Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
[NZ] Huśtawka na końcu świata


 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 22:47, 23 Gru 2008    Temat postu: [NZ] Huśtawka na końcu świata

Naszło mnie, żeby to maleństwo tu wrzucić. Mam do niego niesamowitą słabość.
Niektórzy mogą [a nawet powinni - tak, Ayl, to o Tobie ^^ I o Tobie też, Mad ^^] znać "Huśtawkę" z bloga.
______________________________________
PROLOG

Tam na górze nie ma już niczego, co mogłoby sprawić ból. Wszystkie łzy opadają po drodze jak ciche krople deszczu, a krzyk tylko czasem przechodzi w nieistniejący grzmot, zwykły omam słuchowy, o którym się nie pamięta. Tam na górze niebo jest jeszcze bardziej niebieskie niż tutaj. Nie ma chmur, a słońce nie musi przebijać się przez ciężkie, szarawe kołtuny. Tam na górze wszystko jest lepsze niż tutaj – także życie.
A w każdym razie chciałabym w to wierzyć, gdy kiwam się bezmyślnie w przód i w tył, licząc, że dzięki temu będę bliżej tego nieba, do którego kiedyś nie było mi po drodze. Siedzę na mojej własnej, zaniedbanej huśtawce gdzieś pomiędzy „teraz” a „wtedy”. Góra, dół, góra, dół. Zwracam twarz ku blademu, kwietniowemu słońcu. I mogłabym wydawać się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdy czuję wpełzający na usta uśmiech, zaś wiatr bawi się moimi włosami. Co z tego – po chwili uśmiech znika, a naokół opada martwa cisza, świdrująca w uszach i tak bolesna, jak kiedyś bolesne było milczenie. Bo czasem istniało. Krótko, może przez ułamek sekundy – dla mnie i tak zbyt długo. Chciałam wtedy krzyknąć, powiedzieć coś, cokolwiek, co zerwałoby tę ciszę. Oboje wierzyliśmy, że „cisza” to znaczy „śmierć”. Teraz jednak znaczy ona co najwyżej „nie wiem”.
Niewiedza też potrafi zabijać.
Zaraz potem przychodzą głosy. Szepczą, słyszę je, ale nie rozpoznaję słów. Śmieją się szyderczo, niektóre chrząkają wymownie, inne krzyczą. Siedzą w mojej głowie, przecież wiem, ale nie potrafię ich odgonić. Wolę słuchać tych szmerów niż tego, co otacza mnie naprawdę. Boję się radosnych okrzyków dzieci, głosów matek wołających swe pociechy na kolację, rozmów ludzi wracających z zakupów. Boję się, że wśród tych wszystkich dźwięków nie odnajdę ani jednego w tonacji, której przecież tego dnia potrzebuję najbardziej. A wśród barw nie będzie czerni. Będą biele, odcienie szarości, wszystkie kolory tęczy, ale nie czerń. Bowiem jeśli nastąpi koniec świata, to tylko dla paru osób. Kto przejmowałby się końcem świata i jakąś egzaltowaną nastolatką kiwającą się na odrapanej, metalowej huśtawce?
Tych huśtawek jest więcej. Są miękkie, plastikowe siedziska na stabilnych ramionach, takie, które utrzymają nawet porządnych rozmiarów młodzieńca. Są gumowe opony na zawijających się wiecznie sznurkach – zmora rodziców i ulubione miejsce dzieci. Są też huśtawki drewniane i metalowe. Ale nasza jest tylko jedna. Stoi nieco na uboczu, jakby w kącie podwórza, a z jej nadgryzionych zębem czasu prętów bezustannie złazi czerwony lakier, osiadając na ubraniach, piasku czy pobliskich ławkach. Zawiasy skrzypią przy każdym ruchu, gwałtownie domagając się naoliwienia. Okoliczny cieć, pan Mareczek, goni każdego, kto próbuje się na niej huśtać, twierdząc, że przeszkadza to lokatorom otaczających podwórze budynków. Zazwyczaj ktoś, kto chce dotknąć starocia i poczuć we włosach jedyny w swoim rodzaju pęd powietrza, wyczekuje momentu, gdy pan Mareczek poluje na łamiących zakaz gry w piłkę naokoło garażu. Dziś jednak cieć – starszy pan o bialutkiej brodzie i czujnym spojrzeniu – stoi na posterunku, tuż obok trzepaka. On też wie, że ta huśtawka była nasza. Pamięta, jak przeganiał nas stąd, a my ze śmiechem tłumaczyliśmy, że w tak piękną pogodę trudno uczyć się w domu. Może zdaje sobie teraz sprawę, że skoro przyszłam sama, coś musiało się wydarzyć.
I nie ma nawet pojęcia, jak wiele.
Gorączkowo próbuję uporządkować gonitwę myśli. Nic z tego. Po głowie krążą mi oderwane frazy, niedopowiedziane zdania czy wręcz zbitki słów, których nie zdążyłam wymówić, a które kiedyś, w innych okolicznościach, były naprawdę ważne. Dziękuję. Przepraszam. To już tak późno? Wejdź. Nie, wcale nie przeszkadzasz. Do diabła, weź się w garść! To nie koniec świata...
Ledwie przebrzmiewa echo ostatniej myśli, a ja już czuję, że mam ochotę się roześmiać. Histerycznie, na przekór wszystkiemu. Jaka ja byłam głupia! Nie miałam racji: to JEST koniec świata. Prywatna apokalipsa. Po kilku miesiącach – które mi wydały się wieloma latami – wytężonej pracy, po dyskretnym unikaniu kłopotliwego tematu, po udawaniu, że przecież nie ma żadnej choroby... Po tym wszystkim, nagle dociera do mnie, że byliśmy jak dzieci, które zasłaniają oczy, licząc, że wtedy staną się niewidzialne. Nie mówiliśmy wprost, szukaliśmy obejścia, bo przecież żadne z nas dwojga nie chciało dopuścić do siebie myśli, że mamy przed sobą coś, czego nie potrafimy pojąć. Coś, co w każdej chwili może zabrać jedno z nas.
Boję się, czy nie zrozumieliśmy tego zbyt późno.
W górę, w dół, w górę, w dół... I jeszcze raz. Nie liczy się świat. Tylko ja, wiatr i huśtawka. Zawiasy skrzypią tajnym szyfrem. Mam nadzieję, że słychać je tam na górze.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 22:54, 23 Gru 2008    Temat postu:

Tak, znam, znam:P Ale tam prologu nie komentowałam, więc w sumie mogę zrobić to tutaj.

To tak: prolog nastawił mnie cokolwiek pesymistycznie, bo wieści smutne zakończenie, a ja takich nie lubię. Aczkolwiek ucieszyłam się, że jednak szansa na happy end istnieje.

Wiele nam to o fabule nie mówi, bo krótko, ale już na podstawie prologu mogę powiedzieć, że styl jest bardzo ładny. Przepadam po prostu za takim, może właśnie dlatego, że jest lekko "zaplątany". Pasuje mi do tego opowiadania.

Ładny motyw huśtawki - jakoś tak w pewnym sensie mnie przyciąga.

Z całego tekstu najbardziej podobają mi się chyba ostatnie zdania.
Tak, wiem, że nic sensownego nie powiedziałam. No trudno, może wyjdzie następnym razem;P


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 11:10, 24 Gru 2008    Temat postu:

A ja nie czytałam, więc jestem strasznie, strasznie zaintrygowana tymże prologiem. Choroba psychiczna? Jakieś tragiczne zdarzenia? To coś mi tu przebrzmiewa z tego prologu i zachęca do czytania dalej. Sam tekst napisany jest dobrze, zaciekawia i od razu daje do zrozumienia, że może to być ciężka lektura. Ale to nie problem, hieny to silne zwierzaki są i udźwigną nawet ciężką lekturę.
Więc czekam na ciąg dalszy, by móc powiedzieć coś więcej o tworze.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 22:08, 28 Gru 2008    Temat postu:

Rozdział 1: Akcje i reakcje

Istniały w mojej szkole osoby, za którymi, delikatnie rzecz ujmując, nie przepadałam. Na przykład jaśnie wielmożna pani przewodnicząca, Sylwia Rozentowska, której głównym celem w życiu było wyglądać niczym ruchoma okładka Vanity Fair. Krążyła po budynku, rozsiewając w każdym kącie woń niebotycznie drogich perfum, a jej nieskazitelny makijaż wydawał się na stałe przyklejony do twarzy. Nawet do toalety chodziła wraz ze swą świtą, składającą się z pięciu rozchichotanych plotkar, podobnych jedna do drugiej jak dwie krople wody. Albo Artur Cieplicki, czarna legenda liceum. Chodził do klasy maturalnej, choć nikt właściwie nie wiedział, jak on się tam dostał. Ponoć pod koniec zeszłego roku szkolnego miał zagrożenia z jedenastu przedmiotów, co stanowiło zresztą niechlubny rekord. Wyglądał jak żul, chodził jak żul i zachowywał się jak żul. Na dodatek ilekroć miałam wątpliwą przyjemność jechać z nim jednym autobusem, ustawicznie potykałam się o jego makabrycznie długi szalik, sławiący toruński klub piłkarski.
Istniała też, niestety, moja „najukochańsza” klasa. Trzydzieści dwie osoby teoretycznie stanowiły liczbę wystarczającą, by znaleźć wśród nich kogoś o podobnym toku myślenia. Najwyraźniej miałam w życiu niesamowitego pecha, gdyż teza ta nijak miała się do rzeczywistości. Z nikim z klasy nie potrafiłam znaleźć wspólnego języka przez nieco ponad trzy miesiące i trudno mi było uwierzyć, żeby to miało kiedykolwiek ulec zmianie. Sens ich życia stanowiły zakrapiane imprezy, chadzanie na zawody sportowe i przesiadywanie na trzepakach rozsianych po całym mieście. Potrafili godzinami rozprawiać o żużlu albo nowym hicie, rankami puszczanym w radiu. Niektórzy grywali na gitarze, ale bardziej z chęci popisania się przed znajomymi niż z prawdziwej fascynacji muzyką. Ich horyzonty w dziedzinie literatury ograniczały się do lektur szkolnych, z rzadka tylko przeplatanych jakimś dziełem niskich lotów, sławionych przez rozsiane w okolicy szkoły bilboardy. Od samego początku byłam tym szczerze zażenowana. Zresztą, czego innego mogłam się spodziewać po klasie ogólnej? Przecież wiadomo, że właśnie w takich miejscach zbierają się wszyscy ci, którzy nie mają pojęcia, co chcieliby w życiu robić, interesuje ich tylko „tu” i „teraz”, a jedyna przyszłość, jaką znają, to filmy science fiction. Żałosne.
Miałam więc szesnaście pań o bujnym życiu towarzyskim, metalicznym lakierze na paznokciach i przyklejonym „Poxipolem” uśmiechu. Miałam też szesnastu panów w za luźnych spodniach, spędzających przerwy na bawieniu się komórkami (niekoniecznie szarymi), a czas po szkole na piciu taniego wina, zwisając z trzepaka w niewygodnej dość pozycji. Równowaga idealna. Tylko ja tam nie pasowałam, taka „ni to pies, ni wydra, coś na kształt świdra”, jak to jeden kolega podsumował, wywołując tym wybuch radosnego rechotu. Chodził za mną ten śmiech właściwie od początku roku, od tego nieszczęsnego pierwszego września, gdy dane mi było poznać przyszły koszmar.
Nie spodziewałam się niczego złego. Dobrego też nie, ale nie o to chodzi. Szłam zalanym słońcem chodnikiem, a w głowie dźwięczały mi słowa Malwiny: „Zobaczysz, będzie fajnie”. Powtarzała mi to praktycznie odkąd zapowiedziałam jej, że wybieram właśnie tę klasę. Ona już paru moich przyszłych kamratów znała, choć nie wnikałam, skąd właściwie. Pamiętam, jak w wakacje siedziałyśmy nad Wisłą, machając beztrosko nogami, a Malwina opowiadała o Piotrku i Adze Roztockich, z którymi miała przyjemność chodzić do podstawówki. Twierdziła, że to ludzie na poziomie i na pewno znajdę z nimi wspólny język. Mówiła też o innych osobach, rzucała nazwiskami niemal z rękawa, a każdy w jej oczach był wspaniały, cudowny i w ogóle najlepszy na świecie. Właściwie nawet się nie dziwiłam – odkąd pamiętam, była z niej niepoprawna optymistka.
Starając się nie nastawiać ani pozytywnie, ani negatywnie, przekroczyłam jezdnię – o tej porze ziała zadziwiającą pustką – i przyśpieszając kroku podeszłam pod budynek szkoły. Ogromna, kremowa bryła górowała na tle rozświetlonych wrześniowymi promieniami drzew. Przy wejściu kłębiły się już biało-czarne tłumy, niczym na jakiejś starej fotografii. Wypatrywałam, czy gdzieś pośród nich nie ma przypadkiem Malwiny z jej charakterystycznym, różowym pasemkiem. Niestety, wyglądało na to, że moja jedyna koleżanka z gimnazjum, która też tutaj przyszła, jak zwykle się spóźni. Chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby nie zaspała na rozpoczęcie roku.
Kątem oka zauważyłam trzymaną przez dwoje ludzi tabliczkę z napisem „1 D(ebeściaki)”. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że w nowej klasie może być dziwnie. Podeszłam jednak w tamtym kierunku – w końcu, cóż miałam innego zrobić?
Pierwsze wrażenie było koszmarne. On – ścięty na jeża, z trzema kolczykami w prawym uchu, w za luźnych spodniach i z wykonanym markerem graffiti na koszulce – żuł gumę, jedną rękę nonszalancko trzymając w kieszeni. Ona – wymalowana jak na wiejskie wesele, w sukience definitywnie przed kolana – wyglądała jakby dopiero co wróciła z pracy, zakładając oczywiście, że miała etat w najstarszym zawodzie świata. Nieswojo zrobiło mi się na myśl, że mam z tymi ludźmi chodzić do jednej klasy.
– Yyy… cześć? – wydukałam niepewnie, spoglądając to na niego, to znów na nią. Nie wyglądali nieprzyjaźnie, ale wcale mnie to nie pocieszyło.
Chłopak uścisnął moją wyciągniętą dłoń. Nie wnikam, co miał w kieszeni, ale musiała to być wyjątkowo lepka substancja.
– Piotr. – Uśmiechnął się. Zaczynałam się domyślać, jak ma na imię dziewczyna. Faktycznie, gdy się bliżej przypatrzyć, mieli identycznie zadarte nosy i takie same, orzechowe oczy.
– Agnieszka. – Teraz to wytapetowana blondyna wyciągnęła rękę w moją stronę. Przez myśl przemknęło mi, że powinnam udusić Malwinę za ten jej optymizm. Albo pożyczyć od niej różowe okulary.
– Agata. Miło mi – skłamałam bezczelnie. Grunt to nie zrażać do siebie ludzi. Co nie zmieniało faktu, że jakkolwiek by mi nie było, na pewno nie określiłabym tego stanu jako „miło”.
– O, widzę, że już nawiązałaś znajomości! – odezwał się radosny głos tuż za moimi plecami. Pożałowałam, że nie noszę w bagażu podręcznym siekiery albo tasaka. Przynajmniej zamordowałabym na miejscu osobę, dla której wszystko jest zbyt cudowne.
– Cześć, Malw! – rzuciłam, nie odwracając się. Nawet nie musiałam; czułam jej oddech na karku, a przydługie paznokcie wpiły mi się w ramię. Agnieszka i Piotrek wyszczerzyli zęby do Malwiny.
– Słuchaj – zaczęła tytułem wstępu – opowiadałam ci, że do mojej klasy miała dojść laska, która dwa czy tam trzy lata spędziła w Warszawie, nie?
Kiwnęłam głową. Coś tam wspominała.
– No, to ty sobie wyobraź, wpadłam dzisiaj na nią na korytarzu. Wiem, bo się przedstawiła, że Lea… No, Lea, nie pamiętam, jak nazwisko. Idę korytarzem, a ona stoi przy automatach i trajkocze jak najęta po niemiecku. Skończyła, to spytałam, czy ona do germana, bo wiesz, mam paru kumpli na germanie. A ta mi mówi, że nie, że ona do „A”, czyli generalnie do mnie. I że do germana nie, bo nie ma talentu do języków. Kurka, ona lepiej gada po niemiecku niż nasza germanistka i jeszcze wciska mi kit, że nie ma talentu do języków. No mówię ci, szok po prostu!
Jakoś nie fascynowała mnie ta cała Lea, chociaż zawsze podziwiałam ludzi, którzy mieli tyle zapału, by uczyć się niemieckiego na poziomie wyższym niż wymagała tego szkoła. Nie chciałam jednak psuć Malwinie doskonałego nastroju taką uwagą.
Tymczasem dookoła zaczęli się zbierać ludzie. Na moje prywatne nieszczęście, wszystkie dziewczyny przypominały Agnieszkę, a wszyscy chłopcy Piotrka. Podawali mi ręce, przedstawiali się, ale wszystko to działo się zbyt szybko, by spamiętać ich imiona. W tle grała rockowa muzyka, zapewne pochodząca z jakiegoś telefonu Po chwili zlokalizowałam źródło dźwięku. Faktycznie, była to komórka, należąca do wysokiego chłopaka w kraciastym kaszkiecie, założonym niedbale na rozczochrane, jasne włosy. Był opalony niemal na heban czy inne czarne drewno, co kontrastowało z jego śnieżnobiałą koszulą i… dżinsami? Cóż, różnie ludzie interpretują „strój galowy”. Szedł dziarskim krokiem, a w jego twarzy była taka pewność, jakby cała ta szkoła należała do niego. Wydawał się pogrążony w rozmowie z próbującym dotrzymać mu kroku, nieco niższym młodzieńcem. Ten z kolei wydał mi się… dziwny. To dobre słowo. Kasztanowe włosy miał starannie uczesane, tylko jeden niesforny kosmyk wyrwał się z ładu i błądził po bladej twarzy – choć mogła tylko sprawiać takie wrażenie w porównaniu z opalonym obliczem tego pierwszego. Niebieskie, tak niebieskie jak niebo nad nami oczy śledziły każdy ruch Hebanowego, jak w myślach nazwałam tego w kaszkiecie. Gdy szli, ludzie rozstępowali się, pozdrawiali obu, gdy tymczasem wyższy rozdawał uśmiechy na prawo i lewo, co i rusz kiwając dłonią. Wciąż jednak nie tracił kontaktu wzrokowego ze swoim towarzyszem.
Dotarli wreszcie niemal pod samą tabliczkę trzymaną przez Roztockich. Kątem oka dostrzegłam niekłamany zachwyt na twarzy Malwiny.
Hebanowy odstąpił od bladego, odwracając jeszcze na chwilę głowę i wołając rozbawionym głosem:
– Tylko następnym razem pamiętaj o składce, Flo!
Chłopak wzruszył ramionami. Nic nie powiedział; śmiał się tylko cicho, jakby sam do siebie, jednocześnie wpychając ręce do kieszeni spranych, czarno-szarych spodni. Kolejna wariacja na temat stroju galowego, jak widać.
– Malwina jestem, z „A”! – Moja koleżanka niemal natychmiast wystartowała do przybyłego, wyciągając przed siebie rękę i patrząc na niego wzrokiem niemal błagalnym. On jednak ani myślał przywitać się z nią w klasyczny sposób. Potrząsnął tylko głową, odrzucając do tyłu brązowe kosmyki.
– Florian. Z „D”. „D” jak…
Nie dokończył. Zamiast tego rozległ się zbiorowy śmiech przyszłych „debeściaków”. Malwina spłonęła dramatycznym rumieńcem, jakby to ona zawiniła. A ja już wtedy pojęłam, że raczej się z tymi ludźmi nie polubię.

Następne dni tylko potwierdzały moje obawy, ale to temat na osobną historię. Trafiłam prawdopodobnie do największego w świecie zbiorowiska osobistości bez planów, bez ambicji – a przynajmniej takimi wydawały mi się na kolejnych lekcjach, bez słowa zbierając pały, a każdą moją piątkę kwitując złośliwymi uśmieszkami. Mieli zupełnie inny system wartości niż ja i, co najgorsze, nie chcieli przyjąć do wiadomości, że w prywatnej hierarchii coś może stać wyżej od „dobrej zabawy” i równie dobrego alkoholu.
Może kiedyś chciałam zmienić albo ich, albo klasę. Jedno i drugie szybko mi przeszło. Zależało mi niesamowicie na rozszerzonym angielskim, chciałam wyjechać na studia do Wielkiej Brytanii, a bez płynnej znajomości języka wydawało się to niemal niemożliwe. Z kolei ludzie wydawali się niereformowalni. Wprawdzie Lea, odkąd tylko ją poznałam (a okazała się całkiem sensowną, pozbawioną płytkości dziewczyną), perswadowała mi usilnie, że wszystko się da i w końcu wzajemnie się do siebie dostosujemy – ja i klasa. Nie dowierzałam. Słyszałam o Lei wiele, ponoć nieraz już próbowała zmieniać świat, a on tymczasem wciąż był tak samo szary jak zwykle. Niepoprawna z niej optymistka, podobnie jak Malwina. Dobrały się idealnie.
Oczywiście, nie śmiałabym ich krytykować. W końcu były jednymi z nielicznych osób, które nie zamierzały mnie ignorować.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin