Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Trebor-opowiadanie fantasy [NZ]


 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Oreanor
Ołówek


Dołączył: 10 Cze 2009
Posty: 1
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Śro 17:24, 10 Cze 2009    Temat postu: Trebor-opowiadanie fantasy [NZ]

Czołem wszystkim!

Po pierwsze pozdrawiam wszystkich użytkowników Smile

Jakiś czas temu postanowiłem wziąć się za pisanie. To moje pierwsze opowiadanie, więc proszę o wyrozumiałość i konstruktywną krytykę.

Jako że nie ma jeszcze tytułu, nazywam je imieniem głównego bohatera.

Jeszcze parę słów o samym opowiadaniu: jest to fantastyka, opowiada o miejskim strażniku, który stara się odnaleźć skradziony tajemniczy zwój.

Oto część pierwsza.

Miłego czytania!

Trebor niespokojnie rozejrzał się po okolicy, przeczesując wzrokiem wąskie uliczki Arabeum i szukając złodzieja, który dosłownie przed chwilą zbiegł z gmachu biblioteki wraz z cennym zwojem. Nagle kątem oka dostrzegł ruch na jednym z dachów, a kiedy odwrócił głowę zobaczył postać przeskakującą zręcznie po budynkach.
-Za mną! - rzucił do dwóch stojących za nim ludzi, odzianych podobnie jak on w błękitne mundury straży miejskiej. Porzucili zwyczajowe halabardy na rzecz krótkich mieczy i wspięli w ślad za przywódcą na dach najbliższego domostwa. Jakiś czas biegli, przeskakując z dachu na dach. Tracili już nadzieję, że dogonią zbiega, kiedy nagle zobaczyli uciekiniera zeskakującego na ziemię i przebiegającego przez bramę miejską do zaniedbanej dzielnicy portowej. Zwinnie wyminął stojących we wrotach gwardzistów i pomknął niczym wicher w stronę bezładnej zbieraniny domostw i magazynów.
Trebor zaklął cicho pod nosem i wybiegł przed bramę. Widząc jego odzienie, strażnicy przepuścili go. Nie zwalniając, Trebor nakazał gestem jednemu z towarzyszy zatrzymać się i powiadomić o ucieczce stojących w bramie gwardzistów. Po chwili jeden z nich pobiegł do koszar. Wkrótce do doków ruszyła grupka żołnierzy w błękitnych płaszczach.
Jednak Trebor już tego nie widział. Lawirując między gęsto postawionymi budynkami kontynuował pościg wraz ze swoim towarzyszem. Nigdy nie czuł się dobrze w dzielnicy portowej, przytłaczał go panujący tutaj smród, ale i tak wiedział, że radzi sobie lepiej, niż większość innych strażników. Zawdzięczał to po części zręczności i umiejętności szybkiego myślenia, a po części temu, że mieszkał tu nawet pewien czas. Było to jednak wiele lat temu i dawno zdążył zapomnieć układu osobliwego labiryntu domostw i uliczek. Poza tym zazwyczaj pełnił służbę w obrębie murów miejskich, z rzadka tylko wychodząc poza nie, a nigdy dotychczas nie wykonywał zadań w dokach. To był inny świat, jakże odmienny od uporządkowanego Arabeum. Tutaj panowała całkowita swoboda, nieskrępowana więzami prawa. Strażnicy rzadko odważali się tu zapuszczać. W dzielnicy portowej przybysz z zewnątrz nigdy nie mógł czuć się bezpiecznie. A już na pewno nie przybysz noszący mundur straży miejskiej. Nie w miejscu, gdzie gwardziści byli uosobieniem tchórzliwości oraz bezradności.
Ale Trebor nie był tchórzliwy, ani bezradny. Nie był również naprawdę obcym. Pewnie szedł dalej, nie zwracając uwagi na nieżyczliwe spojrzenia i słowa. Jego towarzysz był mniej pewny siebie. Z przestrachem obserwował okolicę. Lekko przyspieszył kroku.

Zaledwie kilkanaście metrów dalej, w jednym z ciemnych zaułków, stała grupa zakapturzonych postaci, wyraźnie na kogoś czekając. Po chwili od strony uliczki nadbiegł kolejny mężczyzna, przez ramię przewieszony skórzany futerał. Zatrzymał się parę metrów od reszty, powoli zdjął pojemnik z pleców i wyjął z niego drogocenny zwój.
-Czy to jest to, o czym myślę? - zapytał przywódca zebranych występując przed grupę.
-Tak, to jest to – odpowiedział złodziej – Ale zanim dostaniecie ten zwój, chcę zobaczyć moją zapłatę.
-Czy wątpisz w moją uczciwość? – groźnie odrzekł pierwszy i wyjął zza pazuchy pokaźny mieszek, a następnie potrząsnął nim. Zabrzęczało złoto –Dokładnie tyle, ile się umawialiśmy. Łap! – i rzucił sakiewkę rozmówcy. Tamten zwinnie ją złapał i odrzucił w stronę grupy zwój.
-Jest twój! I nie obchodzi mnie po co wam on, ani nawet co na nim jest. Jeżeli będziesz miał dla mnie kolejne zlecenie, to wiesz gdzie mnie szukać.
Po tych słowach odwrócił się i szybko zniknął w cieniu. Kiedy stracili go z oczu, jeden z członków grupy rzekł do przywódcy:
-Panie, zwój jest w naszych rękach, ale nie jest tu bezpieczny! Lada chwila mogą się tu zjawić ci ze straży miejskiej! Co rozkażesz?
-Zbierz naszych ludzi z okolicy i zasadźcie się na strażników. Nie spodziewał się, że będą mieli odwagę wkroczyć do doków. Są zbyt pewni siebie! Przepędźcie ich stąd, ale nie zabijajcie, chyba, że was do tego zmuszą. Atakujcie szybko i wracajcie, przede wszystkim zaś nie dajcie się złapać. Ja tymczasem zaniosę łup do naszego mistrza. Trzech z was będzie mi towarzyszyć, reszta pójdzie z Doganem. Nie zawiedź mnie, przyjacielu! – zwrócił się ponownie do tego, który zadał mu pytanie – Nie możemy pozwolić sobie na pomyłkę, bądź porażkę!
Następnie wskazał palcem trzech ludzi spośród grupy, którzy od razu wystąpili przed szereg, a chwilę później zniknęli wraz z nim w mroku.
-Załadujcie kusze i ustawcie się na dachach! – rozkazał gromkim głosem Dogan – Wypatrujcie błękitnych płaszczy. Pożałują, że w ogóle odważyli się wkroczyć do doków!

Tymczasem Tabora zaczął już ogarniać niepokój. Nigdzie nie mógł wypatrzyć złodzieja, a mimo później pory, tłum wokół niego i drugiego strażnika zaczął nienaturalnie gęstnieć.
-Wracaj do bramy i dołącz do reszty gwardzistów. We dwóch zwracamy zbyt wielką uwagę. Odwróć się i uciekaj, robiąc jak największe zamieszanie, ale za żadne skarby nie wdawaj się w walkę! Ja postaram się zniknąć i pozbyć tego stroju – ledwo dosłyszalnie szepnął do towarzysza.
-Jesteś pewien? Sam nie zdołasz obronić się w razie potrzeby – jeszcze ciszej odparł tamten.
-Tak, jestem pewien. Zapominasz, że w tym miejscu kiedy się wychowałem. Sam łatwiej orientuję się tutaj, a pojedynkę łatwiej zrzucę mundur i wtopię się w tłum, zwłaszcza, jeśli uda ci się odwrócić ode mnie uwagę ludzi.
-Ale jak mam to zrobić?
-Widzisz tę boczną uliczkę po lewej tronie przed nami?
-Widzę.
-Kiedy będziemy przechodzić obok niej skoczę w nią, ty zaś odwrócisz się i zaczniesz uciekać. Ja tymczasem powęszę trochę po okolicy i odwiedzę parę starych przyjaciół. Myślę, że wrócę za dwie, najwyżej trzy godziny. Zobaczymy się w koszarach.
-Dobra. Ale nie podoba mi się to ani trochę.
Spokojniejszym już krokiem doszli aż do ciemnej uliczki o której mówili. Strażnik brawurowo odegrał swoją rolę, udając nagły atak paniki. Wszystkie twarze w okolicy, również te dotychczas im obojętne, zwróciły się w ich stronę. A właściwie w jego stronę, Trebor bowiem już zniknął w mrocznym zaułku. Jego towarzysz odwrócił się tylko w kierunku, z którego przyszli i cały czas krzycząc popędził w stronę bramy.
-Powinien zostać raczej aktorem, nie gwardzistą – pomyślał z rozbawieniem Trebor, z trudem tłumiąc śmiech. Pokaz był naprawdę prześmieszny. Odczekawszy chwilę, aż ludzie znowu wrócą do swoich codziennych zajęć, po cichu wyszedł z bocznej uliczki, wcześniej jednak zdjął swój błękitny płaszcz i włożył pod ubranie. Tak przygotowany zdołał niezauważony wymknąć ze swej kryjówki. Teraz mógł już na dobre rozpocząć swoje poszukiwania.
Najpierw postanowił zajrzeć do swojego starego znajomego, karczmarza Arfista. Arfist prowadził jedną z knajp przy samym brzegu jeziora, przez co nie mógł narzekać na brak klientów. Co prawda Trebor nie rozstał się z barmanem w zbyt przyjacielskiej atmosferze (nikt, kogo znał do tamtej pory, nie pochwalał jego decyzji o wstąpieniu do straży), ale miał nadzieję, że odwołując się do dawnej przyjaźni lub pokaźności swojej sakiewki zdoła rozwiązać oberżyście język. Śpiesznym, ale na tyle wolnym, by nie wzbudzać podejrzeń krokiem, ruszył w stronę tawerny Arfista. Nie uszedł jednak daleko, kiedy całkiem blisko usłyszał złowróżbny świst, jakby wiele strzał albo bełtów wystrzelono jednocześnie w tym samym czasie. Po chwili wahania pobiegł w tamtym kierunku.

Oddział strażników miejskich schował się przy ścianie jakiegoś domostwa, za rzędem beczek. Niewidzialni, ukryci na dachach napastnicy bez przerwy ostrzeliwali gwardzistów. Ci natomiast skulili się tylko i zasłonili tarczami, nie mając odwagi odpowiedzieć ogniem, ani nawet wychylić się. Po chwili towarzyszące strzałom świsty ucichły. Z dachu jednego z budynków zwinnie zeskoczył zamaskowany mężczyzna. Miał na sobie czarną, niekrępującą ruchów skórznię, a na twarz naciągniętą tego samego koloru chustę. Na jego plecach wisiała lekka kusza, a u pasa można było dostrzec sztylety najróżniejszych kształtów i rozmiarów. Nieznajomy przyglądał się chwilę strażnikom przykucniętym za barykadą. Po dłuższej chwili prychnął cicho i powiedział:
-A więc szlachetni stróże prawa odważyli się zaszczycić nas, maluczkich swoją obecnością! –z jego twarzy nie znikał wyraz kpiny- Jakiż to honor dla nas! Jak sami widzicie, zgotowaliśmy wam tutaj gościnę godną waszej odwagi. Macie jej tyle samo, co jeleń umykający przed sforą wilków! Dam wam dobrą radę: trzymajcie się z dala od tej części miasta. Doki nie należą już do Arabeum, chyba na papierze. Jeśli jeszcze raz odważycie się przekroczyć ich granicę, zginiecie, my zaś dodatkowo zablokujemy dostawy do miasta, zarówno z jeziora, jak i lądowe. A teraz uciekajcie, zanim zmienię zdanie.
Zza beczek dobiegł głos, jakby strażnicy sprzeczali się między sobą o coś. W końcu jeden z nich, nie wstając, zawołał:
-Myślicie, że wam uwierzymy? Dobrze wiemy, co zamierzacie! Kiedy tylko wstaniemy, powystrzelacie nas jak kaczki. Precz stąd! Uciekajcie, zanim zjawią się posiłki. Precz!
Ku zdziwieniu i zgrozie żołnierzy, zamaskowany mężczyzna nagle się roześmiał, a wraz z nim ukryci na dachach kusznicy. Ich głosy wypełniły całą okolicę. Dopiero teraz gwardziści docenili w pełni ich liczebność. Zdawało się, że są wszędzie.
-Odważne słowa – rzekł znowu przywódca napastników – Ale wątpię, czy coś więcej! Wiem o straży nie mniej niż ty, choć w inny sposób zdobyłem swą wiedzę. Posiłki wyruszą dopiero za parę godzin, o ile oczywiście nie wrócicie. Ale, póki co nie macie się powodów obawiać się o swe życie. Mówiłem wam już, że możecie odejść swoją drogą, byle byście opuścili doki. Na dowód tego…
Nagle z mroku wyskoczyła jakaś postać i powaliła zaskoczonego mówcę na ziemię. Szamotali się chwilę, reszta zaś zamarła bez ruchu: strażnicy z przerażenia, a ludzie na dachach bojąc się trafić swego przywódcę.
Zamaskowany mężczyzna zwinnie przeturlał się i uwolnił od ciężaru Trebora. Odskoczył od niego na kilka metrów i wyjął długi, misternie zdobiony sztylet. Błyskawicznie zaatakował przeciwnika, nie dając mu czasu na wyciągnięcie broni. Jak doświadczony nożownik wyprowadzał ciosy i cofał się, nim Trebor zdążył zareagować. Na szczęście miał wystarczający refleks, by nie dać się trafić. W końcu uznał, że czas to skończyć. Wyczuł, kiedy przeciwnik wykona mocniejszy atak i w tym samym momencie usunął się lekko na bok. Ręka ze sztyletem poleciała zbyt daleko do przodu. Nie czekając, aż nożownik wyprostuje się, Trebor uderzył go, a następnie kopnięciem wytrącił broń z ręki.
-Naprzód! – krzyknął w końcu dowódca straży, widząc niezdecydowanie ludzi na dachach. Zasłaniając się pawężami, gwardziści utworzyli mur tarcz i ruszyli w kierunku walczących.
Widząc formację żołnierzy, napastnicy wznowili ostrzał. Ponownie świsnęły w powietrzu bełty, nie trafiły jednak do celu, bo wysokie i szerokie tarcze dobrze broniły przed bronią strzelecką, a późna, wieczorna pora utrudniała celowanie. Na domiar wszystkiego, strażnicy cały czas szli w szyku, bez najmniejszych luk, powoli, aby zapewnić sobie jak najlepszą ochronę.
Tymczasem przywódca napastników widząc zbliżających się gwardzistów zrobił szybki unik w bok, wyprowadził ostatni cios gołą ręką i zwinnie wspiął się na dach, znikając w ciemnościach. Po chwili reszta napastników podążyła za nim.
Trebor powoli podniósł się z ziemi. Bolało go całe ciało.
-Coś ty za jeden? – zapytał go szorstko dowódca strażników, a żołnierze groźnie wycelowali w niego miecze – Jesteśmy ci wdzięczni za pomoc, ale jeśli nam prędko nie odpowiesz, to możesz na długo zapomnieć o oglądaniu światła dnia, chyba przez więzienne kraty.
-Nie poznajesz mnie, Greusie? To przecież ja, Trebor!
-Trebor? Do licha, nie poznałem cię po ciemku! Ale gdzie masz mundur?
-Bez obaw. Jest bezpiecznie schowany pod ubraniem – po tych słowach, wyjął spod odzienia błękitny płaszcz i narzucił go na wierzch – Czy to wystarczy, by odświeżyć twoją pamięć? – spytał złośliwie
-Ależ tak, przyjacielu. Jestem ci winien podziękowanie. Gdyby nie ty, to krucho byłoby z nami. Jakoś nie bardzo chciało mi się wierzyć, że ci zbóje nie naszpikowaliby nas swoimi bełtami.
-Może tak, a może nie. W każdym razie swój cel osiągnęli. Zwój przepadł.
Zapadła niezręczna cisza. Greus zasępił się.
-To prawda – rzekł po dłuższej chwili – Ciekaw jestem, co na nim było, że tak wielkich środków użyli, by go zdobyć i ochronić. Tych zbirów było przecież kilka razy więcej niż nas! No cóż, powinniśmy się cieszyć, że nikt z nas nie został ranny. Ale radować będziemy się później. Póki co wracajmy lepiej do bezpiecznej części miasta. Lękam się, że ci zbóje wkrótce ponowią atak. Ruszajmy!
-Zaczekaj! – zatrzymał go nagle Trebor – Nie byłem sam, był ze mną Erset. Czy wrócił bezpiecznie do koszar?
-Erset? Chodzi ci o tego wysokiego chudzielca blondyna? – Trebor przytaknął, a wtedy Greus mówił dalej – Nie spotkaliśmy go, ale wierzę, że nic mu nie grozi. W przeciwieństwie do nas – dodał ze zniecierpliwieniem.
-Oby. Ale masz rację czas wracać. Nie straciliśmy jednak całego popołudnia – podniósł z ziemi leżący nieopodal sztylet – Zgubił go ten odziany na czarno mężczyzna, z którym walczyłem. Może dzięki temu natrafimy na jakiś trop?
-Może. Odłóżmy jednak tę dyskusję na później. Doki to niedobre miejsce na pogawędki.
-A zatem ruszajmy.
I cały oddział pośpieszył w stronę bramy.

Kilka godzin później i znacznie dalej, wyprostowana postać siedziała przy drewnianym biurku i z zapałem studiowała pokryty tajemniczymi rysunkami i runami zwój. Niemal nie odrywała od niego oczu, czasami tylko brała kawałek papieru i czyniła notatki. Nagle zza drzwi dobiegło głośne pukanie.
-Wejść! – powiedziała zmęczonym głosem tajemnicza postać. Do pokoju wszedł ubrany na czarno mężczyzna i ukłonił się nisko mówiąc:
-Mistrzu…
-Ach, witaj Doganie! Jak przebiegła operacja w dokach? Zwój trafił w moje ręce, to dobrze, ale co ze strażnikami? Nie będą sprawiać kłopotów?
-Jestem o tym przekonany. Nasi ludzie przyczaili się na nich i zmusili do odwrotu. Nie musisz się już nimi troskać, panie.
-To dobrze, bardzo dobrze – ledwo dosłyszalnie mruknął pod nosem mistrz.
-Jest jednak coś, o czym powinieneś wiedzieć, panie – nieśmiało powiedział Dogan.
-Co takiego?
-Podczas walki straciłem mój sztylet. Obawiam się, że dzięki niemu straż może dotrzeć do mnie.
W jednej chwili z władczego mężczyzny opadło całe zmęczenie i senność.
-Jak do tego doszło? – powiedział spokojnie, widać jednak było, że z trudem tłumi zniecierpliwienie.
Przybysz pośpiesznie streścił wydarzenia tego popołudnia.
-Lękam się, że w jakiś sposób mogą wyśledzić zbrojmistrza, który wykonał moją broń. Przez mą nieostrożność naraziłem na niebezpieczeństwo nasz misję. Przebacz mi, panie – dodał ze skruchą.
-Kim jest ów zbrojmistrz, o którym mówisz?
-To sławny krasnoludzki mistrz kowalstwa z Aruntho. Wykonuje broń tylko na specjalne zamówienie. Jest znany ze swej dyskrecji, mimo to, mogą coś z niego wyciągnąć. Czy mam się nim zająć?
-Tak, ale pamiętaj, że może nam być jeszcze przydatny. Zaoferuj mu… przeprowadzkę.
Dogan zasalutował swemu mistrzowi i wyszedł z pokoju. Miał zadanie do wykonania.

Następnego dnia Trebor z trudem podniósł się z łóżka. Po wczorajszej potyczce bolały go wszystkie kości, zgromadził też pokaźną kolekcję siniaków. Z cichym jękiem wstał, od niechcenia przeczesał swoje długie brązowe włosy i przemył twarz lodowatą wodą. Chłód odegnał resztki snu. Przegryzł coś naprędce, narzucił na siebie błękitny płaszcz straży i wyszedł z pokoju. Skierował się w stronę gabinetu dowódcy jednostki. Zapukał i po usłyszeniu krótkiego "wejść" wkroczył do środka
Za dębowym biurkiem siedział jego przełożony, Arabar. Był to niski mężczyzna około pięćdziesiątki. Wyglądał niepozornie, ale było to tylko złudzenie. Miał opinię groźnego i doświadczonego szermierza, o czym świadczył wiszący u boku rapier i imponująca kolekcja blizn na całym ciele.
-Witaj, Treborze. Usiądź proszę - powiedział ciepło. Trebor zasalutował i usiadł.
-Rozmawiałem już z pozostałymi strażnikami, którzy brali udział we wczorajszych wydarzeniach - podjął znowu Arabar - Wszyscy są pełni podziwu dla twojej odwagi i umiejętności. Rozumiemy, iż nie jest twoją winą, że złodziej zdołał zbiec. Jednakże... - westchnął i zamilkł na chwilę, popatrzył ze współczuciem na Trebora i kontynuował.
-Jednakże nie zmienia to zbytnio naszej, a zwłaszcza twojej sytuacji. Bądź co bądź, to właśnie na twojej warcie dokonano kradzieży. Z drugiej jednak strony bez ciebie nie dysponowalibyśmy żadnym śladem. Dlatego nie zostaniesz ukarany, przynajmniej na razie - zmienił ton na bardziej oficjalny.
-Masz dwa tygodnie na schwytanie sprawcy i odzyskanie zwoju. Jeśli ci się to nie uda, zostaniesz zdegradowany i usunięty ze służby czynnej.
Treborowi odjęło mowę.
-Dwa tygodnie? - wykrztusił wreszcie - To za mało czasu! Poza tym za mało wiem. Co właściwie było na tym zwoju?
-O tym dowiesz się od Mistrza Ksiąg. Spotkasz się z nim dzisiaj o godzinie dziesiątej. Poza tym weź ten sztylet - wziął z biurka nóż, który Trebor wytrącił z ręki zamaskowanego mężczyzny i podał go podwładnemu - Życzę ci, abyś zdołał ustalić do kogo należy ta broń. Nikt z naszych zbrojmistrzów nie ma pojęcia, skąd ono pochodzi. I jeszcze jedno: nie zrozum mnie źle. Nie chodzi o to co ukradziono, ale skąd i w jakich okolicznościach. To plama na naszym honorze - zasępił się - A teraz, jeśli nie masz więcej pytań możesz odejść. Nie zapomnij przyjść o dziesiątej do biblioteki!
Była to odprawa. Trebor wstał, zasalutował przełożonemu i wyszedł z pomieszczenia.

W drodze do swojej kwatery spotkał Erseta.
-Wielkie nieba, Trebor! Wszędzie cię szukałem! - zawołał jego towarzysz z poprzedniego dnia - Byłeś już u Arabara? - zapytał.
-Tak, i nie mam obecnie zbyt wesoło. Muszę znaleźć i schwytać złodzieja w ciągu dwóch tygodni - odpowiedział.
-Jeżeli chodzi o mnie, to właśnie do niego idę. Pewnie zdegraduje mnie od razu, albo przydzieli tobie do pomocy. Nie obraź się, ale sam nie wiem co bym wolał. Marne masz szanse na odzyskanie tego zwoju. Na dodatek to niebezpieczne - Trebor uśmiechnął się pod nosem. Erset, mimo że był członkiem straży, to nigdy nie grzeszył odwagą, a doki musiały być prawdziwą próbą dla jego charakteru.
- Widziałeś przecież jak dobrze są zorganizowani - dodał.
-Taa... Ale nie jest aż tak źle. Mam sztylet jednego z nich. Niezwykły sztylet - podkreślił, zawahał się na chwilę, po czym wyjął nóż i pokazał go przyjacielowi - Spójrz tylko na te misterne zdobienia. Musi być sporo wart! Nie robię sobie wielkich nadziei, ale jeśli zdołam ustalić skąd pochodzi, to będę miał jakiś punkt zaczepienia.
-No cóż, życzę ci powodzenia. Ale dosyć już tej gadaniny. Arabar na mnie czeka, a jest przecież dosyć... - zastanowił się, szukając odpowiedniego słowa - Jest przecież dosyć drażliwy - dokończył - Do zobaczenia w koszarach.

Trebor mruknął coś w odpowiedzi i wrócił do swojej kwatery. Miał jeszcze trochę czasu do spotkania w bibliotece, a dopóki nie dowie się czegoś więcej, nie mógł podjąć żadnych działań. Zdjął więc zniszczony poprzedniego dnia płaszcz i dokładnie go obejrzał. Tkanina była z boku cała podziurawiona, zaś herb Arabeum - biały wizerunek rycerza wznoszącego ostrze miecza w stronę Słońca - zniszczony. Trebor westchnął ciężko i zabrał się za łatanie dziur.

Kiedy nadeszła pora spotkania ponownie ubrał płaszcz, wyszedł z koszar i skierował się w stronę biblioteki. Gmach zbudowany był z białego marmuru, na kształt wielkiej świątyni. Śmiało wbiegł po schodach. Mistrz Ksiąg czekał już na niego.
Był to niezbyt wysoki staruszek o siwych włosach z charakterystyczną łysiną na czubku głowy. Nosił śnieżnobiałą szatę, która doskonale pasowała do koloru jego włosów. U pasa wisiał mu krótki sztylet, zapewne owoc wczorajszej napaści. Był wyraźnie zdenerwowany.
-Ach, wreszcie straż przybyła! - zawołał na widok młodzieńca - To z tobą miałem się spotkać, prawda?
-Tak, mam na imię Trebor i przybywam ze straży miejskiej - powiedział, zupełnie zresztą niepotrzebnie, bo jego mundur mówił sam za siebie. Ty zaś jesteś zapewne Mistrzem Ksiąg.
-Nazywam się Aufelius i pełnię tę zaszczytną funkcję. Powiem ci wszystko co wiem o tym, co się tu wczoraj wydarzyło. Nie będziemy jednak rozmawiać w wejściu. Zapraszam do mojego gabinetu!
Bibliotekarz skierował się do wnętrza budynku. Strażnik podążył za nim.

W ciągu paru minut doszli do komnaty Aufeliusa. Gospodarz przodem przepuścił Trebora.
-Rozgość się, proszę - rzekł, wchodząc za nim do pokoju.
Pomieszczenie było całe utrzymane w czystości i uporządkowane. Na białym stoliku pośrodku pokoju stały kwiaty, zaś na biurko obok leżała sterta zwojów i pióro z kałamarzem.
-Opowiem ci najpierw o naszej cennej zgubie - zaczął bibliotekarz, kiedy Trebor usiadł - Wiem, niestety, bardzo niewiele. skradziony zwój pokryty był runicznymi znakami, prawdopodobnie krasnoludzkimi, choć nie udało nam się rozpoznać języka. Odkupiliśmy go niegdyś od jednego poszukiwacza przygód, który twierdził, że znalazł go w jakiś starych ruinach. Czy to prawda, nie wiem.
-A czy wiecie, gdzie jest obecnie ten poszukiwacz przygód? - wtrącił strażnik.
Aufelius wzruszył ramionami.
-Pewnie już nie żyje - odparł - Przedstawiciele tej profesji rzadko wiodą długi żywot. Mówił jednak, że pochodzi z małej rybackiej wioski po drugiej stronie jeziora.
-Coś jeszcze powinienem wiedzieć? - ponownie zapytał gwardzista.
Mistrz Ksiąg zamyślił się na chwilę.
-Nie, chyba nie - rzekł w końcu powoli - Czy chciałbyś zobaczyć miejsce kradzieży?
-Po to tu jestem.
Bibliotekarz podszedł do biurka, przyłożył rękę do szuflady i wymamrotał parę słów. Uśmiechnął się widząc zdumienie Trebora.
-Magia - odpowiedział na nieme pytanie młodzieńca - Nie sądzisz chyba, że zostawiłbym klucze do biblioteki niechronione przed złodziejami.
-A jednak to nie wystarczyło, by zabezpieczyć księgi - mruknął pod nosem Trebor, który był zresztą uprzedzony do magii, odkąd omal nie został przypalony podczas wizyty w Gildii Magów - Tanie, nic nie warte sztuczki.
Starzec chyba to usłyszał, bo jego twarz stężała i przybrała gniewny wyraz.
-Nie z mojej winy dokonano tej kradzieży - rzekł uroczyście, z poczuciem skrzywdzonej dumy - Złodziej był doskonale przygotowany i zaopatrzony. Nie skorzystał też z moich kluczy.
Po tych słowach wyjął pęk kluczy z otwartej zaklęciem szuflady.
-Nie traćmy już więcej czasu. Każę jednemu z moich pomocników zaprowadzić cię, gdzie trzeba - po tych słowach wyszedł z pokoju - Zaczekaj tu na mnie - zdążył jeszcze powiedzieć w progu i znikł gwardziście z oczu.
Trebor westchnął cicho i pogrążył się w myślach. Fakt, że dowiedział się czegoś więcej o samym zwoju nie rozjaśniał wcale sprawy, może dlatego że tak naprawdę nadal nie wiedział zbyt wiele. Zamierzał przede wszystkim ustalić, skąd pochodzi sztylet.
-Ale najpierw muszę zobaczyć i przeszukać miejsce tej kradzieży - pomyślał. Wcale nie miał ochoty tego robić. Czuł, że traci cenny czas.
P chwili wrócił Aufelius z jakimś młodym bibliotekarzem.
-To jest Dren, jeden z moich pomocników - przedstawił chłopka Treborowi. Strażnik kiwnął mu głową, tamten jednak nadał stał niemalże na baczność.
-Zaprowadzi cię do wnętrza biblioteki. Możesz go pytać, o co tylko chcesz. A teraz wybacz, mam sporo pracy - zmierzył strażnika nieprzychylnym wzrokiem i pożegnał go.
Obaj młodzieńcy wyszli z pomieszczenia, adept jako przewodnik - pierwszy.
-Chodź za mną, panie - dodał niechętnie. Najwyraźniej Mistrz Ksiąg kazał mu traktować gościa za szacunkiem. Gwardzista wyczuł nieprzyjemny ton w jego głosie.
-Nie musisz zwracać się do mnie "panie" - powiedział, aby ratować sytuację - Mów mi Trebor.
Dobrze... Trebor - adept uśmiechnął się kpiąco. Najwyraźniej dobrą wolę strażnika uznał za słabość.
-Nie traćmy już więcej czasu. Na wszelkie twoje pytania odpowiem na miejscu.
Ruszyli znowu, wielkimi i pustymi salami olbrzymiego gmachu. Słychać było tylko ich kroki, ciszy nie zagłuszało nawet brzęczenie muchy. Gdzieniegdzie tylko stały puste półki, czekające aż staną na nich opasłe tomiska pełne wiedzy. Trebor zauważył, że na żadnej z nich nie było nawet śladu kurzu.
-Bibliotekę zbudowano na tyle wielką, aby mogła pomieścić nie tylko ówczesną wiedzę, ale i dorobek obcych pokoleń - wyjaśnił Dren.
Trebor skinął głową. Znał dobrze budowę i historię budynku, bo często pełnił służbę w tym rejonie Arabeum.
W końcu doszli d drzwi oddzielających wejście i puste sale od głównej części biblioteki. Adept podszedł do nich i dwukrotnie przekręcił w zamku klucz.
-Ty pierwszy - rzekł i gestem nakazał strażnikowi wejść do środka. Trebor uczynił to i jego oczom ukazał się naprawdę imponujący widok:
Setki, jeśli nie tysiące ksiąg i zwojów spoczywały na dziesiątkach regałów w tej sali. Dalej zaś można było dostrzec przejście do kolejnego pomieszczenia. Dren poprowadził go w głąb biblioteki. Przeszli tak przez parę kolejnych sal. W końcu przewodnik zatrzymał się przed kolejnym drzwiami.
-To właśnie tutaj - rzekł sucho i otworzył przejście.
Trebor spodziewał się, że zobaczy zwoje i grimuary porozrzucane po całym pomieszczeniu. Jakież było jego zdziwienie, gdy okazało się, że wszystko jest w najlepszym porządku. Wszystkie księgi były na swoich miejscach, żadne rzeczy nie walały się po ziemi. Nawet podłoga była czysta.
Młody bibliotekarz zaprowadził strażnika do jednego z regałów. Pociągnął ręką za grzbiet jednej z książek i chwilę później po drugiej stronie sali otwarła się mała wnęka w ścianie. Gwardzista aż krzyknął ze zdumienia, Dren popatrzył na niego z wyrzutem/
Adept podszedł do wnęki i otworzył stojącą w niej skrzynię. Było tam kilka woluminów.
-Proszę - rzucił krótko uczeń Mistrza Ksiąg.
Strażnik chwilę zbierał myśli. Skoro zwój był tak dobrze chroniony, to w jaki sposób złodziejowi udało się dotrzeć aż tutaj? - zapytał wreszcie przewodnika.
-Po pierwsze, nie zwój był tak dobrze chroniony, ale nasze wszystkie nasze zbiory, a szczególnie te, których nie zdołaliśmy odczytać, i które wydawały się cenne bądź niebezpieczne. Co zaś do twojego pytania, to prawdopodobnie znał się na magii lub korzystał z pomocy czarodzieja - wyjaśnił tamten.
-Cudownie - pomyślał Trebor - Tylko magika mi tu jeszcze brakowało.
-Dziwne, że zostawił tu inne księgi i zwoje - rzekł w końcu - Wygląda na to, że kiedy znalazł to czego szukał, wszystko inne przestało go interesować.

Trebor stał przed biblioteką i myślał o tym, co przed chwilą usłyszał. Jeżeli w sprawę zaangażowany był jakiś czarodziej, to jego i tak nikłe szanse złapania złodzieja spadły jeszcze bardziej. Wiedział jednak, że musi dowiedzieć się więcej, a bezczynie stanie w miejscu nie przybliży go do osiągnięcia celu. Wyjął sztylet i obejrzał go jeszcze raz. Od razu widać było, że wykonał go znakomity rzemieślnik. Ostrze było doskonale wyważone, wydawało się być przedłużeniem dłoni. Wprost idealna broń. Teraz spojrzał na rękojeść. Była wykonana z tego samego metalu co reszta. Zdobił ją dziwny runiczny znak, którego jednak strażnik nie potrafił rozpoznać. Jednego był pewien - nigdy wcześniej nie widział ani go,m ani równie mistrzowsko wykonanego sztyletu. Kto mógł go zrobić? I dla kogo?
Nagle doznał olśnienia. Arabar mówił mu, że wypytywał o nóż u zbrojmistrzów. Było to dosyć rozsądne, założywszy, że powstał on w mieście lub jego okolicach. Jednak runiczny znak sugerował raczej, że przedmiot został wykonany gdzieś indziej, na prywatne zlecenie. Możliwe jednak, że jakiś poszukiwacz przygód w trakcie swych podróży spotkał się z podobną bronią. Trebor potrzebował doświadczonego wojownika. I wiedział gdzie go znaleźć.

W mieście najemnikom i poszukiwaczom przygód najłatwiej było znaleźć okazję do zarobienia paru srebrników w Gildii Wojowników. Organizacja zapewniała pracę, a czasem również wikt i miejsce do spania. Wykonując zlecenia można było całkiem sporo zarobić. To wszystko wystarczało, by gromadzili się tu wolni strzelcy i weterani, którzy chcieli co nieco dorobić. Właśnie na tych ostatnich Trebor liczył najbardziej.
Siedziba Gildii znajdowała się naprzeciw twierdzy miasta. Strażnik otworzył drzwi i wszedł do środka. Znalazł się w obszernej sali z kominkiem i stołami, za którymi siedziało kilku najemników, rozprawiających o swych ostatnich przygodach. Gwardzista pozdrowił ich skinieniem głowy.
-Widzieliście gdzieś Jandrę? - zapytał.
-Pewnie jest w sali treningowej.
Nie zadając już więcej zbędnych pytań, Trebor przeszedł przez pokój i zszedł do piwnicy.
Sala treningowa była trochę większa niż wejściowa. Co parę metrów stały manekiny, na których wojownicy ćwiczyli swoje umiejętności. Strażnik szybko wypatrzył Jandrę. Stara wojowniczka z energią niespotykaną u kogoś w jej wieku wymachiwała mieczem, zasypując manekin gradem ciosów. Powszechnie panowała opinia, że to jest zasługą jest gwałtowny rozwój Gildii w ciągu ostatnich lat. Znakomicie przewodziła organizacji, a swoją pozycję zawdzięczała poświęceniu i doświadczeniu. Nadal lubiła od czasu do czasu zapolować, choć nie mogła już tego robić tak często jak kiedyś, ze względu na swe obowiązki.
Na widok gwardzisty przerwała trening.
-Witaj, Trebor. Czyżby w straży płacili tak źle, że musisz już u nas szukać zajęcia? - zażartowała na powitanie.
Jeszcze nie teraz, choć jeśli mi nie pomożesz, to może i dojdzie do tego – odparł.
-W takim razie do widzenia. Na razie. Byłbyś dla nas cennych nabytkiem – zaśmiała się wdzięcznie – Och, nie patrz już tak na mnie. No jasne, że ci pomogę. Bądź tylko tak dobry i poczekaj na mnie na górze. Zaraz do ciebie przyjdę, tylko się trochę odświeżę.
Trebor wyszedł z piwnicy i usiadł przy jednym ze stołów. Po chwili Jandra również weszła do sali.
-Tak więc bez dalszych ceregieli. W czym stara Jandra może ci pomóc? - zapytała.
-Chciałbym ci coś pokazać – odpowiedział i wyjął sztylet.
Wojowniczka cicho zagwizdała.
-Niezłe cacko - rzekła, a w jej oczach pojawił się dziwny płomień- Skąd je masz?
-Tajemnica służbowa – uśmiechnął się lekko – Ale muszę dowiedzieć się skąd pochodzi i kto go wykuł. Możesz mi pomóc?
-Zobaczymy – wzięła nóż do ręki i obejrzała uważnie -Wygląda, jakby był wykonany ze srebra. Takiej broni używa się przeciw likantropom, ale czy właśnie w tym celu została stworzona? - zmarszczyła brwi – Całkiem możliwe, że pochodzi gdzieś z regionu Lasu Księżycowego Blasku. Kiedyś wyprawiałam się tam na wilkołaki. Oj, to nie była spokojna przechadzka, nie wszyscy wrócili ciało – pogrążyła się we wspomnieniach – Ale szczerze mówiąc wątpię, by był to właściwy trop. Jeżeli ci zależy, możesz trochę popytać w Rozstajach, małej wiosce na skraju puszczy. Często kręcą się tam poszukiwacze przygód polujący na potwory zamieszkujący knieje, miasteczko to ich baza wypadowa. Być może tam dowiesz się czegoś więcej.
Trebor zamyślił się. Mała, leśna osada nie wyglądała na dobre miejsce na kryjówkę dla złodzieja, zwłaszcza, że mieszkańcy wioski żyli w ciągłym zagrożeniu. Gwardzista podejrzewał raczej, że sprawca ukrywa się w którymś z większych miast.
Wzrok strażnika powędrował na sztylet, najpierw na ostrze, a potem na runę.
-A ten znak... - powiedział w końcu powoli – Widziałaś go już kiedyś?
-Przykro mi, ale nie – odparła Jandra ze smutkiem -Może w świątyni, bibliotece, albo Gildii Magów zdołasz dowiedzieć się więcej.
Trebor skrzywił się na samą myśl o tym ostatnim, i to wcale nie tylko na swój dawny wypadek.
-Możliwe – odparł – Ale wolałbym tego uniknąć. To znaczy Gildii Magów.
Wojowniczka nie odpowiedziała. Doskonale wiedziała, dlaczego strażnik nie miał zbytniej ochoty zadawać się z czarodziejami z Gildii. Mieli oni, zasłużoną zresztą, opinię aroganckich snobów, którzy nie widzieli świata poza swoimi badaniami i podejrzanymi eksperymentami. Jandra nie darzyła ich sympatią również z innego powodu – stanowili konkurencję dla jej organizacji.
Z drugiej strony Trebor musiał przyznać, że często bywali przydatni. Niejednokrotnie jakiś odpowiednio użyty czar wieszczący dokonywał przełomu w żmudnym i trudnym śledztwie. Oczywiście za swe usługi żądali sowitej zapłaty, toteż straży nie zawsze było stać na ich usługi.
Trebor krótko pożegnał Jandrę Musiał zdecydować, jaki będzie jego następny krok.

Wieczorem Trebor pogadał chwilę z Ersetem, który, jak się okazało, został ukarany dodatkowymi wartami i obcięciem żołdu,. Zrobiło mu się żal przyjaciela, choć nie aż tak, jak samego siebie. Mu groziły o wiele gorsze konsekwencje.

Następnego dnia, Trebor postanowił odwiedzić wszystkie miejsca w mieście, o których wspominała Jandra. Na pierwszy ogień poszła biblioteka.
Aufelius powitał go z uśmiechem, nadal był zdenerwowany, ale już znacznie mniej niż dzień wcześniej. Wydawało się, że zapomniał także strażnikowi jego poprzedni nietakt. Kiedy gwardzista opowiedział mu o swoich poszukiwaniach, obiecał wszelką możliwą pomoc. Pomocą tą okazał się Dren, ten sam adept, który dzień wcześniej oprowadzał Trebora po bibliotece.
Już kiedy zaczęli poszukiwania, strażnik zrozumiał, że to daremny trud. Ksiąg było po prostu za dużo, a brak entuzjazmu u pomocnika tylko pogłębiał poczucie beznadziei. Młody bibliotekarz ciągle mamrotał coś pod nosem, a od czasu do czasu rzucał nieprzychylne spojrzenia na gwardzistę. Jeszcze przed południem Trebor dał za wygraną. Polecił Drenowi dalej prowadzić badania,sam zaś wrócił do koszar na obiad. Gdy tylko wyszedł z gmachu poczuł się lepiej. Świeże powietrze przywróciło mu siły.

Kiedy już posilił się i odpoczął, postanowił odwiedzić świątynię. Gdy szedł przez miast, podbiegł do niego młody chłopak, na oko dziesięcioletni, i wyrecytował szybko:
-Mistrzyni Jandra prosi o natychmiastowe spotkane w Gildii Wojowników.
Trebor rzucił mu miedziaka, a mały posłaniec uśmiechnął się, obrócił na pięcie i pobiegł dalej. Strażnikowi szybciej zabiło serce. Być może wojowniczka dowiedziała się, co oznacza runa, albo kto wykuł tajemniczy sztylet. Po chwili był już w siedzibie Gildii.

-Gdzie Jandra? - zapytał na wejściu siedzącego samotnie przy stole wojaka. Tamten popatrzył na niego urażonym wzrokiem.
-Pewnie w gabinecie.
Strażnik nawet nie odpowiedział, tylko od razu pędem wbiegł po schodach i w mgnieniu oka znalazł się po drzwiami. Zapukał, i nie czekając na pozwolenie wszedł do środka.
Jandra już czekała na niego.
-Na bogów, Trebor – powiedziała ze śmiechem – Rozumiem, ze interesuje cię to, co ma ci do powiedzenia,ale przecież nic się nie stanie, jeśli trochę odsapniesz. Usiądź chociaż – wskazała mu ręką krzesło – Powiem ci, co wiem. Ale jest jeden warunek: musi to pozostać między nami. Już i tak naginam zasady. Nie tylko jesteś choćby najniższym rangą członkiem Gildii.
Trebor kiwnął głowę, dając znać, że ją rozumie. Organizacja, którą kierowała, była dla niej wszystkim.
-Dzisiaj rano odwiedziłam coś w rodzaju... - zawahała się jeszcze na chwilę, ale po chwili podjęła znowu – prywatnej zbrojowni mistrza Gildii. Dostęp do niej mają tylko najwyżsi rangą członkowie, a i oni tylko za przyzwoleniem mistrza, to znaczy mnie. Od razu uprzedzam twoje pytanie: nie, nie możesz tam wejść.
Strażnik zamrugał. Wcale nie miał zamiaru o to prosić. Widział, że Jandra przełamuje się mówiąc mu o samym fakcie istnienia magazynu.
-Musisz wiedzieć, że w zbrojowni tej – kontynuowała wojowniczka – znajdują się prawdziwe arcydzieła, wykonane przez najbardziej utalentowanych kowali i zaklęte przy pomocy potężnych zaklęć.
Gwardzista słuchał jej w milczeniu, spijając każde słowo w jej warg.
-Wielu z nich miało swoje herby, godła znaki, jakkolwiek chcesz to nazwać – mówiła dalej – którymi znaczyli swoje dzieła. Dzięki temu dowiedziałam się zresztą czegoś, co cię może zainteresować.
Podeszła do biurka i wzięła z niego coś długiego, podłużnego, owiniętego w aksamitną tkaninę.
-Patrz i podziwiaj – powiedziała i rozwinęła materiał.
Oczom Trebora ukazał się miecz. Jandra patrzyła na niego z uwielbieniem, jak na nowo narodzone dziecko. Strażnik nie podzielał tych uczuć. Owszem, broń była porządnie wykonana, a wśród pięknych zdobień dostrzegł również runiczny znak, którego znaczenie starał się wyjaśnić. Poza tym jednak miecz nie wyróżniał się.
Widząc jego sceptycyzm, wojowniczka wzięła miecz i podała mu.
-Trzymaj – rzuciła krótko. Gwardzista wziął broń do ręki i zrozumiał.
Ostrze było idealnie wyważone, a rękojeść idealnie wpasowywała się w broń. Ciął, i miecz niemal wypadł mu z ręki z powodu niezwykłej szybkości.
-Uważaj – syknęła Jandra, lecz strażnik nie zwrócił na to uwagi. Wątpił, aby coś zaszkodziło tej niezwykłej broni. Dopiero potem pomyślał, że wojowniczka bardziej troskała się o rzeczy w pokoju, niż o stan miecza. Sam nie wiedział dlaczego to zrobił, ale Trebor lekko uderzył czubkiem miecza o podłogę. Broń zapadła się o jakieś dwa centymetry. Strażnik pomyślał, że miał wyjątkowe szczęście, że zdążył wykopać nóż z ręki zamaskowanego mężczyzny z doków.
-Nie niszcz mi gabinetu – krzyknęła wojowniczka – Daj mi to.
Czując się jak dziecko, któremu dorosły chce zabrać ulubioną zabawkę, podał jej miecz.
-A teraz, kiedy już postanowiłeś się zachowywać stosownie do swojego wieku – Jandra popatrzyła na niego groźnie – możemy chyba wrócić do naszej rozmowy. Kowal, który wykonał tę broń była zapewne z tego samego rodu, czy raczej klanu co ten, który wykuł ten twój tajemniczy sztylet. A być może to jedna i ta sama osoba. Nie chodzi mi tylko o ten znak, chociaż już to mogłoby przesądzić sprawę,ale także o to, że twórca niemal na pewno „ulepszył” swoją broń runami. Przypomnij sobie tylko tę dziurę w podłodze. Na pewno nie użyłeś wystarczającej siły, by uzyskać taki efekt.
Trebor uśmiechnął się głupio.
-Jako, że tylko nieliczni przeszli szkolenie w tej sztuce – podjęła znowu Jandra – możemy założyć, że był on krasnoludem i prawdopodobnie kapłanem. Tylko oni są bowiem szkoleni w tej sztuce. Więcej nie mogę ci pomóc. Moim zdaniem powinieneś udać się do Aruntho i zbadać sprawę na miejscu. To największe krasnoludzkie miasto, więc pewnie znajdziesz tam kogoś, kto wie więcej. Inną sprawą jest, czy zechce podzielić się swa wiedzą.
Zamyśliła się jeszcze na chwilę i dodała:
-Tylko pamiętaj o naszej małej umowie. Nie wspominaj nikomu, że ci pomogłam. Niech to będzie, jak to mówicie, tajemnica służbowa. Nie chcę, by rozniosły się plotki, że Gildia Wojowników ma na podorędziu mały skarbiec z najwspanialszą bronią, jaką można kupić za pieniądze – i nie tylko.
Strażnik obiecał oczywiście, że dochowa tajemnicy, po czym pożegnał Jandrę.

Teraz, kiedy już wiedział co powinien zrobić, powrócił mu dobry humor. Miał wielką ochotę pójść do karczmy, ale wiedział, że Arabar nie byłby zadowolony, gdyby wyczuł od niego alkohol w godzinach służby, toteż postanowił najpierw udać się do zwierzchnika, poinformować go o postępach i poprosić o pozwolenie na opuszczenie miasta.
Arabar przyjął go ciepło, a kiedy strażnik opowiedział mu o ostatnich wydarzeniach, rozpromienił się jeszcze bardziej. Zgodził się też, aby gwardzista kontynuował śledztwo w Aruntho.
-Uważaj jednak – poradził mu – Krasnoludy nie lubią, gdy obcy mieszają się do ich spraw. Jesteśmy co prawda sojusznikami, ale nie licz, że pomogą ci postawić przed sądem któregoś ze swoich. Najlepiej nie zdradzaj się ze swoją misją.
-I jeszcze jedno – dodał na odchodnym – Nie powinieneś wyruszać w tę podróż samotnie. W pierwszej kolejności udaj się do Twierdzy Żelaznego Serca. Paladyni z tego zakonu chętnie udzielą ci gościny, kiedy pokażesz im ten list przydzielą ci również kogoś do pomocy. Zdaje się, ze wysyłają swoich wychowanków na dalekie wyprawy, aby dowiedli swojej wartości. Być może któryś z nich zechce ci towarzyszyć.

Po uzyskaniu pozwolenia od przełożonego, Trebor postanowił poświęcić resztę dnia na przygotowanie się do drogi. Na rozkaz Arabara przydzielono mu racje podróżne, musiał jednak również naostrzyć bron i zapewnić sobie transport. W Twierdzy Żelaznego Serca miał co prawda dostać także konia, nie chciał jednak wlec się na własnych nogach, ani też wędrować samotnie. Drogi w okolicy Arabeum były co prawda w miarę bezpieczne, jednak pojedynczy podróżny mógł nadal łatwo paść ofiarą napaści. Uznał, że najprostszym i najlepszym wyjściem, byłoby przyłączyć się do kupieckiej karawany, a może nawet wynająć się w roli ochroniarza.
Z tych wszystkich powodów, a także aby odprężyć się przed podróżą, postanowił spędzić wieczór w najlepszej w mieście karczmie, „Pod Skrzydłami Pegaza”. Doszedł do wniosku, że przynajmniej na razie, najlepiej będzie zrezygnować z odwiedzenia karczmy Arfista. Nie było potrzeby na siłę pchać się do doków.

Kiedy wszedł do karczmy, jego oczom ukazała się całkiem spora sala. Dokładnie naprzeciw wejścia stała lada, za którą krzątał się pulchny karczmarz. Trebor zamówił piwo i zaczął rozglądać się za kupcami. Wypatrzył ich sporą grupę przy jednym ze stołów. Rozmawiali właśnie, na ile mógł się zorientować, o interesach, bo co chwila padały jakieś kwoty i wybuchały kłótnie. Strażnik postanowił poczekać aż skończą, toteż przysiadł się do innego stołu, gdzie zauważył parę starych znajomych, z którymi kiedyś pełnił służbę. Porozmawiał z nimi trochę i powymieniał parę plotek, a kiedy uznał, że handlarze skończyli już omawiać interesy, przeprosił kompanów i dosiadł się do kupców. Rzeczywiście, miał rację. Rozprawiali teraz o niebezpieczeństwach czyhających na podróżnych na traktach.
-Mówię wam, teraz najgorsze są te gobliny, nawet na drogach ich pełno. Ta zaraza szerzy się bez granic. Bez zbrojnej kompanii ani rusz! - mówił jeden z nich, z charakterystyczną łysiną na czubku głowy. Trebor uśmiechnął się. Sam miał inne zdanie, ale jeśli pozostali są podobnego zdania,. To łatwo uda mu się przekonać ich, aby go wynajęli.
-To i dobrze, że wynajęliśmy tych zuchów od Jandry. Coś mi się zdaje, że to gobliny powinny raczej przed nami uciekać, niż my przed nimi – odezwał się drugi – Zresztą to nie goblinów najbardziej się lękam, bo choć głupie, to nie atakują, jak widzą, że szans nie mają. Sto razy gorsze są te, jak im tam, pajęczaki. Rzadko pojawiają się na głównych traktach, ale stają się coraz śmielsze, od kiedy drwale trzymają się skraju kniei, a poszukiwacze przygód ostatnio zmądrzeli i przestali interesować się ekspadami w głąb kniei.
-Ettercapy nie wychodzą z puszczy za dnia – odezwał się nagle Trebor – A w nocy wystarczy porządne ognisko i będą trzymały się z daleka od obozowiska.
-Coś ty za jeden? - zapytał znawca pajęczaków.
-Najemnik – odparł po prostu strażnik – Najemnik szukający roboty i okazji do podróży na północ.
-No to masz pecha, panie najemniku - odezwał się ten z łysiną – Kierunek może i się zgadza, za to eskortę już mamy. I to nie byle jaką! Najlepszych chwatów z Gildii Wojowników, co nie przestraszą się ani goblina, ani pajęczaka.
-Zdaje mi się, że dodatkowa ochrona zawsze się przyda – zauważył Trebor.
-Może i dobrze ci się zdaje – zamyślił się tamten – Ale to nie tylko od nas zależy. Gildia wynajmuje swoich tylko wtedy, jeśli zagwarantuje się Gildii wyłączność. Toteż mimo chęci najszczerszych wynająć cię nie możemy – zakończył dwornie.
-A nieoficjalnie – odrzekł gwardzista, mocno akcentując każdą sylabę.
Jego rozmówca uśmiechnął się przebiegle.
-No, to zależy od tego, ile ta nieoficjalność miałaby kosztować.
-Dziesięć sztuk złota za eskortę do Twierdzy Żelaznego Serca – podał propozycję Trebor.
-Za drogo, za krótko – odpowiedział tamten niemal natychmiast – Aby było to warte zachodu, to osiem złocisz do posterunku przy Bramie.
Strażnik skrzywił się.
-Mogę się zgodzić na pięć do twierdzy – zaproponował.
-Trzy – powiedział stanowczo kupiec.
Trebor aż otworzył usta.
-Nieoficjalnie – przypomniał mu potencjalny pracodawca.
-Cztery, i jesteśmy kwita – powiedział w końcu gwardzista.
-Zgoda! - handlarz wyciągnął rękę, a strażnik ją uścisnął.

Tak więc rankiem następnego dnia, Trebor wyruszył razem z kupcami. Przezornie schował broń pod płaszcze – ale tym razem zwykłym, nie straży miejskiej. Miał nadzieję, że załapie się na jazdę wozem, ale bardzo szybko musiał się jej wyzbyć. Ładunek jaki wieźli był na tyle duży, że wszyscy, łącznie z kupcami, musieli iść pieszo. Widząc jego rozmiar strażnik uznał, że dał się oszukać, godząc się na cztery sztuki złota. Z drugiej strony lepsze to niż nic i samotna wędrówka na dodatek. Mimo to nie był zadowolony.
-Nie miałem wyboru – pomyślał – Wszystko przez tę Gildię Wojowników. Co oni sobie myślą z tą wyłącznością!
Oprócz niego ochroniarzy było trzech. Wszyscy sprawiali wrażenie znakomitych wojaków, na dodatek bardzo zdyscyplinowanych. I dobrze opłacanych.
Jeden szedł cały czas z przodu, drugi jako straż tylna, trzeci zaś krążył wśród uczestników karawany, co chwila zmieniając pozycję. Trebor trzymał się blisko zarządcy karawany, który go wynajął. Było to częścią ich umowy.
-Tylko pamiętaj – przypomniał mu naczelnik, zanim wyruszyli – Póki co jesteś moim uczniem, którego uczę kupieckiego fachu. Jakby zaatakowali nas bandyci, gobliny, czy jakieś gorsze stwory, masz chronić mnie i moją własność. I nie rozmawiaj zresztą eskorty.
Ogólnie rzecz biorąc zapowiadała się bezpieczna, choć nudna podróż.
Los chciał jednak inaczej.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Oreanor dnia Czw 19:25, 11 Cze 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 18:27, 10 Cze 2009    Temat postu:

Proszę zapoznać się z regulaminami i oznaczyć opowiadanie. Inaczej zostanie usunięte.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin