Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Przedstawienie mojego życia [NZ]

Idź do strony Poprzedni  1, 2
 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 15:35, 25 Kwi 2011    Temat postu:

Lill, proszę czuć się winną. Odłożyliśmy animca i naukę na później, bo nas Przedstawienie wciągnęło, mimo braku jakichkolwiek postaci, które byśmy polubili. Obecnie wszystkie wypadają cokolwiek blado w starciu z indywiduami ze Szkoły, ale tam to początkowo Natasza też specjalnie ciekawie nie wyszła, a okazała się ciekawą babką. Chyba takie są wady ludzi zwyczajnych, nie każdy może być takim Dimą, czy Emilem, który gotuje i rządzi w domu żelazną ręką. Chociaż w sumie Tasza nas sobą nie zniechęciła, a czy to w historii, czy w postaciach, jest coś, co nam się nie podoba, co nas drażni. Ale może z rozwojem fabuły skumuluje się więcej cech i postacie okażą się tylko pozornie zwyczajne.
Ariana nas zirytowała, ale zachowuje się po babsku nielogicznie. Głupio strasznie. Ale może faktycznie tak się ludziska zachowują w starciu z magnetyzmem, my tam ni wimy, ale chyba Arianie przydałby się instynkt samozachowawczy. Dużo instynktu samozachowawczego. I jeszcze więcej. No ale w sumie gdyby go miała, nie byłoby Przedstawienia. Ciekawe, czy gdyby zareagowała na W. znacznie bardziej neutralnie, nie poddała się owej mrocznej charyzmie, to czy w ogóle by tak skończyła.
Zaś owa córka W. to nas doprawdy wkurzała. Ogólnie próbowaliśmy się jakoś odciąć od naszej niechęci, ale nic nie poradzimy na to, że taka sceneria i taka postać nudzą nas tak śmiertelnie, że ledwo żeśmy się przez ten fragment przebili. Gnuśna fanatyczka, grrr. Chociaż umililiśmy sobie czytanie, wyszukując fragmenty, które zasilały nasze teorie spiskowe dotyczące Przedstawienia. Zdumiewające, że i tak jest ciekawe i wciągające, mimo iż postaciom skopalibyśmy tyłki. I czytamy o tych postaciach, które nas tak irytują i jeszcze dobrze nam się to czyta. Jak wyście to zrobili, towarzyszko?
Tak czy inaczej obie są w podobnych sytuacjach i zachowują się kompletnie odmiennie. Zostawiona na głębokim zadupiu córka W. uważa to za dar, a zamknięta w hotelu Ariana czuła się zniewolona. Cóż, jak widać samopoczucie zależy od wielkości klatki.
Swoją drogą, ten cały Witek to naprawdę taki obłąkany idiota, czy tylko udaje, bo ma jakieś sprawy do załatwienia, odmienne od kwestii zemsty za Arianę? Pff, i tak nam pewnie nie odpowiecie. Podobnie jak na naszą obserwację, że córka W. wykazuje pewne podobieństwa do sióstr Hauser (ogólnie póki co to dość tajemnicza postać, nie ma nawet imienia, jest z Zachodu i zna Mickiewicza, więc z Polski ją pewnie przywiało). Ma ciemne odrosty, a siostry też raczej ciemnowłose. Nie wiemy jak Ariana, ale Marta ma niebieskie oczy, córka W. też, obie malują paznokcie na czerwono. Córka W. ma zeszyt w maki - wprawdzie możliwe, że to jest to nędzne tłumaczenie Ariany, ale nie czytałaby tego wtedy z takim zapałem (obie znają duński). Chyba że znów postać podaje sprzeczne informacje i tłumaczenie było dobre, tylko z jakiegoś powodu utrzymuje, że złe.
Marta też swoją drogą sporo tych sprzeczności podaje - z jednej strony niby brak kontaktu, z drugiej jednak Ariana ja odwiedzała i zapewniła jej dogodne warunki, z trzeciej zaś sama Marta nazwała ironią uważanie jej za sierotę po Arianie, biorąc pod uwagę, kim Marta była dla Ariany. I na dodatek scena z dowodem osobistym - co z nim było nie tak?
Jak widzicie zanalizowaliśmy każdy szczegół, jaki się pojawił i teraz gubimy się w domysłach. Ogólnie pod względem uwikłania postaci w intrygi, na razie wypada świetnie, nawet jeśli postacie nie wzbudzają sympatii. Jeden Jarek nas na wstępie nie odrzucił, chociaż wolelibyśmy więcej nie czytać o pryszczach.

[głupawka mode on] Ursynów? Ursynów? *czyta.* To mrugnięcie do hieny było? XD Nawet mulinowe bransoletki powędrowały głęboko w górę rąk, skryte przed ciekawskimi spojrzeniami proszę tak nie mrugać!
Biały szaliczek? *zerka znad Hetalii* Coś za dużo mrugacie, do oczu wam coś wpadło, towarzyszko? XD [głupawka mode off]

Tak czy inaczej - gdyby to nie Lillchenowe, moglibyśmy uznać za nielogiczne, że dyktator osobiście zabija kobitę, a potem informuje jej siostrę o znalezieniu ciała. Że kreacja samej postaci W. niekonsekwentna, to też moglibyśmy wytknąć. Ale to Lillchenowe dzieło i wiemy, że jakkolwiek głupio i naiwnie by początkowo nie wyglądało, z pewnością ma poważne, solidne podstawy i na dodatek w sumie jest czym innym niż się wydaje. (Tym bardziej, że już na wstępie dawno temu dowiedzieliśmy się, że to ma właśnie pokazać W. od kilku stron.) Gdy zacząć czytać nie jak czytadło, a wnikliwie, to rozsiane tu jest tyle różnorakich, sprzecznych tropów, że nie wiadomo co, kogo i o co podejrzewać. I, towarzyszko, wy macie jakieś obłędne skłonności do zaczynania opowieści od pogrzebu.

Swoją drogą, sam stan ducha Marty przed pogrzebem czyta się raczej ciężko, ale dobrze oddaje on prozaiczny ciąg prozaicznych myśli. Stanowczo lepiej wypadło to niż relacje Ariany. Po prawdzie jednak bardzo trudno byłoby im się popisać, gdy co i raz swoje trzy grosze wplata ten narrator-plotkarz o niewyparzonym jęzorze. Absolutnie genialny, ironiczny, cyniczny i na dodatek sprawia wrażenie, że plotka plotką, ale on po prostu lubi sobie pokłamać.
Gorzej wypada ta cała sielankowa wioska - nie żeby hien tępił za kreowanie klimatu, ale nas po prostu takie scenerie nudzą. Tym bardziej, że macie skłonność zapominać o konkretach bądź wcale ich nie umieszczać. Nie ma żadnych informacji natury architektonicznej czy topograficznej, powstaje luka między detalem a ogólnym wrażeniem, są jakby oderwane. Może gdyby można było obejrzeć trochę krajobrazu albo architektury (choćby bardzo ogólnie), mógłby się hien skupić na tym, zamiast nudzić się w tej wiejskiej scenerii. Ewentualnie gubić w toruńskiej, bo tę samą lukę widać w opisie przejścia przez fragment Torunia. Jest jakiś mało obrazowy - hien, niezamieszkały w Toruniu, czuł się, jakby w pustce coś wymieniało nazwy, nie pokazując, czego dotyczą. Tak jakbyś, towarzyszko, pisała tylko do torunian, olewając resztę populacji. A przeca umiecie, tak żeście ładnie opisali hotel w Petersburgu.

[głupawka mode on] Sceny czwarte nas jednakowoż jednym rozwaliły: córka W. jako personifikacja broni jądrowej![głupawka mode off]

To by chyba było na tyle, nie możem nic konkretniejszego napisać po tak niewielkim skrawku fabuły. Postacie niby zwyczajne, niby sporo, ale się nie mylą, co czasem zdarza się, jak w początkowych rozdziałach wprowadzi się ich sporo. Oficjalnie intryga nie robi postępów, ale co się plącze gdzieś nieoficjalnie, to diabli nawet nie wiedzą, wszak każdy detal może być ważnym tropem. Ważne że wciąga i budzi zainteresowanie. Z drugiej strony styl trochę ciężkawy, czasami - szczególnie w partiach bardziej opisowych - mógłby dać się doszlifować. Ogólnie jednak kawał dobrej opowieści, z tego, co na razie widzim, ale póki co fabuła się dopiero zaczyna. Zdanie na razie mamy bardzo dodatnie i pewnie będzie jeszcze bardziej dodatnie.
Zamierzaliśmy wam zarzucić jeszcze kilkoma kwestiami, ale obecnie to do W. już raczej nie pasuje, bo chcieliśmy wam podrzucić pewien esej (ekhm, związany z Uteną, ale nie tylko) o czarnych charakterach w opowieściach i emocjach, jakie wywołują. Bo wyjaśnianie tego swoimi słowami byłoby zbyt męczące.

Lill napisał:
Prezydent nazbyt cenił chwilowy spokój, jaki obecnie panował w Polsce i nazbyt wiele w życiu ujrzał, by pojąć wagę niebezpieczeństwa
Dziwne to zdanie. Brzmi jakby prezydent widział zbyt wiele, co uniemożliwiło mu pojęcie wagi niebezpieczeństwa.
Lill napisał:
Potraktowane żelem loczki dawno przestały być posłuszne – sterczą na wszystkie strony, nadając Giuseppe wygląd natchnionego artysty
to chyba można odmienić? "Giuseppemu" nie brzmi tak źle.
Lill napisał:
Wystarczy mi miejsce w strzelającym pod niebo hotelu tuż nad rzeką
Hotel maszynowy wystrzelił salwę w niebo.
Lill napisał:
Znikły stosy porozrzucanych gazet, obtłuczone bibeloty i cicuhy z lumpeksów zalegające podłogę jedynego pokoju
A co do cicuhy? xD
Lill napisał:
w miejscu bez imienia ni współrzędnych geograficznych? geograficznych może to W. za życia jeszcze stawiał sobie muzeum?
Coś wam się zdublowało.
Lill napisał:
Burza mruczały w oddali, gdy siedziała na parapecie przy otwartym oknie
Dwa burza, jeden burz?

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 17:17, 25 Kwi 2011    Temat postu:

Cytat:
To by chyba było na tyle, nie możem nic konkretniejszego napisać po tak niewielkim skrawku fabuły.
,
rzekł Hien po wywaleniu opinii na blisko 3 strony w Wordzie (sprawdzałam!). Hien nas oficjalnie rozwalił i przywrócił do żywych po przedzawałowym spowodowanym jazdą Łajdaka.

I Hien ma rację. Coś się może zdawać nielogiczne, a logicznym w istocie rzeczy jest. Do tego Hien nas martwi swą przenikliwością i nie wiemy, co to będzie dalej, czy nam się Hien za dużo nie domyśli... Znaczy, nie żebyśmy nie chcieli, jak ktoś się w końcu domyśli, to znaczy, że to jednak jest logiczne... Ale i tak dziwnie byśmy się z tym czuli.

Jeśli chodzi o relacje Marty i Ariany, to to wysoce skomplikowana sprawa, ale właśnie wleźliśmy na teren rozdziału wszech-wyjaśniającego, acz on jest wedle kolejności dwunasty, ergo nieco czasu do niego zostało.

Oj, Hien, nasze mruganie jest wielopłaszczyznowe. To, co wyście wymienili, to płaszczyzna osobista, a najwięcej mrugamy na płaszczyźnie politycznej (chociaż niektóre ordynarnie wyraźne aluzje to dzieło przypadku, a tych prawdziwych domyśli się pewnie jedynie Adresat).

Kochamy pogrzeby i cmentarze. Dają taki... odpoczynek od życia xD

Dobzie, popracujem nad opisami, chociaż i tak nam głupio, że się powieść rozwala rozmiarowo w okolice 1500, co dopiero z opisami. Toruń będzie, Toruń będzie. A fragmentaryczność wioski to w sumie swoją drogą, tam w dużej mierze biega o niekonkretność.

A jak się Davos podobało, towarzysze Hien?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 18:10, 25 Kwi 2011    Temat postu:

Czyli wygląda na to, że któryś z miliona znalezionych tropów jest właściwy xD

Skoro tak mrugacie, to może krople do oczu by się przydały? xD

Davos było genialne, chociaż W. nas nieco zirytował, bo przywykliśmy, że to my się tak impertynencko zachowujemy, a nie że ktoś XD
Co do opisów, nie chodzi nam o coś wielkiego, tylko o wtrącenie co jakiś czas, gdzie majaczył jakiś domek, ogólnie o zabudowie miejskiej, jakieś bloki czy kamienice czy może chatynki jakoweś, czy przy ulicy drzewa aby nie szumiały sobie. O takie drobiazgi, które wam wcześniej wytykaliśmy w kwestii wyglądy postaci. Swoją drogą - o tym pamiętacie już, bo córka W. miała kilkakrotnie wspomniany kolor oczu, włosów, sama Marta też wygląda. Ariana nie zdążyła, no bieeedna.

Ale wioska mogłaby być. Nie przestanie być niekonkretna, jeśli wspomni się coś o ukształtowaniu terenu albo o wystającej spod śniegu trawie. Coś typowego dla wiosek też można wspomnieć.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 10:32, 26 Kwi 2011    Temat postu:

Krople do oczu mamy w apteczce, chyba po nie pójdziemy w stosownym momencie xD
Okej, rozumiemy i dziękujemy za radę.

Scen czwartych ciąg dalszy

– Mało tego – ciągnął z każdą minutą coraz bardziej rozgoryczony Witek. – Wiesz, co mówiła ulica? Że Ariana była jego, rozumiesz, kochanką!
Słyszałam tę teorię – i nie wierzyłam w nią. Po części dlatego, że trzeba mieć nieźle poprzestawiane w głowie, żeby decydować się na osobistą relację z człowiekiem z gruntu niebezpiecznym. Poza tym – coś podobnego nie pasowało do Ariany. Owszem, mogłaby flirtować z W., mogłaby nawet udawać zainteresowanie jego osobą – jeśli ujrzałaby w podobnym zachowaniu korzyść dla swojego dziennikarstwa. Na potrzeby demaskatorskich artykułów zmieniała się niczym kameleon. Czasem i ja gubiłam się, które poglądy są jej prawdziwymi, a do których przyznaje się chwilowo, polując na kolejną nieostrożną personę ze świecznika. Nie przebierała w środkach, uprawiając swoje makiawelistyczne dziennikarstwo – ale czy miała wybór? Żadną metodą uznaną za jednoznacznie dobrą moralnie nie uzyskałaby podobnie spektakularnych efektów.
– Niemożliwe – zaprzeczyłam stanowczo, czując, że Witek właśnie tego potrzebuje. Poklepałam go nawet po ramieniu dla dodania otuchy. Wzdrygnął się nieznacznie, lecz koniec końców odpowiedział pełnym wdzięczności spojrzeniem. – Ariana to nie ten typ człowieka. A jakie jeszcze teorie wysuwali?
Pomyślałam, że może w gadaniu ekspertów znalazłoby się coś mądrego. W końcu to podobno eksperci…
Witek podrapał się po rzadkiej brodzie.
– To, co mówiłem: że to demonstracja siły – zaczął wyliczać, odchylając kolejno palce lewej dłoni. – Że chciała mu się, rozumiesz, dobrać do skóry, więc profilaktycznie ją usunął. Że chciał ją zmusić, żeby dla niego pracowała…
– Co? – zdziwiłam się. Wymieniłam spojrzenia z Jarkiem – ale albo znał tę teorię, albo nie robiła na nim większego wrażenia. Pozostał spokojny na swój dziwny, outsiderski sposób. Miałam nieodparte wrażenie, że gdyby dać mu wybór, wolałby wrócić do swojego komputera niż dalej uczestniczyć w dyskusji, która zdawała się prowadzić w idealną pustkę.
– Ariana miała nosa do wynajdywania niechlubnych szczegółów w życiorysach prominentów – wyjaśnił Witek, jakby co najmniej zdradzał tajemnicę państwową. – W. mógł to opacznie zinterpretować. Wymyślił sobie, że Ariana znajdzie kilka haków na opozycję. A ona z pewnością by się na coś podobnego nie zgodziła…
Jasne. Tego typu praktyki godziły w jej dziennikarską niezależność – najwyżej cenioną wartość, prócz, rzecz jasna, prawdy absolutnej. W jaki sposób miałaby realizować własny postulat całkowitego obiektywizmu, pracując dla jednostki tak obciążonej moralnie jak W.?
– A co – nagła myśl sprawiła, że zakręciło mi się w głowie – co na ten temat… powiedział sam W.?
Pytanie z trudem przeszło przez gardło. Wróciło niczym bumerang wspomnienie upiornej rozmowy, wschodniego akcentu w bezwzględnym głosie i tej pozornej, obłudnej troski, od której mnie zwyczajnie mdliło.
Witek odwrócił wzrok. Zsuwający się nagle z przegubu zegarek z brzękiem uderzył o pusty już kieliszek. Na szkle zjawiła się doskonale widoczna w blasku lampy rysa.
– Powinnaś była słuchać jego zeznań – burknął z jawną kpiną. – Czysta farsa! Udawał niewiniątko… Znaczy, rozumiesz, mówił, że się pokłócili, ale to była błahostka, a Ariana wypadła z balkonu przez, rozumiesz, burzę, pioruny, których niby się bała… Brednie, rozumiesz…
Pioruny faktycznie były brednią. Z sióstr Hauser tylko jedna bała się burzy – i nie chodziło o Arianę.
– Jak się tłumaczył z jej pobytu w Rosji? – zainteresowałam się, zmilczawszy uwagę odnośnie fobii na punkcie zjawisk atmosferycznych. Witek, jako narzeczony Ariany, z pewnością doskonale o nich – czy też raczej ich braku – wiedział.
Wypowiedź Komarzewskiego poprzedziło chrząknięcie tak znaczące, iż żadne słowa nie zabrzmiałyby bardziej wymownie.
– Powiedział bzdurę, w którą nawet część naszych uwierzyła, jak widać. Że Ariana pojechała z nim z własnej woli. Chciała napisać reportaż o kontrastach życia w Rosji, a on, rozumiesz, był na tyle uprzejmy, że udostępnił jej obszar badawczy… Bo, rozumiesz, to taka ich, kurwa mać, tradycja – zachodnim dziennikarzom nie odmawiają! Zagadnęła go na przyjęciu prezydenta, to się, rozumiesz, zgodził, jeszcze jej lokum na Kremlu załatwił, żeby sobie obejrzała władzę w środowisku naturalnym!
Zbaraniałam. Jakie znowu lokum na Kremlu? Witek naprawdę wiedział znacznie więcej niż ja? Mało tego – zdawało mi się momentami, że od momentu śmierci Ariana z narzeczonej urosła do rangi największej obsesji fotografa. Skoro skrzętnie zbierał wszystko, co media serwowały na jej temat…
Czy dobrze zrobiłam, deklarując chęć pomocy? Przecież każdy fanatyzm jest niebezpieczny. Tylko że teraz to już musztarda po obiedzie, nie było jak się wycofać. Mogłam jedynie pluć sobie w brodę, że w ogóle wpuściłam Witka za próg.
Rzecz dziwna – mimo wszystko nie miałam na to (plucie, nie wpuszczanie) najmniejszej ochoty.
– Bez sensu – oceniłam wyjaśnienie W. – Kto w to uwierzy? Facet kłamie nieudolnie, dekoracja się sypie… Ale musiał to przewidzieć! – stwierdziłam, bardziej głośno myśląc niż faktycznie zwracając się do gości. Ledwie zarejestrowałam plusk lejącego się do kieliszków wina i dźwięk butelki odstawianej w miejsce inne niż blat stołu.
– Co przewidzieć? – Witek zmrużył oczy. Odniosłam nieprzyjemne wrażenie, że może nie podejrzewa mnie o współudział, ale też wątpi w szczery żal po śmierci Ariany. Gdyby wiedział, jak skomplikowane relacje mnie z nią łączyły, zrozumiałby, iż coś takiego jak czyste emocje jest w tym wypadku nieosiągalne. Ból mieszał się we mnie z przedziwnym spokojem, przekonaniem, że to się musiało tak skończyć. I że gdyby Ariana nie zaczęła regularnie mnie odwiedzać w pewnym momencie życia, W. nie dostałby do ręki broni, by ją wykończyć.
Westchnęłam, bawiąc się dłuższym kosmykiem.
– Musiał przewidzieć, że choćby nawet Rosjanie mu uwierzyli, na międzynarodowym gruncie będzie teraz traktowany jeszcze bardziej podejrzliwie. Z tego morderstwa nie wykręci się łatwo. A wobec tego – istnieje naprawdę ważny powód, dla którego W…. zabił Arianę. – Słowa z ledwością przecisnęły mi się przez gardło. – Coś ważniejszego nawet od opinii, o którą dotychczas wyjątkowo dbał. W. to sukinsyn – ale przy tym cholernie inteligentny. Musiał znać konsekwencje… a mimo to uznał grę za wartą świeczki.
– Więc sądzisz – światło lampy tańczyło w ciemnych, roziskrzonych nagle oczach Witka – że jeśli odkryjemy motyw, będziemy, rozumiesz… mieć go w garści? – W głosie rozbrzmiała gorączkowo nadzieja.
Kątem oka dostrzegłam sceptycyzm na pociągłej, chorobliwie bladej twarzy Jarka. Zignorowałam go. Coś podpowiadało mi, że idę w dobrą stronę – najlepszą z możliwych.
– Jeszcze nie. Ale – uśmiechnęłam się niespodziewanie dla samej siebie – to znakomity początek. Jeżeli znajdziemy ten motyw… sekret, który prawdopodobnie odkryła Ariana, może całkiem nieświadomie… będziemy wiedzieć już wszystko. A wtedy zdecydujemy, co zrobić dalej i jak to połączyć z tajemniczymi wyjazdami naszego obiektu.
Byliśmy wtedy szaleni. Jarek, gdyby zdecydował się zabrać głos, pewnie zjechałby nas z góry na dół za kompletny brak wyobraźni. Ale skoro mieliśmy walczyć z dyktatorem-szaleńcem, może chodziło o pokonanie go jego własną bronią?
– Co zatem proponujesz? – Pytanie Witka kryło w sobie bombę atomową entuzjazmu. Uśmiechnęłam się szerzej, ale może był to tylko efekt czerwonego wina z pustej już butelki.
– Na razie myślimy. Wspominamy. Ja wiem – poczułam, że łamie mi się głos, ale dlaczego, mogłam się jedynie domyślać – że będzie ciężko wspominać teraz Arianę… Ale może kiedyś zrobiła, powiedziała coś, co stanowiłoby punkt wyjścia. Może jeśli zmusimy umysł do wzmożonej pracy, na coś wpadniemy. Za jakiś czas byśmy się spotkali…
– Masz jakieś plany na Sylwestra? – wypalił nagle Witek, momentalnie zbijając mnie z pantałyku.
– A co to ma do rzeczy? – zdumiałam się. Nie wypił aż tak dużo, żeby gadać od rzeczy!
– Przyjechałabyś do Warszawy – zaproponował bezceremonialnie, w stylu, który znałam już z naszego pierwszego spotkania. – Rozumiem, że to dziwny termin, ale chyba chcemy działać szybko, prawda?
Kiwnęłam głową. Mówił do rzeczy – święta to nie czas na knucie, ale po świętach… dlaczegóż by nie?
– A ty nie masz planów? – spytałam jeszcze podejrzliwie. Jarek parsknął w zwiniętą dłoń, dodatkowo wzmagając moją czujność.
Witek nonszalancko wzruszył ramionami, a szalik na powrót opadł na podłokietniki fotela.
– Organizuję kameralną imprezę – wyznał, jakby to w niczym nie przeszkadzało. – U siebie w domu. Jako gospodarz muszę być trzeźwy… a poza tym w tłumie najlepiej mi się myśli. Uznaj to za, rozumiesz, fanaberię.
Myśl, która w tym momencie przeleciała mi przez głowę, pomimo całkowitej zgodności z logiką, była w obliczu obmyślania zemsty na W. zgoła irracjonalna. Zapowiada się pracowity Sylwester. Faktycznie, idealne podsumowanie blisko trzygodzinnej dysputy, podczas której popołudnie niepostrzeżenie przemieniło się w wieczór, zaś moje życie aktorskie drastycznie straciło na znaczeniu.

*

Było już ciemno. Światło lampy kołyszącej się pod sufitem pokoju gościnnego sprawiało, iż na białe ściany padały długie cienie świec, mebli i kobiecej sylwetki. Wiotki, czarny kształt krążył po pomieszczeniu, aż wreszcie znikł z białego tła, kryjąc się za kanciastym cieniem pianina. Po chwili w całym domu rozbrzmiały nieśmiałe dźwięki.
Nie dbała o to, co gra. Brzdąkała wyłącznie z nudów i z owego nostalgicznego smutku, jaki wzbudził w niej widok ujrzany za oknem.
Siedziała jak co dnia, nie licząc godzin ani miesięcy, wsparta o parapet. Zdawało jej się, iż w pokoju wciąż czuć drogą wodę kolońską W., ale to mogło być jedynie złudzenie. Głowa ciążyła pomimo wczesnej pory, a przed na wpół zamkniętymi powiekami tańczyły urywki wspomnień minionej doby – pianino, rozmowa, której coraz bardziej żałowała i późniejszy, jakże kontrastowy, wspólny obiad u babci Duni. Rzadko zdarzało się, by jedli w tak obszernym gronie, śmiejąc się i gadając jeden przez drugiego. W. próbował przekazać im coś ważnego, filozoficzną myśl, której oczywiście nikt nie słuchał. Udawał, że się złości, bo w końcu połowa zgromadzonych na co dzień mu podlegała i winna była zachować chociaż pozory szacunku dla wynurzeń szefa. A zaraz potem pękał ze śmiechu, słuchając kłótni Barsukowa z babcią Dunią, która nalegała, by generał zwracał się do niej po imieniu, czego sam zainteresowany nie umiał i nie chciał przyjąć do wiadomości. Sprzeczali się tak przy każdej okazji, odkąd dziewczyna tu przybyła, a zapewne jeszcze wcześniej. Podniośle zrobiło się dopiero przy okazji deseru. Michaił Prizrak – trzydziestolatek wcale na swój wiek niewyglądający – wstał nagle i poprawiając rozsypującą się fryzurę obwieścił, iż jego żona spodziewa się dziecka. Od tamtej pory zaginęła gdzieś hierarchia służbowa i rozmyła się świadomość, że formalnie wszyscy zgromadzeni przy stole są dla siebie obcymi ludźmi. Na dobre stali się jedną wielką rodziną, ściskając dumnego przyszłego ojca i proponując coraz to bardziej wymyślne imiona dla dziecka nieznanej jeszcze płci.
Nigdy wcześniej nie czuła w równym stopniu, iż należy do jakiejś, miniaturowej choćby, społeczności. W przestronnej jadalni babci Duni żartowała razem z resztą grupy, słuchała wojennych opowieści Barsukowa i zajadała syberyjskie pierożki, nie przejmując się, że pochodzi z zupełnie innej rzeczywistości. Tu Prizrak i Kazancew nie patrzyli na siebie wilkiem z powodu zatargu z przeszłości, generał porzucał zwyczajową powagę, a W. zostawał zdegradowany z pozycji autokraty do członka społeczności bez specjalnych przywilejów. Tylko babcia Dunia pozostawała taka, jak była – pełna ciepła i młodzieńczej wprost energii, a jednocześnie odrobinę tajemnicza i z wiecznie zamyślonym uśmiechem. Czy myślała o legendach swojego ludu, o którym kiedyś opowiadała dziewczynie podczas wspólnego gotowania? A może kątem oka obserwowała koty, które wygodnie umościły się na wolnych krzesłach i ani myślały je opuszczać?
Smutno zrobiło się dopiero wieczorem, gdy za sprawą zegara prysnął czar bajkowej, odrealnionej rodziny. Trójka przybyszów z wielkiego świata wracała do życia na wysokich obrotach. Posypały się pożegnalne całusy i zapewnienia, że następne spotkanie przy sprzyjających warunkach uda się zorganizować tuż przed świętami albo tuż po świętach. Dziewczynę nawiedziło upiorne – i całkiem uzasadnione – wrażenie, że nikt właściwie nie pamięta, iż ona Boże Narodzenie obchodzi kiedy indziej. Nawet W. nagle traktował ją jak prawosławną, co było o tyle irracjonalne, iż niedługo wcześniej sam pomagał jej ustawić w salonie dużą, sztuczną choinkę przywiezioną w ramach „paczki z cywilizowanego świata”. Zagryzła gorycz niepamięci i udawała równie przejętą jak pozostała piątka albo chociaż jak koty babci Duni, blokujące przedpokój i wielkimi cielskami ocierające się o nogi zebranych.
Tuż przed odjazdem W. przywołał ją do siebie. Wyszła przed dom babci Duni w samym swetrze, nie bacząc na siarczysty mróz. Momentalnie zaczęła się trząść i drżała na całym ciele, póki nie przylgnęła do przyjemnie ciepłego płaszcza.
– Dzięki, że przyjechałeś – szepnęła, a w mrok pofrunął kłąb siwej pary. Szczupłe palce przeczesały jej podniszczone już włosy.
– Cała przyjemność po mojej stronie – roześmiał się cicho, po czym nagle spoważniał. – Przepraszam, mała, że nie mogę zostać do jutra, ale rozumiesz… obowiązki.
Wypowiedział to ostatnie słowo takim tonem, jakby wątpił, że przed końcem roku czekają go w sferze służbowej jakiekolwiek poważne zadania. Gospodarka ustabilizowała się wreszcie, uprawianie polityki zagranicznej w okresie, gdy przywódcy większości państw świętują – choćby z przyzwyczajenia – Boże Narodzenie, mijało się z celem. Nie było katastrof ani zagrożeń, opozycja pochowała się po kątach – pełna sielanka. W. z pewnością miał świadomość, iż to tendencja chwilowa, niemniej nie zamierzał psuć dobrej sytuacji gwałtownymi posunięciami.
Mimo wszystko, wypadało, by kontrolował kraj z wysokości Kremla, nie zaś z wioski pod Uralem za pomocą komunikatorów internetowych, bowiem trudno było marzyć o zasięgu w takim miejscu.
Wzruszyła beztrosko ramionami, chcąc mu pokazać, że wcale się nie przejmuje.
– Ale żeby nie było, że nasza relacja jest jednostronna – zastrzegł, a w okrągłych, jasnych oczach zatańczyły wesołe iskierki – mam dla ciebie prezent.
Wyjął z kieszeni niewielką paczuszkę i wręczył ją dziewczynie. Wzięła podarunek mechanicznie, po czym przez dłuższą chwilę stała jak słup soli, wzruszona i speszona. Coś blokowało jej gardło, nie pozwalając wykrztusić nawet zwykłego „dziękuję”.
– Nie otwieraj teraz – dodał jeszcze, mrugając do niej porozumiewawczo. – Tylko jutro, jasne?
Zamiast odpowiedzieć, po prostu objęła go za szyję.
– Jesteś kochany, papo.
– Przeziębisz się – powiedział nagle dziwnym, jakby złamanym głosem. Uniosła głowę, lecz jego twarz wciąż nie wyrażała żadnych emocji. – Idź do domu. Przyjadę, kiedy tylko będę mógł.
Nie wiedziała, co się stało. Czy to ona zrobiła coś nie tak, czy W. naprawdę przejął się jej zdrowiem? Odjechał wraz z Prizrakiem i Barsukowem, nim zdążyła zadać jakiekolwiek pytanie. Została w progu domu babci Duni, z kotami plączącymi się wokół nóg i paczuszką w dłoniach.
Prezent leżał teraz pod ustrojoną już choinką w salonie, między udającymi naturalne gałązkami i bombkami z kolorowego szkła. Na stoliku leżał natomiast na białym talerzu opłatek – kolejny element „paczki z cywilizowanego świata”. W. nie dość, że pamiętał o stosownej dacie, to jeszcze zadał sobie trud, by zapoznać się z polskimi tradycjami.
Czasem przyprawiał ją o łzy wzruszenia ową troską o szczegóły. To był najlepszy znak, że nie traktuje jej tylko jak pracownika, któremu należy zapewnić dobre warunki do wykonania arcyważnego zadania.
Niestety, ani choinka, ani opłatek nie były w stanie zastąpić prawdziwych świąt. Dla mieszkańców sąsiedniej wioski, a także dla babci Duni i Walerija, dzień nie przedstawiał sobą żadnej szczególnej wartości. Ot, zwykły, roboczy piątek. Kazancew wciąż biegał po okolicy z roześmianą Agafią, babcia pichciła coś w rozświetlonej kuchni, a zmrok zapadał nieubłaganie. I gdy wtem na niebie błysnęła pierwsza gwiazdka, dziewczynie zrobiło się tak nieswojo, jak rzadko kiedy. Zatęskniła nawet do ostatnich świąt, które dotąd uważała za kompletnie nieudane – pokłóciła się z przyszłą teściową, omal nie rozstała z chłopakiem… Przez kilka dni czuła się intruzem i rozważała, czy nie powinna wrócić do domu pierwszym lepszym pociągiem. A teraz i tego jej brakowało w tej samotności, bez syntetycznych kolęd w hipermarkecie i czekoladowych Mikołajów.
Brzdąkanie przemieniło się nieśmiałą, pełną potknięć melodię kolędy. Cichym głosem, w którym nie rozpoznawała swego silnego sopranu, wtórowała klawiszom pianina, pustym wzrokiem wpatrując się w pulpit z jasnego drewna. A zaraz potem, zdecydowana, porzuciła instrument, trzasnęła klapą i poszła do salonu.
Paczuszka leżała na swoim miejscu. Dziewczyna ukucnęła, podwijając skraj sukienki – siła przyzwyczajenia: choć była w domu całkiem sama, i tak z okazji Wigilii założyła odświętne ubranie. Po chwili już zręcznie rozpakowywała prezent, pozbywając się niebieskiego papieru w choinki. Pośród panującego w pokoju mroku mrugały kolorowo lampki na choince.
Było ciemno, lecz ciemność ta nie przeszkodziła jej w dostrzeżeniu leżącego na dłoni wisiorka. Przedstawiał złotego lwa z rozwianą grzywą w kole splecionych liści. Zawieszony był na łańcuszku razem z maleńkim, wypukłym serduszkiem.
Zacisnęła gwałtownie powieki, z trudem łapiąc oddech. Skąd wiedział? Przecież taki sam wisiorek dostała od ojca – tego prawdziwego, biologicznego – kiedy widziała go po raz ostatni. Wyjeżdżał i chciał prezentem stłumić jej tęsknotę. Podarował jej więc serce – na znak rodzicielskiej miłości, dla której nic nie znaczą tysiące kilometrów oddalenia – oraz lwa – symbol siły, a przy okazji, nieco przewrotnie, jej znak zodiaku. Tylko że ojca nigdy więcej nie zobaczyła, a wisiorek zgubiła przed kilku laty, zanim jeszcze doszła ją wieść o jego przypuszczalnej śmierci. Doskonale pamiętała, jak i w czyim towarzystwie opłakiwała tamtą stratę.
Ale przecież W. nie miał prawa o tym wszystkim wiedzieć!
Czując łzy cisnące się pod powieki, przetarła oczy rękawem. Drżącymi dłońmi założyła wisiorek. Spocząwszy na szyi, wydał się o wiele cięższy niż gdy ważyła go w ręce. Chłodne złoto wywołało dreszcz, zaledwie dotknąwszy odkrytego karku.
Poczuła, że dłużej tej samotności nie zniesie – zwłaszcza w obecności wspomnień, które przyprawiały o ból serca. Pospiesznie wciągnęła na nogi upaćkane błotem kozaki, zawiązała byle jak szalik i omal nie zapominając o kurtce, wybiegła z domu prosto w grudniową noc.
Otoczyła ją absolutna, bezkresna cisza. Było ciemno – gdyby nie światło w kuchennym oknie babci Duni, dziewczyna nie widziałaby kompletnie nic. Lecz wtem i ono zgasło, pozostawiając ją sam na sam z nicością. Czuła się, jakby wpadła w czarną dziurę. Zmysły stały się bezużytecznym balastem i tylko serce głośnym biciem przebijało wszechobecną ciszę. W uszach dzwoniły złudzeniem kryształy sopli – a może to krew pulsowała w żyłach.
Zrobiła po omacku kilka ostrożnych kroków, dłońmi szukając podpórki. Natrafiła wreszcie na zimny, chropowaty płot. Przytrzymywała go kurczowo zmarzniętymi rękami, powoli zmierzając w stronę czarnego kształtu, w którym bardziej wyobraźnią niż wzrokiem rozpoznawała dom babci Duni.
Równocześnie w głowie szalała nieadekwatna do pory roku burza. Że prezent był nieprzypadkowy – miała pewność. Nic, co robił W., nie nosiło znamion przypadkowości. Lecz co chciał osiągnąć przypominaniem jej o nieżyjącym ojcu? Czy zdawał sobie sprawę, co wtedy przeżywała? Czy on, wieczny samotnik, miał pojęcie, jak ciężko było pogodzić się ze śmiercią bliskiej osoby gdzieś daleko, w odległym kraju?
W. też miał rodziców, przypomniała sama sobie, wycierając łzy rękawem. Lodowate serduszko drażniło nieprzyjemnie skórę.
Dotarła pod drzwi babci Duni, potykając się po drodze, klnąc cicho po polsku i próbując odgonić powracające w uporczywej ciszy myśli. Zastukała do drzwi skostniałą dłonią. Po chwili w oknach rozbłysło żółte światło, ukazując wnętrze jadalni. Zza ażurowych firanek wyzierał długi stół i poustawiane przy nim w równych odstępach krzesła, które w żadnym razie nie przypominały mebli widzianych zazwyczaj w wiejskich chatynkach. Mieszkańców okołosyberyjskiej głuszy z reguły nie było stać na rzeźbione oparcia i miękkie, obciągnięte satyną obicia.
– Witaj, kochanie.
Babcia Dunia stanęła w progu, a na zimne podwórze przyfrunęło ciepło wnętrza jej domu. Starowinka spoglądała na dziewczynę uważnymi, przenikliwymi oczami o uniesionych kącikach, nadającymi całej jej twarzy dalekowschodniego charakteru. Była niziutka – miała niespełna metr pięćdziesiąt wzrostu.
Dziewczyna wsunęła się do cudownie ciepłego przedpokoju i natychmiast otoczyły ją koty. Cztery wielkie, rude kule wpatrywały się w nią błyszczącymi ślepiami, a cztery puszyste ogony kiwały się miarowo w takt niesłyszalnej melodii. Koty wyglądały jak czworaczki, choć pochodziły z różnych miotów. Nikt poza babcią Dunią nie potrafił ich rozróżnić – a one, cwane bestie, korzystały ze zbiorowej konfuzji i kiedy wołało się jednego, przybiegały wszystkie, postukując miękkimi łapami o drewniane panele. Były chlubą staruszki, w związku z czym dostały ludzkie imiona, a babcia Dunia traktowała je lepiej niż niektórzy konserwatywni rodzice traktują swoje dzieci. Kotów nie wolno było przeganiać z fotela czy krzesła, kotom ustępowało się miejsce w kuchni, mruczenie kotów uważano nieomal za głos samego Stwórcy.
Podobno każdy w pewnym wieku nabawi się mniej lub bardziej szkodliwego bzika…
– Miło cię widzieć. – Niski, zachrypnięty głos staruszki oderwał ją od głaskania kocich grzbietów. W samą porę – zaczynała żałować, że nie ma czterech rąk, by obdzielać czułościami wszystkie zwierzaki równocześnie. Były o siebie wzajemnie niesamowicie zazdrosne i lada moment mogło dojść do ręko- czy też raczej łapoczynów. – Połóż na komodę to, co trzymasz, będzie ci wygodniej.
Zdała sobie sprawę, że cały czas ściska w dłoni zabrany z salonu w porywie natchnienia opłatek. Nie zważając na to, iż lekceważąco zawiązany szalik zaraz ją udusi, a w kurtce nagle panuje upał nie do zniesienia, zwróciła się do babci Duni:
– To opłatek – wyjaśniła, postępując o krok. Omal nie przewróciła się o największego z kotów. – Nasza polska tradycja. Bo my dziś mamy Wigilię…
– Rozumiem – uśmiechnęła się babcia Dunia. – W. wspominał wczoraj, żebym do ciebie przyszła, bo ty dziś świętujesz… I nawet chciałam się wybrać, ale widzisz, nie zdążyłam. – Rozłożyła ręce. Koty tymczasem próbowały dobrać się do opłatka. – Wadim, Alosza, Jelenka, Marusia! – wykrzyknęła energicznie staruszka. – Do kuchni, kochanieńkie, do kuchni, dajcie gościowi się chociaż rozebrać!
Rozpieszczone czy nie, koty znały granicę. Obróciły się z godnością i gęsiego podążyły do kuchni, skąd dochodziła woń pieczonego ciasta.
Dziewczyna odetchnęła z ulgą, odkładając bezpieczny już – i rozmiękczony od ciepła dłoni – opłatek. Zrzuciwszy wierzchnie okrycie, powróciła do wyjaśnień:
– Mamy w Polsce taką tradycję, że kiedy składamy sobie świąteczne życzenia, łamiemy się opłatkiem. Wiem – ciągnęła, poprawiając na szyi wisiorek i czując przy tym ukłucie serca – że obchodzisz Boże Narodzenie kiedy indziej, ale… – Zaschło jej w gardle z przejęcia. Umilkła więc, nie dokończywszy koślawego wyjaśnienia.
Babcia Dunia objęła ją troskliwie kościstymi rękoma, a poorane zmarszczkami oblicze przeciął szeroki uśmiech.
– Ale bardzo chciałaś złożyć dziś komuś życzenia, tak? – spytała ciepło. W jej głosie dało się słyszeć nutę wzruszenia. – To miłe, kochanie.
To raczej głupie, pomyślała dziewczyna, zważywszy, że nawet nie wiem, czego ci życzyć. Znała babcię Dunię prawie rok, a mimo to nie miała pojęcia, czego staruszka by pragnęła. Czego może chcieć samotny człowiek, którego jedynymi towarzyszami są koty i który mieszka na końcu świata, gdzie nawet nie ma zasięgu? Kto inny życzyłby sobie pewnie szybkiej i bezbolesnej śmierci – ale nie babcia Dunia z całą swoją energiczną naturą i radosnym usposobieniem.
– Życzę ci… życzę… żebyś została taka, jaka jesteś – wypaliła wreszcie, karcąc się w duchu za banał i płytkość tych życzeń. – Odłam kawałek… o, właśnie tak… i zjedz.
Staruszka postąpiła zgodnie z zaleceniami, po czym raz jeszcze uściskała speszoną sąsiadkę.
– Wiesz, że złożyłaś mi najpiękniejsze życzenia, jakie można usłyszeć? – spytała, mrużąc wielkie, wschodnie oczy. – A ja ci życzę, żebyś była po prostu szczęśliwa.
Westchnienie wyrwało się z piersi dziewczyny. Czy aż tak wyraźnie widać, że czasem popadam w melancholię? Może babcia Dunia zauważyła zaschnięte łzy na czerwonych od mrozu policzkach.
– Piekę ciasto czekoladowe – poinformowała staruszka, prowadząc gościa do kuchni. Tam już czekały porozkładane na taboretach i parapecie koty, kołysząc rudymi ogonami. Największy z całej zgrai, Wadim – jedyny, którego dziewczyna umiała wyróżnić z tej gromady – zajął miejsce tuż przy kwadratowym blacie stołu i nie spuszczał oka z rozgrzanego piekarnika.
Kuchnia była nieduża i przytulna. W kącie mruczała lodówka, a lakier warstwami schodził z jej pożółkłych drzwiczek. Na szafkach piętrzyły się naczynia i książki kucharskie, a w zlewie tkwiła ubrudzona czekoladą miska. Zapach ciasta był tak kuszący, że w wyposzczonym żołądku dziewczyny głośno zaburczało.
– Cierpliwości! – roześmiała się babcia Dunia, przeganiając z taboretu jednego z kotów – czy też raczej, jak się po chwili okazało, kotkę. – Siadaj, siadaj, chcesz herbaty?
Dziewczyna kiwnęła głową.
– Przydałoby się – westchnęła. – To niby kilka kroków, a strasznie zmarzłam. Zima stulecia normalnie – zaśmiała się ponuro, postukując palcami o blat. Wadim przesunął się w jej stronę, trącając łbem rękaw wełnianego swetra.
– Nie narzekaj. Bywały gorsze.
Wzniosła oczy do popękanego sufitu.
– Wierzę. Jak ty tu w ogóle wytrzymujesz? – spytała nagle, wiedząc, że akurat babcia Dunia się o takie pytanie nie obrazi. – Tyle lat w tym miejscu, klimat średni, sąsiedztwa przez długi czas nie miałaś… Zero telewizji…
– Jest radio – przerwała tyradę wesoło staruszka. – Chodzę do wioski, to mam towarzystwo. W. albo Andriusza podrzucą mi od czasu do czasu dobrą książkę. A do samotności w domu przywykłam. Przyznam ci, że nieswojo się czuję, kiedy zaprasza mnie rodzina mojego świętej pamięci brata. To bardzo mili ludzie, naprawdę… ale kiedy u nich jestem, czuję przymus, konieczność zachowania jakiejś rutyny. Nie mogę żyć całkowicie po swojemu.
Mówiąc to, krzątała się beztrosko po kuchni. Narzuciła na sweter fartuch, przewieszony dotąd przez oparcie jedynego krzesła w kuchni. Myła miskę, nie przestając opowiadać. A dziewczyna kiwała głową, koniuszkami palców głaszcząc nachalnie dopominającego się o pieszczoty Wadima. Kuchnię oprócz syku piekarnika wypełniło zadowolone mruczenie, zaś pozostała trójka kotów natychmiast obsiadła gościa, prychając i parskając.
– Nie dadzą ci spokoju – zauważyła babcia Dunia, otwierając szafkę. Garnki z hukiem posypały się na podłogę. – Sio, kocury, bo przyjdzie niedźwiedź i was zje! – postraszyła zwierzaki. Spojrzały na nią lekceważąco, bowiem jakkolwiek uznawały autorytet jedynej pani, w jej bajki widocznie nie wierzyły. Po chwili straciły zainteresowanie babcią Dunią i jeden przez drugiego poczęły się wpychać na kolana dziewczyny, drapiąc jej wypłowiałe dżinsy.
Niedźwiedź jednakowoż istniał. Wprawdzie nie w pobliskim lesie – choć kto tam wie, może dobrze się maskował – ale na lodówce. Drewniana, prymitywna dość figurka zajmowała honorowe miejsce przed miską z tłuczkami, ubijaczkami i innymi przyrządami, których nazwy znają wyłącznie wybitni kucharze. Niedźwiedź miał oczy z kamienia i zastygł w antropomorficznej pozie z wyciągniętymi przed siebie łapami. Z tego, co dziewczyna słyszała, figurkę wyrzeźbił ponoć brat babci Duni. Z jakiej okazji – nigdy się nie dowiedziała.
– Patrzysz na moje śliczności? – Figlarny głos staruszki sprawił, iż dziewczyna oderwała wzrok od niedźwiedzia. – To strażnik tego domu. Ma w sobie pozytywną siłę… i jest bardzo podobny do człowieka. Tak jak dzik.
– Dzik? – zdumiała się dziewczyna. Pomyślała o odległym chrumkaniu, które słyszała w letnie, bezsenne noce. – Niedźwiedzia jeszcze rozumiem, ale jak dzik może być podobny do człowieka?
Babcia Dunia odwróciła się od piekarnika. Podtrzymująca rzadkie, siwe włosy opaska zsunęła się, a kosmyki otoczyły pomarszczoną twarz niby aureola.
– On całkiem jak ludzie – odezwała się głębokim, pełnym mistycznego natchnienia głosem, zamykając oczy. – Tylko koszula inna. Oszukaj – zrozumie, gniewaj – zrozumie, wszystko zrozumie.
To twoje?, przemknęło przez myśl dziewczynie. Nie ośmieliła się zadać pytania na głos w obawie, iż mogłaby obrazić staruszkę samym przypuszczeniem, że to wyłącznie cytat.
– Mitologia ludów syberyjskich – wyjaśniła babcia Dunia, jakby czytała sąsiadce w myślach. – Moja matka pochodziła z plemienia Chantów. To półkoczowniczy, ugrofiński lud z dorzecza Obu, który w czasach Związku Radzieckiego paru partyjniaków postanowiło ucywilizować.
– I im się udało – wtrąciła nieśmiało dziewczyna, oceniając, iż babcia Dunia żadną miarą nie mogłaby uchodzić za dziką. – Chociaż coś im wyszło…
– A gdzie tam! – Staruszka machnęła niecierpliwie ręką, porządkując garnki w szafie. Na kuchence gwizdał wesoło czajnik, więc dziewczyna zeskoczyła ze stołka i poszła nalać wody do kubka, a koty niczym cienie podążyły za nią. – Po upadku ZSRR większość Chantów wróciła do zbieractwa, poligamii i szamanizmu. Ja jestem półkrwi, więc mogłam zostać wśród Rosjan. Widzisz, kochanie, jestem już za stara na ganianie po lesie za jagodami – dodała ze śmiechem. Jej dźwięczny głos zagłuszał plusk lanej z czajnika wody. – Ale do mitologii często wracam. Znasz chyba teorię, że tak naprawdę wszyscy wierzymy w jednego Boga, tylko inaczej go nazywamy?
– Słyszałam o tym – odparła, wrzucając do pasiastego kubka torebkę z herbatą. Po chwili do zapachu czekolady dołączyła subtelna woń mięty. – Ale szamanizm i panteizm też?
– Oczywiście! W buriackim eposie bóg Churmas zesłał na ziemię swojego syna, by ten pod imieniem Gesera walczył ze złem. A Geser chodził po świecie w ludzkiej skórze i dokonywał cudów. Przypomina ci to coś?
Uniosła wzrok znad kubka, nieomal wylewając jego zawartość na śledzące każdy jej ruch koty.
– Chcesz przez to powiedzieć, że o Jezusie mówi już syberyjska mitologia?
Chropowaty, lecz mimo to zaskakująco przyjemny śmiech babci Duni zdawał się rozbrzmiewać w całym domu.
– Nie o to chodzi – wyjaśniła, domykając wreszcie drewnianą szafkę. Rzuciła okiem na przymocowany do lodówki minutnik, ale widocznie ciasto jeszcze nie było w pełni gotowe, pomimo wydzielania nader intensywnej woni. – Wskazuję ci wyłącznie pewne podobieństwa. Ale jak chcesz, mogę ci też opowiedzieć zupełnie inną historię. Wprawdzie nie pochodzi ona z chantyjskich kręgów, lecz wielokrotnie słyszałam ją w dzieciństwie z ust mamy. Uwielbiam ją – a tobie też na pewno się spodoba.
Dziewczyna przycupnęła na taborecie, gestem zachęcając babcię Dunię, by mówiła dalej. Dobrze się słuchało jej opowieści, choćby to miały być tylko mity ludów, o których mało kto w dzisiejszych czasach jeszcze wspominał.
Staruszka zajęła krzesło i wzięła na kolana jedną z kotek. Pykał piekarnik, a za oknem dzwonił sople na rynnie. W żółtym świetle babcia Dunia przypominała osobę mongolskiego pochodzenia – gdyby odmłodzić ją o kilkanaście lat, przyczernić włosy i posadzić na konia, niewiele różniłaby się od widywanych na rycinach czy obrazach oddziałów tatarskich.
– Historia ta – zaczęła hipnotycznie miękkim głosem babcia Dunia, poprawiając ubrudzony czekoladą rękaw – mówi o przodku ludzi, Wielkim Kruku. Miał córkę, którą bardzo kochał. Pewnego dnia zapadła ona w sen i nie mogła się obudzić… Widzisz, kochanie, nawet wszechmocni mają czasem problemy, które ich przerastają. Ktoś powiedział Krukowi, że jedynym lekarstwem na sen córki jest lecznicza trawa. Chodził więc Kruk po świecie i szukał trawy. Obszedł góry i doliny, wyspy i jaskinie, zajrzał do nor i lasów, lecz trawa jakby się przed nim ukryła. Rzekł sobie wreszcie: „Obejdę jeszcze ten cypel, a jeśli tam jej nie znajdę to trudno, widać tak miało być”. W głębi duszy gorąco wierzył jednak, iż uda mu się obudzić ukochaną córkę.
Dotarł wreszcie do krańca ziemi, bo za cyplem był właśnie skraj świata. Stała tam maleńka ziemianka, w niej zaś tańczyły dwie szamanki. Grały na bębnach, a warkocze do taktu biły o ich plecy. Zwały się Enentilnewwyt i Enenjaunewwyt. Śpiewały, iż przywracając ludziom życie. Kruk spoglądał na nie, słuchał ich głosów, aż przysnął. Wreszcie ocknął się, wyciągnął kobiety z chaty – bo były małe, kilkakroć mniejsze niż ja – i spytał, czy szamanki leczą choroby. A one na to, jedna przez drugą, że każdemu przywrócą apetyt na życie. Wziął więc Kruk kobiety do swego domu i przyłożył je do skroni córki. Ledwo zaczęły bić w bębny, a już chora ozdrowiała i otworzyła oczy. Tak to szamanki uleczyły córkę Wielkiego Kruka z niedobrego snu.
W pierwszej chwili dziewczyna nie zdała sobie sprawy, że babcia Dunia skończyła opowieść. Jej głos usypiał, wprowadzał w stan półtransu, gdzie obrazy tańczących wokół ogniska małych szamanek przebiegały przed oczami, mieszając się z wizerunkiem prezentu od W., wygłodniałych kotów i ciemności zapadającej nagle pośród idealnej ciszy.
Zajęło jej wiele pyknięć piekarnika, nim otworzyła oczy i uniosła głowę ze złożonych dłoni. Wydobywający się z kubka zapach mięty przydawał atmosferze senności.
Pomyślała o Wielkim Kruku i jego córce, i o śnie, w który omal sama nie zapadła. To była kolejna mitologiczna bajeczka czy historia z drugim dnem? Coś świtało w głowie, lecz wciąż było zbyt odległe, by zrozumieć istotę sprawy. Gdzieś majaczyła myśl, że ta historia to metafora życia – ale na jakiej zasadzie funkcjonująca i co ukazująca, tego już dziewczyna nie potrafiła określić.
– To bardzo ładna opowieść – powiedziała, zdając sobie sprawę, jak trywialnie brzmią jej słowa. – Ale jednego nie mogę zrozumieć. Dlaczego pomyślałaś, że właśnie mi szczególnie się ten mit spodoba?
Babcia Dunia uśmiechnęła się tajemniczo.
– Właśnie dlatego. Zadałaś mi to pytanie, choć znasz na nie odpowiedź.
Przecież nie znam, miała ochotę zaprotestować, lecz napotkawszy wzrok staruszki, nagle się zawahała. Naprawdę nie znała? Może tylko nie potrafiła jej jeszcze wydobyć, tak jak wiele dni zajęło jej odkrycie całego mnóstwa drobiazgów, które siedziały w niej od zarania dziejów, a które miały odwagę wyjść na światło dzienne dopiero w bez-dźwięku, bez-czasie i bez-przestrzeni.
Chciała o to spytać babcię Dunię… ale ta już stała przy piekarniku i wyciągała zeń pachnącego ciasto, choć dziewczyna nie pamiętała by minutnik zapiszczał.
– Koniec bajdurzenia, kochanie. – Staruszka posłała jej ciepły uśmiech. – Zapraszam do stołu. – Nie skończyła mówić, a już koci orszak podążył do jadalni, a zaraz za nim i obie kobiety. Zanim wypiek na dobre odsunął w niepamięć Wielkiego Kruka, dziewczyna dostrzegła znaczące spojrzenie babci Duni.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

KarolinaBas
Stalówka


Dołączył: 24 Maj 2011
Posty: 38
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 15:48, 05 Cze 2011    Temat postu:

Lill,witaj! Od razu zaznaczę,że ostatniej części nie przeczytałam, poniewaz mój komputer zgłupiał i dostaje szalonych zawiech. Ale, odniosę sie do całości. Ciekawa fabuła, ciekawi bohaterowi,i ten polityczny klimat. Kiedy pisałaś w pierwszej części o przyjęciu, to zrobiłas to bardzo przekonująco; na tyle, by poczuc klimat tamtego miejsce. To samo tyczy Devos. Twoje opisy są szczegółowe i choc mozna by sadzic powierzchownie,że znużą, mnie nie znuzyły. Potrafisz zapalić w czytelniku iskre zainteresowania a fabułą powodować pytanie: co dalej? Masz bogaty język, dobre pióro. Nie wiem czy były jakieś literówki, błędy, bo zupełnie pochłonęła mnie akcja,więc wybacz,uwag tego typu nie ma. Uśmiech. A jeżeli nawet są, to z pewnością niegroźne. Dziwię sie jedynie,że tak dobra proza,została skomentowana przez niewiele osób. No,ale to może się zmienić. Ja, chętnie bym poznała dalsze losy bohaterki i odkryła wszystkie znaki zapytania, na które nie mam odpowiedzi. Gratuluję i pozdrawiam serdecznie!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 21:26, 19 Cze 2011    Temat postu:

Ciąg dalszy specjalnie dla Mal, bo ona jedna jeszcze czyta na forum. Plus dla nowych czytelników (są jacyś? Smile)

Sceny piąte

Podczas gdy zdecydowana większość obywateli Polski w gorączkowym jak co roku pośpiechu czyniła ostatnie przygotowania do świąt Bożego Narodzenia, ganiając po okolicy za karpiem, choinką bądź piernikiem „domowej roboty”, w Rosji wrzało. Temperatury za oknem mogły sobie spadać do ilu tam chciały stopni na minusie, sople mogły wisieć z dachów i rynien, grożąc nagłą śmiercią przechodzącym pod nimi osobnikom, ale w Białym Domu[1] było gorąco niczym w sercu Czarnego Lądu. Upał ten z wolna udzielał się całej Rosji, potem i państwom ościennym, a wkrótce całemu światu, który na moment zamarł z zapartym tchem, porzucając bombki, kolędy oraz „Kevina samego w domu”.
Dnia dwudziestego trzeciego grudnia w godzinach wieczornych rosyjska telewizja państwowa wyemitowała zwyczajowy dla tej pory tygodnia program publicystyczny, w którego każdym odcinku gościła znana postać ze świata bądź to polityki, bądź to ekonomii, bądź to nauki. Tym razem, zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami, w spowitym półmrokiem studiu, w którym odcinały się wyraźnie czerwone fotele, a także karmelowe światła lamp, oprócz redaktora prowadzącego zasiadła postać znana nie tylko w Rosji. Nie był światu obcy mężczyzna w średnim wieku o zaskakująco szczupłej jak na polityka sylwetce i twarzy, którą złośliwi nazywali „szczurzą”, a życzliwi „obliczem inteligenta”. W prostokątnych szkłach okularów tańczyły błękitne refleksy, kryjąc za sobą małe, głęboko osadzone oczy. Poruszała się miarowo trójkątna szczęka, a gdy gość zabierał głos, wysuwał się do przodu podbródek przypominający narośl na wklęsłej twarzy. Z warg nie schodził pobłażliwy, zwany czasem cwaniackim uśmiech.
Premier Jegor Aleksiejewicz Nikitin czuł się w studiu jak u siebie w domu. Rozstawił nogi na pańską modłę, opierając się mocno stopami o podłogę, choć jednocześnie dało się w jego zachowaniu zauważyć coś nerwowego. Przez większość czasu trzymał dłonie złożone w klasyczną piramidkę, łącząc same opuszki palców. Czasem jednak któraś z rąk wędrowała do podbródka albo do karku, a druga w tym czasie pospiesznie poprawiała rękaw czarnego garnituru. Rozbiegane oczy kontrastowały z emanującą z reszty ciała pewnością siebie. W Nikitinie krył się wyraźny dysonans.
I każdy, kto go posłuchał, szybko zaczynał pojmować, cóż jest przyczyną podobnego zachowania.
– Mówię to z przykrością – zapewniał, wypuszczając głośno powietrze, aż policzki zapadły mu się w głąb żuchwy – i z pewnym poczuciem winy. Jednakże uznałem, iż nie wolno przemilczeć niektórych tematów, zwłaszcza biorąc pod uwagę wybory do Dumy, które czekają nas w przyszłym roku.
Od tej jakże enigmatycznej wypowiedzi zaczynały retransmisję kanały telewizyjne na całym świecie, wrzucając widza w sam środek akcji, zgodnie z metodą starożytnych aojdów. Nie mijało jednak parę chwil, a ów przepełniony żalem ton stawał się najzupełniej zrozumiały, tak jak nietrudno było zrozumieć, co owe niecierpiące przemilczenia tematy mają wspólnego z wyborami parlamentarnymi.
– Demokracja – kontynuował Nikitin, dyskretnie poprawiając okulary na czubku długiego nosa – pozostała w naszym kraju wyłącznie ładnym, pustym słowem. Tego, co robi prezydent, nie da się już dłużej nazywać choćby demokracją nieudolną. Naród rosyjski znów znalazł się pod dyktatorskim jarzmem, niczym najpierw w carskich, a potem w bolszewickich i komunistycznych czasach. Ledwie zasmakowaliśmy demokracji, ponownie zostaliśmy niewolnikami.
– Dlaczego pan tak uważa, panie premierze? – spytał z zakłopotaniem redaktor prowadzący. I on zdradzał nerwowość, i to o wiele wyraźniejszą niż w przypadku nieznacznych tików Jegora Aleksiejewicza. Zresztą – cóż się dziwić? Premier zbaczał na grząski grunt. Pozwolić mu mówić czy zmienić temat, nim program przemieni się w przedsionek piekieł? Redaktor – dziennikarz o godnym podziwu stażu, zazwyczaj zimno profesjonalny i profesjonalnie neutralny, elegancki, schludny i z filmowym uśmiechem przyklejonym do przypudrowanego oblicza – z sekundy na sekundę coraz bardziej tracił opanowanie.
Nikitin od niechcenia strzepnął pyłek z rękawa.
– Już poprzednik naszego obecnego prezydenta zdradzał dyktatorskie zapędy. Na szczęście dla całego narodu, zajął się czynnościami o wiele bardziej przydatnymi społecznie.
Obaj, redaktor i premier, wymienili uśmiechy, w których uważne oko wychwyciłoby cień drwiny. Wszyscy znali niewiarygodne losy byłego prezydenta. Rządził przez jedną kadencję, chwycił kraj silną ręką… po czym, mając poparcie społeczne kształtujące się na poziomie siedemdziesięciu procent, oświadczył raptownie, że o reelekcję ubiegać się nie będzie. Powodów nigdy nie podał, chociaż w kuluarach mówiło się o szykanowaniu jego córek i odrazie do nieprzyjemnej atmosfery panującej w zatęchłym świecie polityki. Zaskakując nie tylko Rosję, ale i świat tą decyzją, poprzednik W. udzielił oficjalnego namaszczenia jemu samemu, po czym wycofał się z życia publicznego. Plotka głosiła, że otworzył szkołę sztuk walki, a przy okazji przejął pieczę nad jednym z petersburskich schronisk dla psów.
– Co zaś się tyczy samego W. – kontynuował z pozornym spokojem Nikitin, unikając konfrontacji ze spojrzeniem przerażonego dziennikarza – zdążył pokazać, na czym naprawdę mu zależy, dostosowując konstytucję do swoich partykularnych interesów. Przedłużenie prezydenckiej kadencji to zamach na najwyższą wartość tego narodu i na najistotniejszą ustawę. Każda ingerencja w konstytucję pociąga za sobą szereg następstw nie tylko politycznych, ale również społecznych, gospodarczych…
– Dobrze, że wspomniał pan o gospodarce, panie premierze – ucieszył się redaktor, naiwnie wierząc, iż uda mu się jeszcze ściągnąć rozpędzony pociąg na boczny tor i uniknąć czołowego zderzenia z lokomotywą zwaną wszechmocnym W. – Z naszych sondaży wynika, iż w porównaniu z ubiegłym rokiem aż o pięć procent Rosjan więcej jest zadowolonych z poziomu życia, a co za tym idzie – również z obecnej sytuacji ekonomicznej kraju. Tymczasem z pańskiego obozu poczęły dochodzić przepowiednie rychłego załamania gospodarczego.
Jegor Aleksiejewicz znów miał dłonie złożone w piramidkę, lecz tym razem ściskał palce tak mocno, iż wygiął je aż do chrzęstu kości.
– Jakże może funkcjonować ekonomicznie kraj, w którym nie istnieje realna opozycja? – spytał retorycznie. Ciemne światła lamp wyłuskiwały z jego czarnych włosów pierwsze siwe pasemka. Jak na czterdzieści sześć lat i prawie czteroletnią kadencję sprawowania rządów, Nikitin trzymał się znakomicie. – W. nie ma monopolu na nieomylność. Ministrowie, również minister rozwoju gospodarczego, są mu całkowicie podlegli…
– Przepraszam, że przerywam, panie premierze – redaktor był już bliski histerii – ale wkradła się w pańską wypowiedź drobna nieścisłość. Ministerstwo Rozwoju Gospodarczego i Handlu nie zalicza się przecież do bloku prezydenckiego , lecz podlega Prezesowi Rady Ministrów, czyli… panu.
Nikitin wciągnął powietrze tak głęboko do płuc, jakby zamierzał nurkować bez maski tlenowej.
– Panie redaktorze, proszę, bądźmy dorośli. Kto desygnuje premiera? Prezydent, to jasne. Jestem zatem, i wszystko, co robię, również, winny bezwzględną lojalność wobec prezydenta, z czego W. nie omieszkałby nie skorzystać. Proszę spojrzeć na samego siebie – czy nie drży pan na myśl o tym, co stanie się, gdy moje słowa ujrzą światło dzienne? Zostaniemy obaj – pan i ja – sumiennie rozliczeni z każdego dźwięku niezgodnego z przyjętą przez władze centralne linią. A jedyną obowiązującą w Federacji Rosyjskiej władzą centralną jest władza samego W. Wszyscy mieli okazję zobaczyć, jak W. postępuje z buntownikami. Niedługo, tak sądzę, dojdziemy do sytuacji, którą nasz kraj widział już ponad sto lat temu. Do drugiej krwawej niedzieli.
I nagle zdarzyło się coś niezwykłego. Czy to pod wpływem słów premiera, czy z racji wewnętrznej przemiany, dziennikarz wyprostował się jak struna i odważnie spojrzał swemu gościowi w oczy. Stało się jasne – zrozumiał. Zrozumiał, że i tak pójdzie na dno wkrótce po emisji skandalicznego programu, a jedyne, co może zrobić, to pożegnać się z pracą z godnością. Może kiedyś, w innym systemie, w innej rzeczywistości ktoś doceni jego heroiczną ofiarę. Może w podręcznikach historii pojawi się jego nazwisko jako tego, przed kim premier-samobójca prezentował poglądy, które wstrząsnęły podstawami współczesnego świata u progu nowego roku.
– Dlaczego więc – spytał, a jego głos był czysty i dźwięczny – dopiero teraz postanawia pan publicznie zdemaskować dyktatorski system rządów prezydenta?
Oczywiście, stało się całkiem nieistotne, co redaktor uważał o W. przed programem, a nawet – co uważał o nim na początku programu. Chodziło o temat, o skandal, o historię, która – jak słusznie dziennikarz przypuszczał – lotem błyskawicy obiegła cały świat i na ustach całego świata się znalazła.
Jegor Aleksiejewicz odchylił głowę i zamknął oczy, po czym odetchnął, jakby próbował się pozbyć z piersi nieopisanego ciężaru.
– Jak już mówiłem, obowiązywała mnie pełna lojalność wobec jedynowładcy. Jestem człowiekiem honoru i szanuję dane słowo. Istnieje jednak coś ważniejszego od wierności ręce, która karmi. To wierność ojczyźnie. Przez długi czas przymykałem oczy na działania W. – Mówiąc to, otarł z policzka coś, co może było potem, a może łzą. – Sam sobie tłumaczyłem to, co i od niego słyszałem niejednokrotnie – że centralizacja władzy to ruch konieczny, by przywrócić Rosji ekonomiczną wydolność. Że to etap przejściowy i ma ułatwić usuwanie szkód wyrządzonych przez okres dzikiej prywatyzacji. Dziś jednak wiem, że byłem naiwny. Nie ma żadnych etapów przejściowych ani żadnych „ruchów koniecznych”. W. zmylił nas wszystkich – tak naprawdę jedyny jego cel to powrót do straszliwych czasów totalitaryzmu. Jego szacowny poprzednik to przy nim wzór cnót demokratycznych. W., i mówię to z pełną odpowiedzialnością za moje słowa, w swym egoistycznym pędzie ku pełnej kontroli wkrótce zatopi statek zwany Rosją bądź też rozbije go o skały kryzysu.
Tą właśnie ekwilibrystyczną metaforą zakończyło się patetyczne przemówienie Jegora Nikitina. Świat wstrzymał oddech, czekając na ruch W.
Nim się go doczekał, minęło kilka dni. Niemniej, w poniedziałek – gdy większość obywateli Zachodu, mniej lub bardziej katolickich, odpoczywała po świątecznym obżarstwie – stało się to, co wszyscy przeczuwali od momentu ujrzenia zwiastującego apokalipsę programu. Premier został prawomocnie i z wszelkimi należnymi honorami zdymisjonowany.
Tylko W. rozczarował międzynarodową publikę. Żądni krwi nie usłyszeli steku wyzwisk, a wyraz twarzy prezydenta niczym nie różnił się od maski, którą przybierał na cały wachlarz oficjalnych okazji, od noworocznego orędzia do narodu po gościnne występy w Davos czy gdzie tam go diabli zanieśli. Dziś jednak owo niewzruszone oblicze wydawało się nie tyle chłodne, co bezlitosne i zacięte.
– Ten pan uczynił rzecz najrozsądniejszą z możliwych – odpowiadał z cynicznym uśmiechem na rozgorączkowane pytania dziennikarzy. Naturalnie, po rosyjsku, a kryła się w tym właściwa mu perfidia i wyższość. – Sam publicznie uzasadnił tę dymisję. Nie mam nic do dodania. – Wzruszył ramionami i szedł dalej, ostentacyjnie ignorując obecność zgrai żurnalistów.
– Co teraz będzie? – wyrwał się z tłumu przytrzymywany przez Barsukowa dziennikarz. Miał koszmarny rosyjski akcent, ale wyraźnie się starał, a W., czego by o nim nie mówić, lubił takich, którzy się starają. Odwrócił się więc i na moment jeszcze poświęcił uwagę zachwyconemu przedstawicielowi zachodnich mediów.
– A co ma być? – W niby-uśmiechu krył się cień wzgardy. – Cóż się robi po rozwiązaniu rządu? Powołuje się nowy.
Desperacka odwaga jednego z żurnalistów odblokowała kolejnego. Ten po rosyjsku nie mówił w ogóle, ale przykuwał uwagę względnym opanowaniem pośród podekscytowanego tłumu.
– Mr president, could you please refer to the blunt words of mr Nikitin?[2]
W. dał znak szóstce ochroniarzy, by nie reagowali zbyt gwałtownie na próby szturmu. W nieokreślonym odruchu przesunął dłonią wzdłuż brzegu kołnierza, gdzie niektórzy – wedle późniejszych relacji – dostrzegli coś błyszczącego. Nie miał złości ani pogardy w oczach – raczej pobłażliwość cierpliwego ojczulka.
– First and foremost – odparł z jadowitą łagodnością – I would like mr Nikitin to form some sober thoughts that I could refer to. I mean, argumentative, not pretty but exaggerated metaphores. [3]
Po czym odwrócił się na pięcie i zniknął w czeluściach Białego Domu, odprowadzany przez wiernych ochroniarzy. Ale co robił w siedzibie rządu, skoro żadnego rządu już nie było, pozostało dla świata tajemnicą.
Wytchnienie od elektryzującej sprawy Nikitina trwało zaledwie jeden dzień, o ile trwało w ogóle. Po odwołaniu, obecnie już były premier stał się celebrytą numer jeden, sławą wygrywając nawet z samym W., co musiało dyktatora dodatkowo rozsierdzać. Ciągła obecność Jegora Aleksiejewicza w środkach masowego przekazu, acz tolerowana, musiała w końcu znaleźć kres. I znalazła już w środę, gdy W. zwołał posiedzenie Dumy, na którym – tak zapowiadano – miał desygnować nowego premiera. Nikitin poszedł w odstawkę, a świat spekulował, kto zajmie jego miejsce. Na kandydatów wystawianych bez żenady również przez zachodnich przywódców zaczęto stawiać zakłady niczym na konie wyścigowe.
Tę partię dyktator rozgrywał po mistrzowsku, stopniując napięcie niczym gorliwy uczeń Hitchcocka. W środowe przedpołudnie wkraczał do budynku Dumy Państwowej z uniesioną dumnie głową jak rzymski wódz po wygranej bitwie. Ale jaką decyzję podjął – któż mógłby zgadnąć? Jeżeli komukolwiek zwierzył się ze swych zamierzeń, to tylko osobom bezwzględnie lojalnym, które również nie dały po sobie poznać, że cokolwiek wiedzą na temat tożsamości nowego szefa rządu.
Wielu próbowało z twarzy prezydenta wyczytać, którego z powszechnie rozważanych kandydatów popiera. Czy Antona Krawczenkę – młodego, zadziornego liberała, którego nominacja byłaby ukłonem w stronę Zachodu i jasną wiadomością: „Tak, Rosja chce rozmawiać z NATO, Unią Europejską i z każdym innym, kto rozdaje karty na stole świata”? A może Gieorgija Gorodeckiego, byłego szefa FSB, podejrzliwego pułkownika, który zawsze deklarował się jako zwolennik silnej polityki centralizacyjnej? Ten pierwszy otworzyłby Rosji bramy całego świata, z tym drugim łatwiej by się autorytarnemu przywódcy współpracowało. Gorodecki czy Krawczenko, Krawczenko czy Gorodecki? Próba zmazania plamy na honorze – merytorycznie bezpodstawnej dymisji Nikitina? A może pokazanie całemu światu, że jego opinia Rosji – a w każdym razie jej przywódcy – nie obchodzi bardziej niż zeszłoroczny śnieg? Radykalizm czy wyciszenie gorącej sytuacji? Co wybierze W.?
Gdy zjawił się w sali obrad, wszyscy wstali, choć nie wymagały tego żadne formalne zasady. Dyktator przeszedł wzdłuż beżowej ściany, a odgłos jego kroków rozlegał się w całej sali. Deputowani zgodnie wstrzymali oddech, zawiśli w innej rzeczywistości na tę chwilę, gdy dumny mężczyzna o szlachetnie srebrnych włosach i w nienagannie schludnym, czarnym garniturze szedł od bocznych drzwi ku mównicy. Obecny p.o. premiera, zasiadający – choć teraz, rzecz jasna, stojący jak wszyscy – na podwyższeniu Krawczenko śledził jasnymi oczami każdy ruch dyktatora, ale w jego wzroku nie było nadziei. „Gorodecki!”, zawyrokował świat, wpatrzony w W. kilkudziesięcioma kamerami i oczami milionów telewidzów. To było jak film – ale film nowatorski, interaktywny, którego każdy czuł się częścią. Na oczach całej Ziemi tworzyła się historia nie tylko Rosji, lecz nas wszystkich, ciebie, mnie, was tam w kącie… nawet głodnego dziecka w Etiopii. Patrząc na dygnitarską godność w każdym ruchu W., nikt nie miał wątpliwości – jeśli Rosja jeszcze nie stała się hipermocarstwem, to tylko przez czyjeś niedopatrzenie, karygodne zaniedbanie sprzed lat, które wkrótce zostanie naprawione przez bezwzględnego autokratę.
– Usiądźcie, proszę. – Zdumiewająco ciepły, wręcz przyjacielski głos powitał urzeczonych potężną postacią W. deputowanych. Spełnili jego polecenie jak czterystu pięćdziesięciu pupilków jednego nauczyciela.
W. oparł dłonie na mównicy, odkładając na blat teczkę, w której skrywał najważniejszą wiadomość dnia. Z jego twarzy bił spokój – absolutny, hipnotyczny spokój. Za dyktatorem rozpościerało się dumnie godło – dwugłowy orzeł na karmazynowym tle.
Przy drzwiach zebrał się spory tłumek. Ochroniarze W., kilkoro ludzi z administracji prezydenta, dziennikarze i jakieś twarze, których nikt nie poznawał w tak doniosłym momencie.
– Przyjaciele! – Zawsze zwracał się w ten sposób do deputowanych, jakby koniecznie chciał podkreślić, że nie istnieje dystans między nimi. Zabawne, przecież w ten sposób podkreślał coś dokładnie przeciwnego. …A może właśnie o to chodziło? – Nie muszę wam tłumaczyć, z jakiej okazji się tu dzisiaj zebraliśmy. Mogę jedynie rzec, iż przykro mi z powodu wydarzeń ostatnich dni. – W zwielokrotnionym przez mikrofon głosie zadrżała melancholijna nuta. – Niemniej – nuta znikła pospiesznie – jest nowy dzień i nowe wyzwania. Na mnie, jako prezydencie Federacji Rosyjskiej, spoczywa obowiązek wskazania kandydata na premiera i poddania tejże kandydatury pod głosowanie Dumy. Ufam, iż nie poróżnimy się dziś, kiedy jak nigdy potrzebujemy mówić jednym głosem. Stoimy w obliczu globalnego kryzysu ekonomicznego, wzmożonej aktywności terrorystów i innych, znanych wam wszystkim zagrożeń dwudziestego pierwszego wieku. Lecz stoimy również w obliczu nowego roku, symbolicznego początku, który ma w naszym kraju wymiaru szczególny. Spodziewam się, iż wskazana przeze mnie kandydatura – uśmiechnął się pod nosem, ale dłoń w dziwnym, nerwowym odruchu powędrowała do szyi – nie wszystkim przypadnie do gustu. Pamiętajcie jednak, iż nie chodzi o nasze prywatne sympatie, lecz o Ojczyznę. I po tym wstępie, nim zanudzę was na śmierć – w sali rozległy się ciche parsknięcia – chciałbym ogłosić, że na stanowisko Prezesa Rady Ministrów Federacji Rosyjskiej proponuję… – Zawiesił głos. Czterystu pięćdziesięciu deputowanych jednocześnie wstrzymało oddech, a wraz z nimi uczyniły to miliony telewidzów – Rosjan, Amerykanów, Polaków, Francuzów i wszystkich innych, którzy mieli jakąkolwiek świadomość globalną. – …mecenas Tamarę Władimirownę Polakową.
Zapadła cisza. Straszliwa, świdrująca w uszach cisza. Szok. Niedowierzanie. Milczenie. Jakby ktoś zrzucił na Rosję bombę atomową, jakby obywatele żegnali się już ze światem doczesnym… a bomba miękko zatonęła w ziemi, nie wybuchając. Nikt nie śmiał się ruszyć, bo może ta eksplozja nastąpi za sekundę, dwie?
Ale nie nastąpiła. Tylko przy drzwiach poruszył się jakiś cień.
Oczy świata zwrócone były na W. Czy spodziewał się oklasków, czy raczej okrzyków protestu? Czy dopuścił myśl, iż wysuniętą przez niego kandydaturę powita cisza jak makiem zasiał?
Lecz ktokolwiek spojrzał na dyktatora, wiedział już, że on to przewidział. Stał niewzruszony z dłońmi złożonymi na czerwonej teczce, uśmiechając się samymi kącikami warg. Odczekał jeszcze chwilę, a widząc, że nikt nie kwapi się zareagować, ciągnął, jakby nic się nie stało:
– Tamara Władimirowna jest w mojej ocenie kandydatem w pełni godnym zaufania. Sprawdziła się w okresie zawieruchy w połowie minionego dziesięciolecia jako prokurator generalny, a wcześniej jako jego zastępca. Ma na swoim koncie liczne sukcesy w walce z korupcją oraz przestępczością zorganizowaną. Co najważniejsze – Tamara Władimirowna jest w pełni oddana Rosji, czy to ścigając przestępców, czy to działając na rzecz praw zwierząt. Zdecydowałem się zaproponować ją na stanowisko premiera Federacji Rosyjskiej, ufając, iż ta kandydatura będzie złotym środkiem pomiędzy sprzecznymi niekiedy interesami różnych grup społecznych wewnątrz Rosji. Poza tym – uśmiech rozszerzył się raptownie – to, przyznajcie, miła odmiana po tylu latach męskich rządów. Sądzę, a większość deputowanych z pewnością się ze mną zgodzi, że Białemu Domowi przyda się kobieca ręka.
Odczekał, aż ucichnie nerwowy chichot na sali, po czym dodał:
– Cóż, wymieniłem wszystkie zalety Tamary Władimirowny, ponieważ ona sama jest zbyt skromna, by to uczynić. Resztę jednak niech dopowie sama zainteresowana. Tamaro Władimirowna, prosimy!
Odsunął się o krok, robiąc miejsce przy mównicy. Lecz nim przyszła pani premier ruszyła się z miejsca, zdarzyło się jeszcze coś.
Oto nagle cała sala, czterysta pięćdziesiąt milczących dotychczas osób, wstała zgodnie i zaczęła bić brawo. Takie rzeczy widywało się za Stalina – zbiorowy entuzjazm, uśmiechy zastygłe na twarzach i oklaski. Ogłuszająca burza braw przetoczyła się przez salę obrad, a pośród niej wyłoniła się z masy przy drzwiach niewysoka, solidnej postury kobieta, która drobnym krokiem podążyła w kierunku mównicy. Stukot obcasów ginął w ogólnym harmidrze.
Kobieta wzięła teczkę od W., rzucając mu speszone spojrzenie, po czym uniosła wzrok na deputowanych. Sala z wolna się uspokajała, przedstawiciele Dumy siadali w wygodnych fotelach, zaś zza ich pleców wyłaniały się czujne oczy kamer. Polakowa stała przez chwilę bez ruchu, czekając na wyciszenie się entuzjastycznej fali.
Choć W. nie należał do najwyższych (mimo iż w świecie polityki jego metr siedemdziesiąt pięć nie znaczyło tak znowuż mało), Tamara Władimirowna sięgała mu zaledwie do ramienia. W jej twarzy było coś niespotykanego, niekobiecego, wręcz kanciastego. Miała ostre rysy i wyraźnie zaznaczony, trójkątny podbródek. Wystawały jej kości policzkowe. Nawet nos miała kanciasty, o kwadratowym koniuszku. I do tego, jakby na przekór, nosiła okrągłe okulary, za którymi kryły się zielone oczy o kształcie migdałów. Czarne włosy upięła w ciasny, też dziwnie bryłowaty kok.
– Wypada podziękować za tak ciepłe powitanie – odezwała się, a jej głos, choć niski, brzmiał niemal dziewczęco. – I za laurkę wystawioną mi przez pana prezydenta. – Odwróciła się z uśmiechem do W. On też się uśmiechał, rzecz jak na niego niezwykła. Całym sobą zdawał się dodawać Polakowej otuchy. – Nie wiem, czy na nią zasłużyłam, ale postaram się pana nie zawieść.
Cała sala się roześmiała. Jakby znikło napięcie, jakby wyparowała gdzieś gęstość poprzedniej ciszy.
– Wiem – ciągnęła Polakowa, a uśmiech nie znikał z jej twarzy, łagodząc nieco rysy – że oczekuje się ode mnie przede wszystkim konkretów. Mam nadzieję jednak, że nie obrazicie się za ten krótki wstęp, który wydaje mi się konieczny. Ta nominacja – wokół oczu pojawiły się znienacka różowe obwódki – to wielki zaszczyt… i wielki obowiązek. To wy, nie ja, ocenicie, czy nadaję się na stanowisko szefa rządu. Niezależnie od wyniku głosowania, przyrzekam robić to, co robiłam dotychczas – w każdej sprawie starać się służyć ojczyźnie. Bóg mi świadkiem – zamknęła oczy, a głos jej drżał – że uczynię, co w mojej mocy, by nie zawieść ani was, ani pana prezydenta.
– Tamaro Władimirowna – rozległ się zza jej pleców łagodny baryton W. Jak on to robił, że pomimo oddalenia od mikrofonu nadal doskonale słyszano jego głos? – To zbędne zapewnienie. Ja pani ufam.
I zanim jeszcze przeszła do konkretów, już było wiadome – Tamara Polakowa zostanie premierem. Któż odważyłby się zakwestionować zaufanie W.? On takich deklaracji po próżnicy nie składał.
Przedstawienie rozgrywające się na deskach teatru zwanego Dumą Państwową nie zdążyło wybrzmieć do końca, nim odezwały się głosy ekspertów, również tych z polskiej telewizji.
– Szokujący wybór! – grzmiał były parlamentarzysta, ściągnięty z urlopu w Zakopanem. – Kobieta premierem Rosji? To się w głowie nie mieści!
– I to kto? – dorzucał swoje trzy grosze profesor politologii na Uniwersytecie Warszawskim, etatowy specjalista do spraw Europy Wschodniej. – Obserwuję rosyjską scenę polityczną od wielu lat, a z nazwiskiem Tamary Polakowej spotkałem się zaledwie kilkukrotnie.
– To postać znana w środowisku prawniczym – uzupełniał starszy jegomość z innego uniwersytetu, może łódzkiego, a może gdańskiego. Miał szpakowatą bródkę i staromodne okulary w drucianych oprawkach, a przy tym wyglądał na kogoś, kto z trudem komunikuje się ze światem poza murami biblioteki. – Godne uwagi są jej faktyczne zasługi jako prokuratora generalnego… Paradoksalnie, szkoda, że została premierem, trudno będzie znaleźć kogoś, kto zastąpi ją na dotychczasowym stanowisku.
Nikt go nie słuchał. Starsi jegomoście z bzikiem cierpią na pewną specyficzną chorobę, która czyni ich niewidocznymi dla reszty społeczeństwa.
– Ma czterdzieści lat – referował notkę biograficzną Polakowej przygotowany do tematu redaktor. – Pochodzi z Irkucka, do Moskwy przyjechała na studia pod koniec lat osiemdziesiątych. W 1995 wyszła za Wiaczesława Polakowa, kolegę z roku, mają dom pod Moskwą, dwójkę dzieci i psa rasy czarny terier rosyjski.
– Zrobiła doktorat z prawa karnego – wtrącił zbzikowany jegomość, poprawiając okulary na haczykowatym nosie.
– Nasz premier jest profesorem – odparował zły nie wiedzieć czemu były parlamentarzysta. Jego dwa podbródki zadrżały z oburzenia, ale czym się tak oburzał, nie ujawnił.
– Chciałbym zauważyć, iż w Rosji…
– Działaczka na rzecz praw zwierząt! – przerwała jegomościowi była szefowa polskiego – dla odmiany – rządu. – Nie uważacie państwo, że to ciekawy trop? Czyżby znak, że w Rosji bardziej dba się o zwierzęta niż o ludzi?
– No tak – były parlamentarzysta szybko odzyskał dobry humor – W. chciał zrobić premierem jakiegoś działacza, a zabrakło mu tych od praw człowieka, bo wszyscy wyemigrowali…
– …albo siedzą w Lefortowie[4]! – dokończyła była premier, której od czasów rządzenia trochę się utyło. Całe studio, z wyjątkiem jegomościa, ale kto by się nim przejmował, wybuchło zgodnym śmiechem, chociaż nikomu do śmiechu nie było.
W. miał okazję pokazać Zachodowi bardziej ludzką twarz, lecz z premedytacją odrzucił tę opcję. Najpierw z powodu konfliktu na tle poglądów pozbył się Nikitina, teraz obsadził stanowisko premiera całkowicie uległą Polakową. Jak ona na niego patrzyła! W jej oczach była psia wierność, pewnie nauczyła się tego od swojego teriera. Po każdym niemal zdaniu odwracała się w stronę prezydenta, który cały czas stał za nią, i wzrokiem pytała, czy nie należy się z czegoś wycofać. A on z uśmiechem kiwał głową… Piękny tandem, nie ma co!
Nad tym, jakim cudem dwa dni po dymisji Nikitina nowa szefowa rządu miała już opracowane najważniejsze kwestie dotyczące polityki Białego Domu, nikt jakoś nie zdążył się zastanowić. Bardziej ludzi fascynowała działalność Tamary Polakowej na biegunie północnym, gdzie opiekowała się niedźwiedziami polarnymi. W końcu – każdy premier jakiś tam program ma, a jakby się uprzeć, to i każdy obywatel umiałby wymyślić podobny. A niedźwiedzie – o, to już jest coś! Byleby ludzi tak kochała jak te swoje miśki i pieski…
W co, rzecz jasna, Zachód z każdą godziną wierzył coraz mniej. Takie rzeczy to nie w Rosji.

[1]Nie chodzi tu o siedzibę prezydenta USA, lecz o siedzibę rządu Rosji.
[2] (ang.) „Panie prezydencie, czy mógłby się pan odnieść do ostrych słów pana Nikitina?”
[3] (ang.) „Po pierwsze i najważniejsze (…) prosiłbym, aby pan Nikitin sformułował parę trzeźwych myśli, do których mógłbym się odnieść. To znaczy, rzeczowych, nie pięknych choć przesadzonych metafor.”
[4] Lefortowo - więzienie w Moskwie


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 18:38, 16 Lip 2011    Temat postu:

Garść refleksji hienich odnośnie całości Lillchen dostanie osobiście od hiena, bo hien nie chce nikomu podawać rozwiązań potemcjalnych, skoro Lillchen uważa, że hien mógłby coś za wcześnie rozgryźć (a hieny przecie ząbki mają nie od parady, przeżucie twardych gnatów antylop gnu nie sprawia im problemów).

Tak czy inaczej - poznaliśmy garść mitów syberyjskich, panią Polakową, a także dostały nam się kolejne informacje o córce W., co ciekawe, sam naszyjnik nie wydaje się hienu tak ważny, jak otaczające go wspomnienia. Poza faktem, że W. musiał mieć dziewoję na oku długo przed tym, jak ją przygarnął.

Scena w kuchni u babci Duni wydaje nam się lekko przyciemniona (to wrażenie, gdy jest jasno, ale i tak wydaje się, że panuje półmrok), aczkolwiek brakowało nam kreowania tego lekko sennego klimatu. Można byłoby to zrobić tak, byśmy to poczuli, a nie tylko sobie to wyobrazili.
Fabularnie - ciężko powiedzieć. Dostajemy parę nowych kawałków układanki (właśnie, to nam przypomniało, że od dawna mamy ochotę ułożyć jakieś puzzle), które na razie nie wiadomo gdzie pasują. Polityczna twarz W. jest przecież znana, dymisja premiera - nic zdumiewającego. Zdumiewające może być tylko to, że premier to przeżył xD dżołk taki. Swoją drogą dziwne jest, że nagle zaczął gadać. Tym bardziej, że Polakowa była przygotowana do wszystkiego, można sądzić, iż zarówno wypowiedź, jak i dymisja były zaplanowane wcześniej. Ale to chyba mniej istotne wątki niż ten z siostrami Hauser i córką W., to one na razie grają główną rolę. Aha, wypadałoby subtelnie przypomnieć czytelnikom co jakiś czas o szczegółach pomieszczeń, bo ich jest dużo, a te ważne powinny być utrwalone w pamięci, podobnie jak wygląd postaci. Aczkolwiek gdy się Przedstawienie uważnie czyta, to się pamięta detale, bo się ogarnia, że są ważne.

Jeśli chodzi o kwestie poprawności - sami je ogarniecie przy korekcje, a myśmy tylko spację przed przecinkiem gdzieś zauważyli. I zagmatwane zdanie o tym, jak Rosja, a przynajmniej jej wódz, nie przejmuje się opinią świata.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2
Strona 2 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin