpowiedzialnego za kolizję galaktyk. Przyjaciel pomachał w jego stronę i zniknął w tłumie przekupek z wielkimi koszami na ramionach. Awbiel obiecał sobie, że po całej ceremonii powitalnej odnajdzie Amnusa, o ile jeszcze zastanie go w królestwie.
- Nareszcie panie. – powitał Winniusza jego prywatne sekretarz, Samuel.
- Na jakim są etapie? – spytał Regent.
Samuel przeczesał palcami kasztanowe loki. Wyglądał na wielce zmartwionego.
- W zasadzie już się wykluły. – powiedział z nutką powątpiewania.
Oczy Uzbagi zabłysły niepokojąco. Przez chwile na ostrych rysach twarzy Regenta tańczyło niedowierzanie, szybko zastąpione determinacją. Awbiel przełknął ślinę, czując nadchodzące kłopoty.
- Jak to się wykluły? Tak szybko?! To niemożliwe, jeszcze nigdy w takim tempie nie opuszczali pereł! Jesteś pewien tego co mówisz?
- Jak najbardziej Panie. – odrzekł urażony sekretarz.- Na własne oczy widziałem jak opuszczają skorupy!
Uzbaga zaczął charczeć niebezpiecznie. Rycerz chciał klepnąć go w plecy, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
- W takim razie gdzie teraz są? – spytał chrapliwie Regent.
Samuel wskazał lawendową mgławicę, zakrywającą środek lilii.
- W centrum Panie.
Awbiel wciągnął ze świstem powietrze. Nie dobrze, pomyślał. Bardzo niedobrze. Zbyt długo przebywają w bezpośrednim kontakcie z Matką. To nie może mieć szczęśliwego epizodu. Kątem oka dostrzegł Karnona w towarzystwie reszty starszych. Mędrzec wyraźnie był pogrążony w ponurych rozmyślaniach. On też doszedł do wniosku, że coś mało miłego się święci.
- Dobrze. Powiadom Magnusa o zaistniałej sytuacji. Niech przyśle jak najwięcej żołnierzy, musimy być gotowi w razie ataku.
- Czy wplątywanie w to wojska jest odpowiednim pomysłem? – spytał zaczepnie Awbiel.
- Pragniesz ujrzeć rzeź, jaką urządzą wygłodniałe bękarty? – warknął Winniusz.
- Tylko ją tym rozjuszysz, geniuszu.
Choć Uzbaga doskonale zdawał sobie sprawę z wagi konsekwencji, za wszelką cenę walczył o uniknięcie napadu nowonarodzonych. Kreatury, zniekształcone przez fałszywe nuty musiały kompletnie ogłupieć przebywając w kokonie Matki. Bez cienia żalu stwierdził, że trzeba będzie je zabić i to jak najszybciej. Obawiał się jedynie wielkiego gniewu Rodzicielki, która dotychczas pozwalała wyklutym dzieciom opuścić lilię.
Zanim zdołał zaplanować odpowiednie bezpieczną strategię, mgławica zawirowała gęstniejąc. Setki zebranych świadków zamarło, rozmowy ustały, cisza znów zawładnęła królestwem. Awbiel położył dłoń na rękojeści miecza, gotowy wyszarpnąć broń z pochwy. Dało się słyszeć nieprawy syk, który przerodził się w szept. Matka przemówiła, ostrzegając dzieciaczki przed kolosalną karą, jaka czeka ich za niekompetencje. Paladyn zbyt wyraźnie wyobraził sobie jak Stwórczyni macha wskazującym palcem, wprawiając mgławicę w ruch. Murowana katastrofa nadciągała z samego centrum Wszechświata, drobinki z której powstał wielki wybuch, obecnie pilnowanej przez pomrukującą Matkę.
Przybyły posiłki składające się głownie z straży królestwa. Ciężkie srebrne zbroje odbijały światło lilii, nadając żołnierzom uroczystego wyglądu. Kolorowi kaci zmierzający wypełnić święte słowo Regenta, równie wątpiący w jego decyzję co sam Awbiel.
- Ostrożnie, błagam ostrożnie. – mamrotał gorączkowo Winniusz, wyłamując palce.
Nagle z lawendowego obłogu wyskoczył tuzin nagich postaci. Były szybkie i niebywale zwinne, z łatwością pokonały odległość dzielącą je od pierwszych zakonnych szeregów. Ich skóra pokryta różowym pyłkiem nie nadawała słodkiego i miłego wrażenia, stanowiła lamparcią sierść, która przerażała struchlałe ofiary. Platynowe włosy okalały dzikie twarze, nieproporcjonalnie długie do reszty gibkiego ciała. Wyglądali tak samo, niczym zabójcze hufce klonów napędzane jedną żądzą; mordem. Bezpłciowi, bezlitośni, wyhodowani na pastwisku pychy i skąpstwa, karmione żarem chorych namiętności. Dopadły pierwszych przerażonych uczonych, elitę intelektualna królestwa i z powalającą precyzją skręciły karki. Następnie, jakby nie miały dosyć, wbiły wybitnie długie pazury w klatki piersiowe i poczęły je rozrywać. Szkarłatne wstążki tańczyły z platynowymi wachlarzami, anarchiczna kompozycja grozy.
- Brać ich! Do ataku durnie! – wrzasnął Uzbaga, ocknąwszy się z transu.
Straż ruszyła na przód, wymachując jednoręcznymi mieczami. Już po nich, pomyślał Awbiel, odtrącając resztki szoku. Płynnym ruchem wyciągnął długi, połyskujący miecz. Rozżarzona klinga posłała snop iskier gotowa zadawać śmiertelne rany. Broń wykonana z najtrwalszego żelaza, ukuta w kuźni samego odpowiednika Hefajstosa ponownie zasmakuje krwi dzikusów, książęcej posoki z łona samej Matki.
Paladyn depcząc po omdlałych wieszczkach wygiął ciało niczym gepard rzucający się na ofiarę, ścinając głowę pierwszego oszalałego drapieżcy. Opętane stworzonko runęło na posadzkę szarpane konkluzjami. Rubinowe strumienie spływały nobliwie, spijane przez setki milczących posągów, obojętnych na horrendum. Awbiel przeskoczył trupa bez głowy i pomknął ratować królewską straż. Śmiercionośne pazury bez problemu zatapiały się w paradne zbroję, docierając do wrażliwego naskórka. Żołnierze padali jeden za drugim, nie potrafiąc stawić czoła nowym pupilkom Matki. Futrzaki wirowały, wywijając piruety Dance makabra pośród ciężkich, oraz zwalistych sługusów Regenta. Inkwizytor kopniakiem posłał w przestrzeń wygłodniałą istotę, rozrywającą krtań charczącego rycerza. Przeciwnik zwinął się w kulkę, przeturlał pięć metrów i wystrzelił do góry niczym magiczny pocisk. Awbiel zakręcił bronią młynka i wbił połyskującą klingę prosto w klatkę piersiową kociaka. Przyćmione fałszywą chwałą oczy z nienawiścią lustrowały mordercę, jakby chciały samym spojrzeniem wyrwać duszę. Paladyn wyszarpnął miecz w ostatniej chwili unikając ataku kolejnego poddanego Rodzicielki. Grube pazury o barwie rtęci przecięły powietrze mijając gardło Awbiela zaledwie o cal. Zwierzątko syknęło gniewnie błyskawicznie stając na rękach. Różowe nogi oplotły szyję rycerza, dusząc i niebezpiecznie wykręcając głowę w jedną stronę.
Skręci mi kark, pomyślał przelotnie i z całej zmagazynowanej siły uderzył pięścią w łydkę rywala. Z narastającą zgrozą odkrył, że kości nowonarodzonych przypominają doskonale rozciągniętą gumę, mocniejszą i użyteczniejszą od pospolitego szkieletu. Wtem gibka postać odepchnęła rękami resztę ciała od ziemi, spojrzawszy z góry na siłującego się Awbiela. Zwiększyła uścisk, zmuszając paladyna do wtulenia głowy w miękką sierść. Zadowolona rozchyliła usta, odsłaniając rząd ostrych niczym brzytwy kłów, które z łatwością dyskwalifikują poczciwe sztućce.
Inkwizytorowi zaczynało brakować powietrza, a duszący aromat różowych włosków stawał się nie do zniesienia. Długie brzytwy pieściły gładkie policzki paladyna, pozostawiając pamiątki w postaci długich krwawiących blizn. Piekła go twarz, oczy zaszły łzami od antagonistycznego pyłku. Wiedział, że umiera w objęciach wyuzdanego pluszaka będącego jednym ze stada Matki. Syk przechodził w rozkoszne mroczenie. Bawi się mną, to ją podnieca, stwierdził rozgoryczony Awbiel. Miał serdecznie dość tych Przytulanek i łaskotek z cukrowym kociaczkiem. Ostatkiem sił poderwał miecz w górę i na ślepo zaatakował przeciwnika. Zwierzak wrzasnął przeraźliwie, wyginając kręgosłup w łuk. Pazury wbiły się nielitościwie w barki Awbiela, brudząc ciepłą cieczą białą koszulę. Paladyn ujrzał przed oczyma gamę barw, nadciągającą razem z nieustępliwym cierpieniem. Miał wrażenie, że setki lodowych odłamków wciskają się w odrętwiałe ramiona, rozrywając po kolei skórę i mięsnie, dochodząc do samych kości. Napływająca do ust żółć miała gorzki smak, przywracając odległe wspomnienia z pola bitwy. Adrenalina pulsowała, biegając po całym ciele w postaci gwałtownych drgawek. Przez dziwaczną, różowawą zasłonę widział jak bok miecza bił się w żebra nowonarodzonego. Hebanowa rękojeść przeczesywała czerwone włosy Awbiela. Futrzak sflaczał momentalnie, spadając poskręcany na zakrwawioną posadzkę. Barki piekły niemiłosiernie, trawione gorączką. Z oddali słyszał histeryczne rozkazy Uzbagi, źle splecione wyrazy tworzące absurdalne zdania. Wyciągnął dyndający miecz nie tracąc czasu na rozmyślaniach o bólu. Pierścień świetlnego strażnika śmiał się do niego szyderczo z serdecznego palca. Ruszył naprzód, przypadkiem depcząc poćwiartowane zwłoki dawnego obrońcy królestwa. Arena wyglądała koszmarnie, wyrwana z marzeń najpodlejszego sadysty. Splecione ze sobą ciała strażników i różowych zabójców przypominały ekspresjonistyczne rzeźby. Lilia mieniła się wszystkimi odcieniami czerwieni, nadając otoczeniu odpowiedni klimat. Pozostali żołnierze, zaprawieni w bojach gladiatorzy stawiali opór rosnącej liczbie konkurentów. Istoty wyskakiwały z lawendowej mgławicy, bujnej paradzie nie było końca. Miecz Awbiela świsnął, rozdając wokół pocałunki śmierci. Pomimo monumentalnej martyrologii, świetlisty strażnik nie zwalniał ruchów utrzymując to samo tempo co na początku. Był przekonany o klęsce, jednak nie przywykł do kapitulacji, nawet w obliczu Stwórczyni. Będzie walczył, choćby nawet do samego dnia sądu, wypleniając brudy kosmosu. Przecie do tego został powołany! Zamiatał dworskie uliczki, siekając, rąbiąc, rozkwaszając, pozbawiony jakichkolwiek uczuć. W walce zbędne są wszelakie emocje, czy nawet płytkie afekty. Liczy się siła, precyzja i praca fizyczna, nie duchowa. Litość można sobie wsadzić głęboko w kieszeń, lub wyrzucić za siebie zapominając o znaczeniu tego wielkiego słowa.
Nie pamiętał kiedy oberwał w szczękę, zanotował tylko malinowy błysk i nienaturalnie wygiętą stopę. Następny klon wywinął fikołka, uderzając wyprostowaną nogą w nos Awbiela. Ten usłyszał mało ujmujące chrupnięcie z okolic przegrody nosowej. Świetnie, kolejna przestawiona kość, starannie przemeblowali Ci buźkę, zasyczał w myślach upiorny głosik, ta zła strona jego męskiego ego.
Wtem wydarzyło się coś zupełnie niespodziewanego, na siłę wklejonego w uporządkowany łańcuch pokarmowy królestwa zwierząt. Nowe maszynki do zabijania stanęły w płomieniach, nie zdążywszy wszcząć protestu, ani nawet stęknąć pod wpływem zdziwienia. Dziesiątki pojedynczych ognisk oświetlało centralny plac Stella Genetrix, smukle i wdzięcznie. Święty ogień okrążył lilię dopadając świeżutkie zabaweczki Matki, kończąc defiladę Kostuchy.
Awbiel odwrócił głowę, napotkawszy srogie lazurowe morze, przy którym nikną najbardziej legendarne krainy. Archanioł Michał, Wódz anielskich Zastępów stał u szczytu placu, otoczony złotawą aurą nieskazitelności. Rozwinął skrzydła w ostrzegawczym geście, posyłając Matce lawinę przestrogi. Pozostała szóstka posłańców ze zmartwionymi wyrazami twarzy obserwowała pobojowisko za pleców swojego dowódcy. Nawet szlachetny Uriel zdawał się kruchutkim dzieciakiem spoglądającym przez ramię srogiego ojca. Płomienie zgasły równie szybko jak się pojawiły, pozostawiając szare kupki prochu. Jęczący, łkający i płaczący strażnicy ocaleni z rzezi klękali kolejno na kolana, oddając cześć najwspanialszemu z aniołów, ognistemu wojownikowi, który przed wiekami stawił opór własnemu bratu. Fortuna sprzyja odważnym, idealne hasło podkreślające świetność Michaela.
Winniusz Uzbaga, rozczochrany i sponiewierany Regent Królestwa Siedmiu Lilii opierał się o jeden z filarów, tonąc w rzekach potu. Awbiel unikając wizerunku Michała, wytarł miecz we własną koszulę i schował do pochwy, ukoronowawszy zakończenie bitwy. Alleluja. Przeszedł kilka metrów i skłonił głowę, dziękując tym samym za ratunek. Cisza natarczywie próbowała wgryźć się w zakamarki Stella Genetrix, przeszkadzały jej w tym postękiwania rannych i szloch ocalałych, których zaledwie garstka dzielnie utrzymywała się na nogach.
- Medycy! – wrzasnął gwałtownie Regent, odrywając plecy od filaru. – Gdzie do jasnej cholery są ci przeklęci medycy?!
Grupka rozdygotanych młodzików w białych kitlach wpadła pośpiesznie na plac i niczym wygłodniałe mewy dopadła krwawiących żołnierzy. Echo niosło ze sobą uspakajające formułki wykute na pamięć przez medyków, oraz pełne wyrzutów przekleństwa kierowane pod adresem nawet najlichszych pierwotniaków.
Awbiel ostrożnie przyłożył palec do spuchniętego nosa. Skrzywił się nieznacznie, gdy urągliwy impuls zanurkował w mózgu oznajmiając całemu organizmowi, że oto nadciąga kawaleria bólu. Ramiona wyglądały fatalnie przyozdobione szkarłatnymi i żółtawymi wstęgami. Ropa, burknął pesymistycznie paladyn. Cholera, zaraził mnie jakimś podrzędnym świństwem, które zapewne będzie wiercić dziury w każdej komórce ciała. Rewelacja!
- Och, Panie mój może pomóc?! – zakrzyknął histerycznie kurduplowaty konsyliarz, drapiąc dorodne krosty na bladej twarzy. – Jak się Pan czuje? Proszę powiedzieć.
-Tragicznie. – żachnął Awbiel. – Wyglądam na okaz zdrowia?
Medyk wymamrotał coś niezrozumiale, badając uważnie nabrzmiałe barki poszkodowanego. Inkwizytor czekał cierpliwie, obserwując wodniste oczka wybawiciela. Odczytał z nich wielkie zdziwienie i tlący się niepokój, przyśpieszający akcję serca. Naprawdę jest ze mną źle, sprostował sobie Awbiel.
- Nie rozumiem. – szepnął po chwili młodzieniec. – Jeszcze nie spotkałem się z takim przypadkiem.
- Trudno o dziwy. – syknął paladyn. – co mi jest?
Konsyliarz przełknął ślinę, na gust Awbiela zbyt głośno. Drżące palce bardzo powoli sunęły po kanalikach bulgoczącej leniwie ropy.
- W zasadzie to nie mam pojęcia. Pańskie rany nie przypominają standardowych skutków nakłóć. Mięśnie są całe, a ropa nie ma źródła! Jakby sama się regenerowała.
Paladyn westchnął, przymykając powieki. Kompletnie opadł z sił, grymaśnie witając nieznanego intruza buszującego po całym organizmie. Znając usposobienie Matki spodziewał się wybitnie potworkowatego złośliwca, chichoczącego zapewne gdzieś w najdalszym zakątku ciała.
- Będę zmuszony odprowadzić Pana do punktu medycznego, mój mistrz czcigodny Jowiel będzie umiał Panu pomóc.
Młodzik niezdarnie potarł kartoflowaty nos, tamując rękawem cieknącą z dziurek wodę. Awbiel posłał mu mordercze spojrzenie mówiące wprost: Lepiej ode mnie odejdź, zanim stracisz cnotę znacznie szybciej i boleśniej, aniżeli byś chciał. Perspektywa kuracji u zakompleksiałego, zeżartego przez zgryzotę głównego medyka Jowiela, równała się z spełnieniem wszelakich kasandrycznych gdybań. Wolał przez miesiąc zdychać, tarzany przez zastępy dolegliwości, niżeli wysłuchiwać obraźliwych podtekstów ze strony Jowiela.
Kątem oka dostrzegł nadchodzącego anioła. Uboga tunika szyderczo kpiła z wysokiej rangi właściciela, podkreślając ascetyczne podejście do życia. Życzliwy wyraz twarzy i uśmiechnięte, migdałowe oczy stanowiły przybornik, który ugłaskałby nawet rozjuszonego kosmicznego pożeracza.
- Mogę? – spytał posłaniec, kładąc obie dłonie na chorych ramionach Awbiela.
Ten nie odpowiedział, czując wdzięczne karesy sunące powoli po barkach. Senność mąciła zmysły, na każdym mięśniu ciała grało zmęczenie, ostatni muzykant bitewny. Gładkie palce musnęły nabrzmiały nos, zalewając go strumieniem ulgi. Zmalał raptownie, powracając do pierwotnych rozmiarów, jakby nigdy nie spotkał na swojej drodze nieuprzejmej nogi różowego futrzaka.
Paladyn zamrugał, obejrzawszy starannie ręce. Po ropnych ranach nie pozostał najmniejszy ślad, tylko podarta zabrudzona koszula. Z wdzięcznością spojrzał w oczy wybawiciela, zachłystując się powietrzem. Wtedy go rozpoznał.
- Rafał? – wykrztusił Awbiel.
Anioł z serdecznym uśmiechem kiwnął głową. Paladyn poznał go wiele wieków temu, podczas krucjaty do nowego umiłowanego świata Jahwe, Drogi Mlecznej. Ta mała galaktyka, która od początku swego istnienia przyciągała wzrok całego Wszechświata łączyła stworzenia przeróżnych ras, stając się miłym zakątkiem służącym kontaktom towarzyskim. Inkwizytor spotkał wtedy dostojnego, spowitego w złote szaty, wysokiego Archanioła, jednego z najwyższych sług Pańskich. Rafael Uzdrowiciel, brat samego Gabriela Objawiającego służył ziemskiej rasie od początku i jako jeden z pierwszych po Michale śmiało stawił czoła impertynenckiemu Lucyferowi. Lecz ich drogi zeszły się jeszcze przed buntem, kiedy to Rafał świecił niczym najjaśniejsza z gwiazd, reprezentując wszystkie walory Raju. Widocznie po upadku Jutrzenki została zagrożona również jego dusza. Przepych i bogactwo nawet idące w parze z poczciwymi aniołami są w stanie zachwiać niezłomną osobowość.
- Wybacz, nie poznałem Cię. – wychrypiał Paladyn. – kupę eonów.
Rafael skromnie złożył dłonie, ukazując pobożny styl życia. Mahoniowe, lekko falowane włosy opadały na wyprostowane plecy.
- Nic się nie zmieniłeś drogi przyjacielu. Wciąż wojownicza, szalona dusza i ani grama skruchy. Jeszcze nikt nie utarł Tobie nosa? – szepnął Pan Uzdrowień.
- A ty za to przywdziałeś szaty żebraka. Poczciwy Rafał, zawsze gotów nieść pomoc, oraz dobre słowo. Byłeś na konferencji?
Archanioł przytaknął, a uśmiech na przeczystym lico zmalał. Awbiel wyrzucał sobie ignorancję i zaciętość z jaką tępił każde słowo Uriela lub Michaela. Znał wiele edeńskich mieszkańców, jednakże tylko Rafael wzbudzał w nim iskry sympatii. Cichy, stojący o krok do tyłu od swych braci był prawdziwym muszkieterem dyskusji, zadając ostrą szpadą ostateczną ripostę. Inkwizytor polubił to dystyngowane anielątko w pierwszych sekundach rozmowy.
- Ano byłem. – odrzekł po chwili Rafał. – I wiedz, że w ciągu dalszym nie popieram Twojej agresywnej polityki. Mocny w słowach, ubogi w czynach.
- Osądzasz zbyt pochopnie, skrzydełko. – rzucił rozbawiony Awbiel, widząc przyjazne płomyki tańczące w oczach kompana rozmowy. – Ktoś musiał utemperować zacnego Uriela.
- Nie przepadasz za Panem słońca, prawda?
Rycerz potarł szczękę, jak miał zwyczaju robić przy wyjątkwyjątkowo ważnej wymiany zdań.
- Powiedzmy, że całym sercem jestem za równouprawnieniem w całym Wszechświecie, wliczając również wasze podwórko.
Umilkli, strapieni wodząc wzrokiem po ukwieconym na czerwono placu. Niemal w zasięgu wzroku ze zbrukanej posadzki wyrastały karminowe bukiety, złożone jako ofiara przy odwiecznym ołtarzu Matki. Awbiel zdawał sobie sprawę, że jowialna starość powolutku człapie w jego stronę, ciągnąc za sobą długą ścieżkę krwi. Serdeczność, niegdyś wpisana w scenariusz egzystencji świetlnych strażników wyparowywała, pozostawiając po sobie cuchnący dymek rozczarowania. Poczuł się niepotrzebny, nadał sobie miano uciążliwego balastu targanego przez zniesmaczone jego czynami Bractwo. Obserwował galaktyki, w tym naznaczoną boską miłością Drogę Mleczną, nic nie znaczący wrzód na oszałamiającej buźce Wszechświata, zadając wciąż te same pytania. Monotematyczny realista, potrafiący zgasić najbardziej utalentowanego artystę miewał chwilę ociekające wątpliwością. Ostatnimi czasy zbyt często.
- Pan dłużej nie może tolerować zachłanności waszej Matki. – stwierdził cicho Pan Uzdrowień. – Unicestwi ją nawet za cenę waszego istnienia.
- Coś w rodzaju świątecznych porządków? – mruknął ponuro Awbiel.
Rafał posłał mu pełne współczucia i litości spojrzenie, prawdziwie przejmujący gest chowany przez aniołów za pazuchą chłodnej obojętności. Paladyn odwrócił wzrok, skupiając się na czubku skórzanych butów, połyskujących wedle życzenia etykiety. Bądź co bądź niebiańscy posłańcy budzili respekt i szacunek nawet u zatwardziałych strażników galaktyk.
- On jest miłością, zdaję się, że zaczynasz o tym zapominać.
- Miłością owszem, ale również gniewem, zemstą i do bólu dokładną sprawiedliwością. Jest przede wszystkim mieszanką wszystkiego co ma Wszechświat do zaoferowania. Musi być okrutnie znużony. – odpowiedział uprzejmie Inkwizytor.
- Naprawdę nic się nie zmieniłeś Awbielu, wciąż sądzisz, że Go znasz.
Zielone oczy błysnęły, przysłonięte rubinową grzywą.
- Oczywiście, że Go znam Rafael. Wszak cząstka Jego mieszka w każdym z nas.
Łagodna ręka Archanioła wylądowała gładko na ramieniu Awbiela. Rycerz przyjął solidną dawkę pocieszenia, niczym skrzywdzone dziecko podczas brutalnych zabaw dorosłych.
- Nasz Pan z radością przyjmie i Ciebie w swym domostwie. Wystarczy otworzyć serce i bezinteresownie powierzyć swoje największe skarby właśnie Jemu. Nie walcz z tym przyjacielu, nie pozwól by demony przeszłości ostatecznie odcięły Tobie drogę do Pana!
Awbiel pogłaskał Rafała po mahoniowych włosach, co było makiaweliczną obrazą dla aniołów. Jednak Archanioł Uzdrowień przyjął to jako gest braterskiego porozumienia i swego rodzaju miłości.
- Zapominasz chyba o największym darze Stwórcy. Wolnej woli, tajemnicy stworzonej przez Jahwe z niewyjaśnionych pobudek. Jej ognik płonie również w waszych szeregach. Ona daje mi nadzieję, siłę i ufność w to, że osobiście łatamy nasz los, jesteśmy obecni przy dzierganiu naszych sukien. Skoro ją posiadamy, widocznie jest częścią boskiego planu. A ja wykorzystuję ten wyjątkowy dar jak tylko potrafię. W sekrecie śmieję się z własnych słabości, ponieważ wiem, że to uboczny skutek wspaniałej wolnej woli. Lecz jakże wyborny uboczny skutek!
- Najwyborniejszy. – skwitował Rafael.
Już nic więcej nie musieli dodawać.
**


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Louis_Rose dnia Pon 20:01, 24 Sie 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 19:21, 24 Sie 2009    Temat postu:

Proszę o przeczytanie regulaminu i otagowanie tekstu.
Mod Zły i Gorliwy - Lill


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 19:59, 25 Sie 2009    Temat postu:

Zaiste, łatwiej w częściach. Właściwie chyba lepiej byś zrobiła dzieląc na kawałki jeszcze krótsze, ponieważ wiele osób siedemnaście stron Worda na dobry początek może odstraszyć.

Sam początek – intrygujący, jednocześnie kompletnie niezrozumiały i nieco dziwny. Nie będę się czepiać konstrukcji zdań, ponieważ całkiem możliwe, że to zabieg celowy. Tak czy inaczej nie czuję się odstraszona i przechodzę do dalszej części tekstu.

Czytam dalej i nie mogę powstrzymać krzywienia się. Bo chociaż tekst nie jest zły, a niektóre kawałki wydają się bardzo ładne, to moim skromnym zdaniem wiele zdań brzmi po prostu tragicznie. Dlaczego? Oto przykłady:
„Mówią, że jesteśmy swego rodzaju aniołami, mylne są te famy krążące wokół międzyświetlnych istot.”
„Na początku było słowo, dla nas zarządców harmonii na początku była Matka”

Nie wiem, czy celowo konstruujesz zdania właśnie w taki sposób, ale mi one po prostu nie leżą, źle brzmią. A wystarczyłoby rozbić to pierwsze zacytowane na dwa, a drugie odrobinę zmienić… np. „Ludzi wierzą, że na początku było słowo, ale dla nas…”.

Przy kolejnych fragmentach dochodzę do wniosku, że umiesz pisać. Opowiadanie jest całkiem ciekawe, a i styl z całą pewnością niezły, jednak przez cały czas coś mi zgrzyta, nie pasuje. Dochodzę do wniosku, że to warsztat. Interesujący bohaterowie, całkiem obiecujący pomysł, ale cóż z tego, skoro te dziwaczne zdania nie pozwalają mi się wciągnąć w historię, zatracić się w niej, zapomnieć o całym świecie? Ciągle mogę tylko myśleć o tym, że wystarczyłoby tutaj dodać jakiś spójnik, tutaj kropkę, tutaj zastąpić jedno słowo innym i zupełnie inaczej by to wyglądało. Nie wiem, czy wyszło tak przypadkiem, czy to celowy zabieg mający stworzyć klimat (jeśli tak, to moim zdaniem nieudany, przykro mi), czy też po prostu ja jestem przewrażliwiona i niepotrzebnie się czepiam.
Przyznam, że na razie nie doczytałam do końca, więc nie mogę wydać w pełni sprawiedliwego osądu, jestem mniej więcej w połowie. Na pewno będę kontynuować lekturę, bo pomysł wydaje mi się wart uwagi i na tyle dobry, żeby zapoznać się z resztą. Niemniej myślę, że powinnaś uważniej czytać części przed dodaniem, a jeśli utrzymywanie takiego stylu jest celowe… Cóż, może kto inny to doceni, ale obawiam się, że w takim razie opowiadanie nie jest dla mnie. Ale ja jestem subiektywna.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Louis_Rose
Kałamarz


Dołączył: 02 Sie 2009
Posty: 10
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 12:46, 06 Wrz 2009    Temat postu:

Dziękuję za uzasadnioną krytykę i trafne spostrzeżenia Wink Szlifuję mój styl i staram się zdobywać cenne doświadczenie.
Na tą chwilę umieszczam ciąg dalszy opowiadania.

******************

Osobisty asystent wielkiego uczonego Karnona, głupiutki i nieopierzony uczniak stawiający polor ponad wszystko zwątpił. Wpajane przez lata moralne mrzonki, tak perfidnie zakłamane w obliczu świetlistego Genesis wyparowały w mgnieniu oka. Oczywiście jeszcze się wahał, ostatki lojalności wobec przełożonego skomlały cichutko pod kruczą czupryną.
- Mój ukochany Olimpiusie, zostałeś wybrany! – ćwierkało źródło. – Karnon jest tylko kolejnym chwastem, którego należy wyplenić.
Fiołkowe oczy z lubością obserwowały wijącą taflę wody. Nad nią łypało hebanowe oko kosmosu, czarna materia uboga w rozchichotane gwiazdy. Tu przewodniczki nie były potrzebne, tu również nie dochodził nawet dogasający szept Bractwa. Źródło nie tolerowało zakłóceń, gardziło wszystkim co płytkie i melancholijne, oddając władzę czystej mądrości. Nieskażony boski wywar, echo Matki.
- Olimpiusie nie zawiedź mnie! Kochany wybrańcu jam jest prawica Jego, przelewać będę rzeki krwi niewiernych, którzy śmiali fałszywe stawiać świadectwo wbrew mnie! Komu służysz dzielny wojaku, temu marnemu kąkolowi, zdrajcy własnego łona? Nie pozwól mi trwać w bólu!
Szloch i cisza. Olimpius czuł się podle z świadomością, że w jakikolwiek sposób neguje Jej decyzje! Był zahukanym robakiem, hodowanym przez uzurpatorów, a jego przeznaczenie zostało spłycone i zatajone! Takiej zniewagi nie mógł puścić mimo chodem, nie zniósłby ni samotnej łzy umiłowanej Matki.
Musnął wskazującym palcem ostrze noża, które szczerzyło anegdotycznie zęby. O tak serdeczny braciszku, ty i ja dopełnimy los dając początek nowemu porządkowi. Cykl dobiega końca, czas ustąpić miejsca lepszym budowniczym, erze prawdomówności i uczciwości. Solenna praca da owocny plon, tak jak zostało zapisane.
- Jestem z Tobą Olimpiusie, już na zawsze!
Olimpius to wiedział.
**
Kwiecisty aromat bezwstydnie relegował każdy napotkany zapach. Zwycięsko lawirował między drzewami, plotkującymi o starych panowaniach trzech cnót. Zapadł zmierzch, przykrywając swoje dziecię żałobną woalką. Gwiazdy mrugały niespokojne, rozrzucone chaotycznie po atramentowym parawanie. Z daleka otwierał paszczę zachłanny kwazar, onieśmielając wdziękami najznakomitsze międzygalaktyczne driady. Biały pałacyk zwany również Cordis Rosa drzemał, oświetlony siedmioma niebieskimi fontannami, ukryty w kaskadzie drzew. Pokaźna fasada niemalże klęczała, dźwigając dwanaście marmurowych rzeźb przedstawiających wszystkie sprzymierzone rasy. Nie różniły się zbytnio od siebie, prócz monumentalnych skrzydeł reprezentanta aniołów i trzeciego oka Wyroczni, rdzennej kapłanki odległej krainy ‘’Ju’’.
W środku fikała ciemność, ukajając zmęczoną dniem pracy służbę. Akne oparła dłonie o balustradę balkonu, spoglądając w dół. Oczko wodne, czarne niczym źrenice proroka mrugało do niej porozumiewawczo. Dalej rozpościerał się zielony labirynt, ginący gdzieś w czeluściach mroku.
- Piękny wieczór. – stwierdziła cierpko Nelise, pochłaniając kolejne winogrono. – Karty mówią, że zbliżają się wielkie zmiany. Fascynujące.
Wieszczka od niechcenia przetasowała po raz dziesiąty talię kolorowych kartoników. Rozłożona wygodnie na bordowej wersalce z misą owoców pod ręką obserwowała spod przymrużonych powiek zmartwioną Akne. Złote loki zaczesane starannie do tyłu w ciasny kucyk pochłaniały światło świec.
- Karty mówią tak od Pan wie kiedy. – odpowiedziała granatowo włosa, odrywając wzrok od wdzięków ogrodu. – Zmiany zawsze są obecne, przecież wszystko ewoluuję.
- Ale teraz szykuję się coś wyjątkowego! Zaufaj nadwornej wieszczce.
- Bo inna przepowiedziała Tobie świetlistą karierę?
Nelise westchnęła kręcąc głową. Puchaty perski kot tulił jej się do stóp.
- Jak ty nic nie rozumiesz dziecino! Mojego talentu nie sposób oszukać.
Akne weszła do środka siadając na brzegu wersalki. Wzięła owocową misę do ręki i poczęła ją badać, jakby chciała wyciągnąć z niej miłą niespodziankę. Po chwili odstawiła naczynie na ręcznie kuty stoliczek i przytuliła się do obrażonej przyjaciółki.
- Nie gniewaj się, ostatnio jestem kłębkiem nerwów.
Wieszczka wygięła usta w uroczym uśmieszku.
- Rozumiem. Wszak wielka odpowiedzialność na Tobie spoczywa, chyba nawet zbyt wielka. Jeszcze nie wyrosłaś z ubranek dziecinności a już pchają cię na tron!
- Słyszałaś o tragedii w Stella Genetrix, prawda?
Nelise przytaknęła głaszcząc pomrukującą kupkę futra. Białe kociątko próbowało wymościć sobie miejscówkę pośród fałd sukni w kolorze indygo. Zniesmaczona złotowłosa zrzuciła pośpiesznie pupilka na ziemię. Ten prychnął, zwinął puszysty ogon i czmychnął w kąt sypialnej komnaty.
- Kto by pomyślał, że Matka jest zdolna stworzyć takie potwory? – kontynuowała Akne. – to podłe z jej strony.
- Licz się ze słowami siostro! Bóstw się nie obraża!
- Bóstw? A od kiedy Ona nosi miano bóstwa?
Nelise zacisnęła szczęki, marszcząc lekko zadarty nosek.
- Od zawsze. I zejdź mi z nogi, chcesz mnie zgnieść?
Akne posłusznie opuściła wersalkę podchodząc do balkonu. Zawróciła jednak i zaczęła przemierzać sypialnię, szukając w tym krótkim spacerze inspiracji. Pstryknęła kilkakrotnie palcami, walcząc usilnie z chęcią podjęcia buntu przeciw miałkiemu myśleniu przyjaciółki, lecz zrezygnowała. Wolała pozostać z Nelise na pokojowej ścieżce, wiedziała bowiem do czego zdolna jest wieszczka w czasie wojny. Przypominała jej odrobinę żmiję, plującą jadem przy każdej odpowiedniej okazji, kąsającej prostoliniowe poglądy Akne. Pomimo tego wybrana córa nie potrafiła zerwać kontaktów ze złotowłosą, nazywając ją najserdeczniejszą kumoszką. Czuła się bez niej samotna i przede wszystkim zagubiona, pozbawiona drogocennej umiejętności radzenia sobie w krytycznych sytuacjach. Zwyczajnie brakowało jej przebojowości, co przeklinała każdego wieczora przed zaśnięciem.
- Tam zginęli nasi bracia! – stała przy swoim Akne. – I to z rozkazu Matki. Która Rodzicielka zabija własne dzieci?
- Przeginasz. – syknęła do żywego dotknięta Nelise.
Znana była ona z maniakalnego wręcz adorowania Matki poprzez intymne doznania. Zmuszona popierać pomysły Regenta oraz Rady Starszych, nazywała Akne jedyną nadzieją, choć szczerze stała murem za Rodzicielką. Z drugiej zaś strony doszła do wnikliwego wniosku, że przyjaciółka po objęciu władzy mianuje ją generalną obywatelką i da w posiadanie spore majątki. Zakochana we wszelkiego rodzaju błyskotkach Nelise nie umiała odmówić sobie takiej przyszłości. I nareszcie znalazłaby godnego męża.
- Wcale nie przeginam, wywlekam zakurzoną prawdę na wierzch. Zrozum wreszcie, przejrzyj na oczy.
Akne uderzyła pięścią w otwartą dłoń. Uparta natura idealistki podniosła chyżo ciekawski łeb, budząc w dziewczynie odwagę. Najchętniej wybiegłaby z sypialni i prokuratorskim mieczem zawojowała Wszechświat, rozstawiając po kątach wszystkich niecnych łotrów.
- Opanuj się kruszynko, bo jeszcze sobie krzywdę wyrządzisz. – powiedziała już łagodnie wieszczka, widząc świt zapału kompanki. – Oszczędzaj energię i pielęgnuj urodę, złość szkodzi tej zacnej kobiecej cnocie! Aha! Jeździec i żebrak, dwa przeciwieństwa. No, no wkrótce jacyś kawalerzy wystartują do Twego szczenięcego serca. Zaskakujące.
- Postawiłaś mi karty? – zapytała zirytowana Akne. – Na litość pańską, prosiłam Cię tyle razy abyś tego nie robiła! Z resztą rozmawiamy o sprawach najwyższej wagi, a ty się bawisz.
Nelise machnęła od niechcenia ręką, skutecznie zamykając usta dyszącej niebezpiecznie wybrance.
- Jeden wedrze się cichcem, drugi na siłę z butami… Ależ dziwny komplet, wielka niespełniona miłość, pokochasz tylko jednego z nich. Tak wyraźnie to widzę, królewska karta przy łzach nimf. Ktoś z wysoką pozycją, ciekawe.
Akne podeszła szybko do wersalki i jednym zamaszystym ruchem zdemolowała poukładaną wróżbę. Wieszczka zerwała się raptownie do pozycji siedzącej, odpychając dotkniętą do żywego dziewczynę.
- Co ty wyrabiasz?! Tego nie można w ten sposób przerywać, uraziłaś godność duchów przyszłości!
- Niech zapierają swoje szanowne tyłki i wynoszą się z mojego życia! – wrzasnęła Akne.
Perski kot najeżył się, gdy w jego stronę pikowała królewska karta. Z obrazka wyjątkowo szpetny książę machał krótkim mieczykiem, zadzierając ukoronowaną głowę w górę.
- Przepraszam najmocniej panienko, przybył gość.
Granatowowłosa podskoczyła jakby dosiągł ją piorun Wszechmogącego. Odruchowo przygładziła potargane kosmyki, poprawiając zmiętoszony szlafrok w srebrne smoki na czarnym tle. Z cała pewnością nie oczekiwała żadnego gościa, patrząc odrobinę nieprzytomnie na siwego lokaja, stojącego w progu. Raczej nie żartował, pomijając fakt, że w jego bogatym słowniku brakowało tego wyrazu. Nelise pośpiesznie zbierała karty, mrucząc wulgaryzmy pod nosem.
- Nie… nie oczekuję nikogo. – wyjąkała pani domu. – odpraw go i powiedz żeby przybył rano.
Lokaj chrząknął znacząco.
- Ależ pani! Toż to sam Wódz Zastępów, Serafin Michał!
**
Rozchichotana kamena wygięła rozkosznie swoje fioletowe ciało ukazując najbardziej egzotyczne wdzięki. Skąpe palto niedbale zarzucone na szczupłe ramiona niby przypadkiem odsłaniało prawą pierś panny. Gardłowe pomruki balansowały na wygiętych fantazyjnie ustach, aby móc wydostać się na zewnątrz pod postacią erotycznego westchnięcia. On jednak patrzył przed siebie, nieobecny, na siłę dołączony jako załącznik do rubensowskiej laurki. Oglądał beznamiętnie kolekcję olejnych obrazów, wiszących niczym tunele międzyświetlne na kanarkowych ścianach. Uśmiechnięta arystokratka spoglądała ze złotych ram, pełnymi sekretów oczami. Za nią rozpościerał się porażająco piękny krajobraz mgławicy orła, pamiątki nadesłanej z Drogi Mlecznej.
Kamena zerknęła w stronę gościa nie kryjąc rozczarowania. Przybrawszy zawiedzioną i okalaną smutkiem minę poprawiła złotą jesionkę, zakrywając nagą pierś. Jej oczy w kolorze skąpego odzienia spoglądały tęsknie w stronę stojącego sztywno anioła. Przegrała, a smak porażki dotąd nieznany wyjątkowo doskwierał. Wydawałoby się, że Serafin Michał przeszedł metamorfozę w zadumany posąg i dołączył do bogatej kolekcji rzeźb zajmującej większą część salonu. Lecz monolity nie czują, skradziono im tą wyjątkową cechę samodzielnego egzystowania. A on czuł, niepokój tlił się w czystym sercu na wzór dogorywającego białego karła. Nieugięty w prawie wszystkich kwestiach, wojownik samotnik przemierzający co dzień konstelacje rzewności zaczynał wątpić. Patrzył na cudne dzieło Pańskie, serce Wszechświata spod dłuta najznakomitszego artysty zostanie unicestwiona. Zniknie bezpamiętnie, wcześniej wrzeszcząc w agonii jaką jest świadomość końca. Wspomniał słowa Gabriela, anielskiego proroka, który w rękawie zawsze trzyma dobrą nowinę. ‘’Oni nie umrą bracie, będą trwać u boku Jahwe już na wieki. Równi nam, tak samo mocno ukochani. Zostaliśmy wybrani, stworzeni po to aby pomóc im odejść z zastępczego domostwa. Przecież wiesz to doskonale, któż inny z nas aniołów tak dobrze zna ich serca.? Pełne lęku, bólu, zmartwień, pytań. Tylko ty umiłowany Serafinie, tylko ty.
Tylko ja, powtórzył ponuro Michał, gładząc książęcy pierścień, symbol władzy, insygnia najwyższego z Zastępów. Szkoda, że otrzymał go po pierwszym zdrajcy, rzucającym cień wolnej woli na edeńskie krainy.
Wyczuł ją natychmiastowo, gdy tylko opuściła swoją bezpieczną komnatę. Szła krewko, lecz niedostatecznie szybko łapiąc ostatnie sekundy na opanowanie emocji. Mimowolnie na jego twarzy zajaśniał uśmiech, beztroski odruch niegdyś nieodłączny towarzysz każdego pańskiego sługi. Ta nowa Jutrzenka jest do bólu pospolita, wręcz uderzająco naiwna, usilnie podejmująca trudy bycia kimś zupełnie innym. Przede wszystkim szczera, podsumował Archanioł, najszczersza z dotąd napotkanych członków Bractwa. Przypominała mu potroszczę niektóre anielice, bawiące dusze zbawionych istot. Zapewne będzie wyjątkowym dodatkiem do niebiańskiej społeczności.
- Książę. – powiedział głośno lokaj, przekraczający ponownie próg pokoju dziennego. – Oto księżniczka Akne.
Ciepła antracytowe oczy spoczęły na dostojnym obliczu Michaela. Rumieńce pociemniały, zdradzając fascynację i dziewczęcy wstyd. Wygnieciona, prosta srebrna sukienka idealnie podkreślała zgrabną sylwetkę.
- Możesz zostawić nas samych. – zwróciła się do lokaja.
Starzec skłonił się z wygórowaną godnością i opuścił pomieszczenie, w którym zapadła cisza. Akne miętosiła skrawek falbanki z kompletną pustką w głowie. Milczenie wcale nie wypełniało potężnej luki, a etykieta wydawała się całkowicie obcą, wręcz wyuzdaną formą życia.
Tknięta mało przyjemnym uczuciem, zerknęła w stronę bogatej sofy. Pośród puszystych poduch i puf leżała kamena w pozie boginki miłości. Czarne frędzle rozrzucone anarchicznie wokół małej główki wydały się księżniczce rojem czarnych mamb, przyczajonych i wielce niebezpiecznych.
- Ichtar! Se neke de mul kas blanto! – rozkazała ostro Akne.
Ichtar, fioletowe stworzonko posłusznie wstało i opuściło salon, bujając zmysłowo biodrami. Dziewczyna odprowadziła swoją lokatorkę markotnym spojrzeniem, poczym skupiła całą uwagę na Michale.
- Raczy wybaczyć Panie. – rzekła. – Ichtar pochodzi z Palmero, to znaczy pochodziła.
Serafin skinął głową.
- Tak, Palmero stosunkowo nie dawno zakończyło swój żywot. Wielka strata, członkowie tego plemienia uchodzili za świetnych medyków i przyjaznych gospodarzy. Jestem wielce zaskoczony widząc u Ciebie panienko, jedną z nich.
- Ichtar została porwana i porzucona na jednej z gwiazd, która znajduje się pod moją pieczą. Była w opłakanym stanie, aczkolwiek wyszła z tego. Niestety jest bardzo uparta i nie lada wyczynem okazało się jej szkolenie. Sądzę, że królewski dwór i Bractwo ją przerażają. Mam nadzieję, że nie ubliżyła Tobie Panie. Jeżeli tak, to przyjmij moje najszczersze przeprosiny.
- Niczym mi nie ubliżyła. – odrzekł pogodnie anioł, na którym figle i zaloty kameny nie wywarły najmniejszego wrażenia. – Wybacz mi, jednakże jestem ciekaw skąd znasz ten wymarły język, ongiś służący mieszkańcom Palmero?
Akne przełknęła ślinę, pieszczącą na wiór wyschnięte gardło. Miała wrażenie, że stoi na deskach pokładu. Białe żagle nuciły cicho marynarskie ballady, zachęcane przez dobrotliwe dłonie ciepłego wiatru. Trema ją opuściła, zwiała daleko ustępując miejsca błogiemu relaksowi. Mięśnie rozluźniły się, pozwalając dziewczynie przyjąć wygodniejszą postawę. Zaskoczona wyśmienitym samopoczuciem prędko odrzuciła zdziwienie owym stanem. Wiedziała tylko jedno; jeszcze nigdy tak świetnie nie czuła się w cudzym towarzystwie. Pełna wigoru i pewności siebie przemówiła znacznie weselej.
- Proszę, może Wasza Wysokość spocznie. Gdzie się podziały moje maniery?
Michael, któremu pogodny niczym lipcowe niebo uśmiech nie schodził z twarzy pokręcił głową.
- Dziękuję, postoje.
-Ach.
Wódz Zastępów zdążywszy dokładnie przeanalizować zachowanie Akne stwierdził, że polubił tą niepozorną gołąbeczkę. Miała skromne, lecz roześmiane usposobienie na wzór prawdziwego anioła.
- Więc, skąd znasz ten język?
- Och, nauczyłam się go od pewnego uczonego Dektylia. Doglądał on Palmero i świetne znał tamtejszą mowę. Nauczył mnie posługiwać się nim, choć nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę go używać w rozmowie z Ichtar.
- Niezwykła z Ciebie dziewczyna Księżniczko, lecz niestety nie przybyłem tutaj w celu przeprowadzenia beztroskiej pogawędki.
Akne zacisnęła usta, wieszcząc nadchodzący powiew realizmu. Odruchowo poprawiła kosmyk granatowych włosów zmuszona zająć czymś ręce. Za wszelką cenę unikała lazurowych głębin wiedząc, że niechybnie może w nich utonąć.
- Przejdę do sedna sprawy, jeżeli pozwolisz. Decydując się odsunąć Matkę od tronu rozpaliłaś nadzieję w sercach Twojego ludu. Zaimponowałaś odwagą, oraz szlachetnością, która ostatnio straciła na wartości. Cieszy mnie to wszystko, lecz pragnę być z Tobą, droga Akne szczery. Zasługujesz na to, jako jedyna z Zakonu. Ujawnię sekret, cząstkę tematu tabu mając nadzieję, że postąpisz z tą wiedzą równie mądrze jak z przysługującym Tobie wyborem.
Księżniczka zbladła przyszykowawszy artylerię uczuć na najgorsze. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że ten piękny, idealny pod każdym względem rycerz przybył zasiać ziarno zwątpienia. Oczami wyobraźni ujrzała nabitą na cienki kikut główeczkę szamana, skurczoną i wysuszoną, przerażająco prawdziwe świadectwo barbarzyństwa. Z ziejących katuszą oczodołów sterczały ciernie, dziwnie znajome, wredne duszyczki szydzące okrutnie. Pozioma kreska, jakby naznaczona węglem wypluwała złowrogie wyrazy, bez wstydu, bez wytchnienia.
- Mała głupia istotko, cóż żeś ty myślała? Bajki sobie opowiadałaś, kolorowanki rysowałaś? Biedne dzieciątko, oszukane przez prostoduszność, cudów nie ma.
Michał z zaniepokojeniem przypatrywał się białemu licu towarzyszki. Popełniam kolosalny błąd, myślał. Lecz dłużej nie potrafię żyć z świadomością, że odbiorę im nadzieję, że odbiorę ją jej. Wybacz Panie mój, wybacz.
- Akne. – zaczął łagodnie, używając sztuczki panowania nad emocjami. – Musisz zrozumieć, że wszystko co ma swój początek ma też i swój koniec. Służyliście wiernie, pielęgnowaliście gospodarstwo Stwórcy, lecz nadszedł czas dopełnić los. Żałuję, że Matka was zgubiła.
Dziewczyna opadła ciężko na sofę, ukrywając twarz w zgrabnych dłoniach. Takiego obrotu sprawy nie spodziewała się w najohydniejszych koszmarach. Obślizgła macka prawdy capnęła soczysty kawał sacrum, prawdy której od zawsze strzegła, którą pielęgnowała w pogodne wiosenne przesilenia. Chłodny podmuch targnął duszą, samotniejszą niż kiedykolwiek cząstką wspólnoty, adekwatnie dopasowaną do kolorowego witraża. Śmierć, wdziera się nieproszona, cuchnie strachem, nuci apokaliptyczne kantyki, macha lśniącą kosą na powitanie. Przerażająca dama w hebanowych szatach, archetyp lęku, całująca czule w usta zamykając je na zawsze.
- Przeraża cię śmierć? – pyta cicho Archanioł, szeleszcząc uspakajająco skrzydłami. – Dlaczego wy, istoty cielesne boicie się jej? Ona jest tylko przewodniczką, przeprowadza na drugą stronę rzeki, a tam czeka wieczne szczęście. Przynajmniej was czeka.
Umilkł, obracając w palcach pieczęć władzy. Szafranowe loki przysłoniły na moment zatroskane oczy, by móc po chwili odsłonić płonące zwierciadła, tak samo stanowcze jak wtedy, gdy dwanaście księżyców przyćmił dym wojny, palącej destruktorki władającej nienawiścią, karmionej rozpaczą i świętą posoką. Za oknem zapadła noc, głucha, cicha, martwa, prawdziwie kosmiczne mgnienie.
- Dlaczego mnie przeraża? – szepnęła Akne, walcząc z atakiem histerii. – Bo ona zabiera, pozbawia czegoś. Jest komornikiem, a my, liche robaczki boimy się komorników, nie wiesz książę mój jak bardzo.
- A obietnica życia wiecznego?
Dworka uniosła brwi, bitnie spoglądając na zacnego gościa. Powinna paść na posadzkę i wycałować miejsce w którym ów wspaniały stał. Cieszyła zmysły jego obecnością, upajając dumnym głosem, delikatnie drgającym pośród niezliczonych kryształowych bibelotów.
- Nigdy tego nie zrozumiesz. – mówi Akne. – Nie masz pojęcia co to znaczy śmierć, nie znasz jego prawdziwego imienia. Nie staniesz w jej obliczu, nie dotkniesz, nie powąchasz, nie doświadczysz. Boś ty nieśmiertelna istota, pierwsza stworzona na obraz i podobieństwo Jego. A my? Kim jesteśmy Michale Archaniele, kim? Dlaczego żyjemy wpierw tu, przywiązani do domu, umiłowanego azylu? Czy to kara za błędy? Czyje błędy? Jednego z was aniele, jednego z was.
Przemawia przez nią gorycz, stwierdza grobowo Wódz Zastępów. Cóż za żałość, cóż za przykrość doświadczać krwawiącego serca. Skazani na smutek, wewnętrzną walkę i wybór między tym co dobre, szlachetne i wskazane, a tym co łatwe, splamione, odrzucone.
- Żyjecie tak, ponieważ Jahwe wie co dla was dobre. Jego słowo to fundament wszelakich bytów. Nie żądam od Ciebie, abyś to zrozumiała. Przemyśl tylko czy warto pogrążać się w przedwczesnej żałobie wiedząc, że Zmartwychwstanie jest o wiele słodsze od lichego egzystowania tutaj.
Akne wzdycha, zaciskając powieki. Dlaczego płaczesz głupia? Pyta sama siebie. Przecież nie z świadomości, że czeka Zakon Armagedon. Doświadczyłaś bliskości aniołów, spokojnie śniąc o nagrodzie jaka czeka po drugiej stronie. To głupie, niemoralne, słabe, idiotyczne. Płakać z byle powodu, z utkanych ręką fantazji marzeń, dzikich, śmiałych wizji przynoszących uśmierzenie trosk. Stoją o krok od nicości, tak blisko drgających słabo serc. Zatrzymane, zakurzone widma w asyście różnobarwnych dolin malowanych inspiracją. Niewyraźny szmer nadziei i piskliwy głosik:
- O czym ty myślisz kurczaczku? Jeszcze sekunda a rozpłyniesz się, roztopisz niczym lodowa kostka zaciśnięta w nagrzanej dłoni.
- Rozumiem i cieszę się, że to wszystko ma jakiś sens. – mówi słabo księżniczka. – Będę żyć z tą świadomością i pielęgnować wspomnienie o naszym spotkaniu.
Michał znów się uśmiecha.
- Wiedziałem, że zrozumiesz, byłem tego pewien.
- Tak?
- Oczywiście. Znam Cię Akne, jesteś mądrą i roztropną kobietą dźwigającą na barkach nie lada brzemię. Oswabadzając Zakon spod tyranii Matki pomożesz wielu uwierzyć w wyższe idee, odwrócić ich wzrok od mroku. Zapalisz latarnie odsłaniając nowy port. Łatwiej im będzie odejść.
Umilkł wpatrzony w antyczną rzeźbę, przedstawiającą pucołowatego amorka. Uskrzydlony bożek miłości dzierżący w pulchniej łapce misterny łuk, w drugiej zaś zakończoną serduszkiem strzałę. Na roześmianej twarzy na wieki zamarła szczenięca satysfakcja, napędzana świetną renomą i wysokim mniemaniem. Na maleńkim członku wiecznego chłopczyka ktoś zawiązał różową kokardkę, anioł domyślił się, że to Akne.
- Nigdy nie pojąłem skąd u was bierze się to komiczne wyobrażenie nas.
Dziewczyna drgnęła, zaskoczona nagłą zmianą tematu. Podążyła wzrokiem za Michałem, napotykając amorka, jej ulubioną rzeźbę, prezent urodzinowy od Nelise. Z przyzwyczajenie wzruszyła ramionami.
- Kochamy dzieci. Może dzięki takiej sztuce utożsamiamy was z czystą niewinnością, porównujemy do dzieci. Tak jest najłatwiej, oddać charakter i posługę twych sprzymierzeńców.
Serafin poprawił szkarłatną szatę, zmuszając delikatny materiał do cichego westchnienia.
- Pójdę już, nie chcę Cię niepokoić tą nagłą obecnością. Na swoje usprawiedliwienie typuję uczciwość wobec Ciebie.
Odchodzi, lecz zatrzymuje się przy drzwiach, dotknięty nagłym impulsem, dotąd obcym, uśpionym. Zawraca, ukrywając wahanie pod maską altruistycznej łaski, jak poczciwy obrońca słabszych, dobry panicz nie przyjmujący daniny. Podchodzi do struchlałej Akne, kładzie silne, męskie dłonie na chudziutkich ramionach i zagląda w te ciepłe antracytowe oczy. Dworka chwieje się lekko, nieznacznie okazując przejście, kamuflując usilnie rozszalałe afekty. Zanurza się ponownie w lazurowych nieckach, bezbronna, naga, skromnie hamując liliowe wargi. Nawiedza ją spokój, filantropijna harmonia, zapomniana, zagrzebana niczym bezpański pies. Ponownie jest silną, niezależną kobietą, odtrącającą fałszywe dobrodziejstwa sypane garściami przez najbliższych. Miękną kolana, niczym cukrowa wata pamiętana z dziecinnych, słodkich czasów. Nie odwraca oczu, stopniowo spija uświęconą mądrość, przyjmując pocieszenie i ukojenie. Nie czuje już słabości, która spędza sen z powiek drwiąc z bohaterstwa.
- Niech Jahwe ma Cię w opiece Akne, córo Matki. Jutrzenko dla Bractwa Gwiezdnych Gniazd.
Odchodzi, zbyt szybko, jakby goniony przez ociekające pianą demony. Szelest płaszcza, aromat szafranowych loków, stukot złotych sandałów, ciche skrzypnięcie drzwi. Poszedł. Akne potrząsnęła głową zdając sobie sprawę, że wraz z zamknięciem się orzechowych wrót została odizolowana od szczęśliwych gejzerów, brutalnie wyrzucona kopniakiem z opiekuńczych lazurowych dolin.
- Rany. – szepnęła. – Źle, niedobrze.

**


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Louis_Rose dnia Nie 12:47, 06 Wrz 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin