Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Narrator Snów [M]


 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań / Archiwum - zakończone i miniatury
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 22:16, 31 Paź 2008    Temat postu: Narrator Snów [M]

Opowiadanie napisane na potrzeby pojedynku z Malarią. Po drobnych poprawkach, głównie interpunkcyjnych.
Ze specjalnymi podziękowaniami dla Telezakupów Mango, które zaczęły prezentować swoje niepowtarzalne oferty właśnie wtedy, gdy bezmyślnie gapiłam się na niedokończony tekst. I z pozdrowieniami dla Przeciwniczki.






NARRATOR SNÓW


My, wydrążeni ludzie
My, chochołowi ludzie
Razem się kołyszemy
Głowy napełnia nam słoma
Nie znaczy nic nasza mowa
Kiedy do siebie szepczemy
Głos nasz jak z suchej trawy
Przez którą wiatr dmie
Jak chrobot szczurzej łapy
Na rozbitym szkle
W suchej naszej piwnicy

Kształty bez formy, cienie bez barwy
Siła odjęta, gesty bez ruchu.

A którzy przekroczyli tamten próg
I oczy mając weszli w drugie królestwo śmierci
Nie wspomną naszych biednych i gwałtownych dusz
Wspomną, jeżeli wspomną,
Wydrążonych ludzi
Chochołowych ludzi.


T.S. Eliot „Wydrążeni ludzie”
w przekładzie Czesława Miłosza



– Witaj w Pięknym Miejscu! Na zachodzie znajduje się Knieja, idąc na południe trafisz prosto do Miasteczka, na wschodzie jest Morze, a na północy Piękny Pałac, ale nie radzę ci tam wchodzić. Bo to mój dom, a ja cenię sobie prywatność, rozumiesz? Mówię ci to wszystko, ponieważ jak zapewne sama zauważyłaś…
– Nie widzę.
– Dokładnie! Czuję, że nasza współpraca może okazać się owocna.
– Nie widzę!
– Trudno temu zaprzeczyć. W Miasteczku na pewno znajdziesz jakiś dom, który będzie ci odpowiadał. Tam jest mnóstwo miejsca. Dla każdego coś dobrego.
– Ale przecież ja… nie widzę. Czy jest już noc?
– Tak, w pewnym sensie jest już noc.
– W pewnym sensie… jakim sensie?
– Chciałem powiedzieć, moja droga, że musisz przyzwyczaić się do wiecznej nocy.
– Ponieważ nie widzę.
– Nie widzisz, owszem, to bystre spostrzeżenie. Wróćmy jednak do Pięknego Miejsca. Jeśli chodzi o Knieję, to nic ci w niej nie grozi. Oczywiście drzewa rosną tam bardzo gęsto…
– Mówisz, że Knieja jest na zachodzie. Ale… gdzie jest zachód?
– Ach… umówmy się, że wskazuję ci kierunek ręką… dobrze, moja droga?


*

Gwizdek przyspieszył, czując irytujące, nieprzyjemne kłucie w lewym boku, tuż pod żebrem. Starał się uregulować oddech i wydłużyć krok. Z oddali dobiegały go rozbawione głosy jego kolegów – reszty klasy VI b, prowadzonej przez ojca Krzysztofa, ich opiekuna.
A niech go jasna cholera, tyfus zielony i ciężka akromegalia.
Chłopiec przystanął w miejscu. Zgiął się wpół, ocierając pot z czoła i brwi, jednocześnie pomstując w myślach na księdza, który ich tu przywiódł. Tu, czyli do Morskiego Oka. Wejście na szczyt było tym trudniejsze, że tegoroczny czerwiec najwyraźniej przeszedł przyspieszony kurs letniego okrucieństwa – żar lał się z nieba, a wycieńczeni spacerowicze siadali gdzie popadnie, wachlując się rękami i oblewając wodą mineralną. Kilku uczniów z klasy Gwizdka zemdlało, kilku kręciło się w głowie, dopóki nie zjedli po tabliczce czekolady, a kilku z nieznanych nikomu przyczyn zaczęło mówić o Apokalipsie, Smoku i jeziorach krwi. Ojciec Krzysztof nie był najlepszą osobą do opanowania tego rodzaju religijnej histerii, niestety.
Opiekun wycieczki z katolickiej szkoły w Częstochowie przebył całą drogę do Morskiego Oka w swojej sutannie, zapięty aż po szyję i niezłomny, dusząc w zarodku wszelkie nieśmiałe błagania o odpoczynek. Nie przyjmował do wiadomości, że – już na szczycie – jego podopieczni, zamiast zachwycać się pięknem przyrody, zaczną biegać między drewnianymi stołkami, pić zimną colę i obrzucać frytkami, mażąc koszulki keczupem. Opowiadał za to każdemu, kto zechciał słuchać, że wysokie góry pomagają w uzyskaniu łączności z Bogiem. Nim ruszyli w drogę, odczytał z podręcznej Biblii fragment o Górze Synaj, który zakończył uroczystym „amen”. I zaczęli się wspinać.
To nie była przyjemna wycieczka. Nie tylko dlatego, że spacerowicze szli przez ciemny, iglasty las, który przez większość czasu przysłaniał góry. I nie tylko dlatego, że droga była szeroka, asfaltowa i wyjątkowo mało malownicza. Problem Gwizdka polegał raczej na tym, że kompletnie brakowało mu kondycji, a także cierpliwości do znoszenia ojca Krzysztofa i swoich kolegów dłużej niż przez sześć-siedem godzin w ławie szkolnej. Poza tym zaczął podejrzewać, że nie ma w sobie ani krzty romantyzmu – albo skłonności samobójczych. Nie uważał, żeby ponad dwie godziny jęków, makabry i braku współczucia było warte rzucenia okiem na jakieś tam jezioro.
Choćby było nie wiadomo jak piękne. Czy też raczej kiczowate.
Prawdę mówiąc, tęsknił do swojego domu w Częstochowie. Do komputera, komiksów, książek, a nawet – w porywach melancholii – do mamy i taty, którzy z nieznanych mu przyczyn przenieśli go ze szkoły publicznej do katolickiej, wykazując się instynktem rodzicielskim pary kajmanów.
Dlatego przez większą część trasy szedł z tyłu, oddychając ciężko, krzywiąc się i łypiąc na księdza ponuro.
Nie, żeby było w tym coś niezwykłego. Gwizdek słynął ze swojej aspołeczności – nikt tak naprawdę nie wiedział, jak spędza czas i czym się interesuje.
Dowcip polegał na tym, że on sam również nie był tego pewien. Nie przeszkadzało mu to jednak w krytykowaniu zajęć kolegów i ich – jak mawiał – „braku fantazji”.
Na górze pstryknął kilka zdjęć – ot tak, dla przyzwoitości i z szacunku dla rodziców, którzy na pewno będą odczuwali potrzebę obejrzenia ich wszystkich. Na większości z nich była mieniąca się w słońcu woda, ale przez kilka przewinęła się wysoka, chuda postać ojca Krzysztofa i jego podopiecznych. Na jednym był sam Gwizdek – siedzący na ławce, z rudą czupryną targaną przez lekki wietrzyk.
Nad Morskim Okiem byli nieco ponad godzinę. A w drodze powrotnej Gwizdka trafił najjaśniejszy szlag… i to nie bez przyczyny.
– Proszę księdza! – zawołał Gwizdek, przyspieszając kroku i przepychając się przez spocony tłum z niespotykaną u niego stanowczością. – Proszę księdza, mam problem…
– Czy to nie niezwykłe, chłopcze?
– Tak, proszę księdza. To niezwykłe. Normalnie nie mam żadnych problemów.
Ojciec Krzysztof potrząsnął głową, chwilowo odpędzając się od swych – zapewne wzniosłych – przemyśleń i przyjrzał się chłopcu w okularach. Dość niechętnie. Mimo zwracającego uwagę wyglądu – rudych włosów, bladej cery i żółto-pomarańczowych piegów na całej twarzy – Gwizdek nie zapadał ludziom w pamięć. Potrafił przemykać gdzieś na granicy ich świadomości. Był cieniem. Był tym, o którego chodziło zawsze wtedy, kiedy ktoś marszczył brwi, zastanawiając się, kogo przeoczył.
– A, to ty… Gwizdek, tak? Myślałem właśnie o górach. Przy nich nic nie znaczymy, prawda? Jesteśmy tacy mali… Czego chciałeś, chłopcze?
– Chciałem schować swój aparat do plecaka, ale okazało się, że nie mam go już w kieszeni.
Gwizdek obserwował, jak na twarzy ojca Krzysztofa rzeczywistość i na wpół zapomniane strofy wierszy o uroku Tatr tłuką się bezlitośnie.
– O… mhm… znaczy zgubiłeś? – Rzeczywistość miała zdecydowanie silniejszy cios, chociaż Poezja nie wyglądała na pogodzoną z przegraną. Refleks ziewnął, przeciągnął się i zaczął myśleć o późnym śniadaniu.
– Nie, proszę księdza. Nie sądzę. Wie ksiądz, to całkiem głębokie kieszenie i nie pamiętam, żeby mi kiedyś coś z nich wypadło. – Gwizdek potrafił wykorzystać chwilowe zwycięstwo Rzeczywistości. W międzyczasie złośliwie wykrzywił się do Poezji …
– Sugerujesz, że ktoś ci go ukradł, chłopcze? Naprawdę sądzisz, że są wśród nas złodzieje? Występujący przeciwko dekalogowi? Kanalie i pomioty Szatana?
Chłopiec westchnął. Przebudzony Refleks tradycyjnie zadzwonił po Święte Oburzenie, prawdopodobnie najbardziej irytującego z mieszkańców umysłu księdza. Gwizdek nie nauczył się go ujarzmiać. Najłatwiej było mu starannie go omijać.
– Nie, ależ skąd, proszę księdza. Ale jednak ten aparat znikł. Chciałbym go odzyskać.
– Przedmioty martwe… – zaczął ojciec Krzysztof.
– Tak, proszę księdza. Nie mają duszy i nie można się do nich przywiązywać. Ale rodzice będą naprawdę, naprawdę źli na mnie. Może nawet się poskarżą, kto wie? Oni bywają bardzo nerwowi. Wiem o tym, znam ich.
W oczach księdza pojawiła się Podejrzliwość, idąc pod ramię z Ostrożnością. W obliczu ewentualnej skargi rodziców, Święte Oburzenie cofnęło się w głąb korytarza i wyszło, gubiąc po drodze kartkę o treści: „Będę później, obiad jest w lodówce”…
– Pewnie nie wiesz, kiedy mógł ci wypaść?
– Nie, proszę księdza. Ostatnie zdjęcie zrobiłem nad jeziorem, więc pewnie gdzieś u góry. Co mam zrobić?
– Cóż, chłopcze, wydaje mi się, że to oczywiste… Wróć po niego.
Gwizdek odetchnął. To brzmiało całkiem sensownie, Poezja leżała rozciągnięta na macie, a Rzeczywistość skakała wokół niej, machając do oszalałej ze szczęścia publiczności.
– Jasne. Dziękuję, proszę księdza! Cieszę się, że to nie problem…
– Ale oczywiście, że nie problem. Tylko się pospiesz, mój drogi. Nie będziemy na ciebie długo czekać na dole.
Kąciki ust chłopca momentalnie opadły o kilka milimetrów.
Zrozumiał, że musi wrócić sam – i to szybko. Dlatego też pobiegł w odwrotnym kierunku, prosto do Morskiego Oka, czując, że stopy za chwilę mu odpadną, prawdopodobnie wykaszle własne płuca, a jego serce wyskoczy z piersi i odtańczy agonalnego kankana.
Głosy uczniów oddalały się coraz bardziej. Szedł pod górę, mijając nielicznych turystów i słuchając szumu wiatru, szamoczącego się ze świerkami.
Próbował zająć myśli czymś innym od liczenia kolejnych bolesnych kroków. Usilnie starał się ignorować obtarte pięty. Naprawdę. Ale bez większego powodzenia.
Znad linii drzew od czasu do czasu wyłaniały się góry.
Lewa, prawa…
Ojciec Krzysztof mówił, że przy górach człowiek jest mały.
Lewa, prawa, lewa, prawa…
To idiotyzm. Człowiek zawsze jest tylko pyłkiem, ale niektórzy potrzebują olbrzymiej masy kamieni, żeby sobie to uświadomić.
Lewa, prawa, lewa, prawa, lewa, prawa…
Cisza. Cisza przerywana tylko wyciem coraz silniejszego wiatru. Gwizdek zatrzymał się po raz kolejny i rozejrzał – ksiądz i uczniowie z klasy VI b znikli już dawno gdzieś w dole. Nie mijali go też żadni inni turyści, zniechęceni upałem. No cóż. Może to i lepiej, w końcu Gwizdek był aspołeczny z natury.
Lewa, prawa, czas iść dalej.
Fakt, że ojciec Krzysztof puścił go samego, był najlepszym dowodem na to, że zupełnie go nie znał i nie miał pojęcia o jego całkowitym braku orientacji w terenie. Co prawda zabłądzenie na szerokiej, asfaltowej drodze pnącej się w górę, jest praktycznie niemożliwe, ale Gwizdek potrafił zgubić się nawet w drodze do łazienki.
Jego jedyną nadzieją było jak najszybsze odnalezienie aparatu…
…Który błyszczał w słońcu tuż nad przepaścią, przy brzegu ścieżki. Gwizdek odetchnął z ulgą i podbiegł do niego ostatkiem sił, gratulując sobie spostrzegawczości i siły woli, która pomogła mu przetrwać kolejną drogę pod górę.
Sięgnął po cyfrówkę.
Uśmiechnął się.
Najpewniej potknął. I, spadając, całkiem stracił orientację.
Zgubił drogę.

*

To było bardzo dawno temu – jak w przypadku większości opowieści. Baśnie dzieją się Gdzieś – w miejscu geograficznie nieokreślonym. Baśnie dzieją się Kiedyś, a wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że było to „kiedyś” przed wynalezieniem kalendarza.
Gdzieś i Kiedyś ludzie odkryli, że diabeł czai się w każdym z nas. Przyszło im do głowy, że w jego rękach gąbka jest równie niebezpieczna co widły – których zresztą wcale nie używa zbyt często, uznając je za niedostatecznie eleganckie. Doszli do wniosku, że nie musi mieć rogów i kopyt. Że jego sen jest płytki i byle co może go przerwać.
Wtedy też powstało wiele różnych Piekieł.
Niektórzy ludzie odkryli w sobie szatański potencjał, obudzili go, a następnie – korzystając z mocy, jaką ze sobą niósł – zaczęli tworzyć własne Piekła, stopniowo zapominając o swoim człowieczeństwie. To nie była magia – żaden diabeł w nią nie wierzył i żaden się z nią nie spotkał. To było ucieleśnione zło.
Różni złoczyńcy trafiali do odmiennych Piekieł. Wszystko zależało od rozmiaru i rodzaju ich zbrodni. Na każde Piekło przypadał tylko jeden demon, będący tamtejszym stwórcą i opiekunem zbłąkanych dusz. Żaden z nich nie potrafił dostać się z powrotem na Ziemię. Nie byli ludźmi i nie umieli tam istnieć. Zresztą, to nie było konieczne – kuszenie i zatruwanie życia śmiertelnikom nie było już potrzebne.
W końcu diabeł tkwi w każdym z nas…
Wśród demonów istniał swego rodzaju ranking Piekieł. Każdy z nich starał się, aby jego własne zostało uznane za najstraszniejsze – bez powodzenia jednak. Od samego początku istnienia listy, prym wiodło Piękne Miejsce – Piekło utworzone przez diabła, który kazał nazywać siebie Narratorem.
Podczas gdy większość diabłów usiłowało uczynić swoje Piekła odpowiednio mrocznymi, przerażającymi krainami, zamieszkanymi przez potwory i pełnymi pułapek, o tyle Narrator uczynił swój dom… pięknym. Naprawdę Pięknym, niezależnie od gustu. Idealną doliną bez skazy.
Nie było tam ani jednego pochylonego drzewa, które psułoby doskonale równą linię Kniei. Żadnego korzenia, który przebiłby się przez piaszczystą ścieżkę, dzielącą las na dwa symetryczne kwadraty. Żadnego pożółkłego liścia, wyróżniającego się na tle świeżej, soczystej zieleni pozostałych. Na gałęziach siedziały ptaki. Słoneczne refleksy igrały w ich wielobarwnych piórach, nadając im blasku. Płatki kwiatów wirowały w powietrzu, zerwane przez wiatr, Morze było czyste, a Miasteczko przytulne i malownicze.
Niestety, ptaki nigdy nie śpiewały, wiatr nie świszczał, liście nie szumiały, i nie dało się wyczuć zapachu kwiatów.
Dusze złoczyńców, które przybywały do Pięknego Miejsca, traciły wzrok. Nie mogły zobaczyć ani siebie nawzajem, ani otoczenia. Trzeźwość umysłu zachowywały tylko przez kilka pierwszych godzin – potem stawały się jakby… wydrążone. Zamykały się w sobie, do tego stopnia, że nie potrafiły się komunikować z innymi.
Wieczność trwa o wiele dłużej, kiedy nie można polegać na własnych zmysłach, kiedy otacza nas ciemność i nie ma nikogo, kto mógłby nam pomóc.
Narrator siedział w jednym z wielu salonów Pięknego Pałacu, wyciągając przed siebie nogi i ze znudzeniem wpatrując się w telewizor. Zaskakujące, jakie rzeczy pojawiają się w Piekle wraz z ludzkimi duszami – książki i telewizory stanowiły większość, ale bynajmniej nie całość.
– Horst! Jestem fanatykiem szatkowania kapusty!* – obwieścił obłąkańczo radosny człowiek na ekranie. Narrator uniósł lekko brwi. Na ogół obsesyjnie pragnął powrotu na Ziemię. A czasami… no cóż, czasami nie. – Widzisz, jak cudownie i drobno szatkuje kapustę? Ale to fantastyczne urządzenie to nie wszystko, co mają ci do zaoferowania Telezakupy Mango! Jeśli natychmiast wykręcisz nasz numer, otrzymasz w prezencie także…
Diabeł westchnął ciężko. Niestety, nie mógł wybrzydzać. Nie miał zbyt wielkiej władzy nad urządzeniami, jakie przynosili ze sobą umarli. Telewizor czasami działał, a czasami nie. To samo dotyczyło pilota. Lepiej było nie ryzykować i nie zmieniać kanału.
– A teraz kolejna nowość, jaką ma wam do zaoferowania Mango! Oto technologia wymyślona przez NASA, szczotka, która zwiększy objętość twoich włosów o połowę! Koniec z zaczesywaniem łysiny i bezowocnego stosowania płynów na porost włosów! Nasza oferta…
Jedno Narrator musiał im przyznać – byli najlepszym programem rozrywkowym, z którym nie mógł się równać żaden kabaret, czy film komediowy. Zapewne dlatego, że nie starali się być zabawni – to przychodziło samo.
Podniósł się z fotela, od niechcenia wyłączając telewizor. Czas najwyższy na obchód. Nie, żeby spodziewał się natrafić na coś zdumiewającego – zarówno Piękne Miejsce jak i jego przymusowi mieszkańcy byli raczej przewidywalni – ale mimo to…
Coś dobijało się do okna.
Był to motyl.
Niezbyt duży i na pozór całkiem zwyczajny, choć niezaprzeczalnie piękny i barwny – niebiesko-szkarłatny. Narrator wpuścił go do salonu bez specjalnego zdumienia, śledząc jego lot ze zniecierpliwieniem.
Uważał zatrudnianie motyli i małych, puszystych zwierzątek w charakterze swoich pomocników za doskonały pomysł. Był wielkim miłośnikiem kreskówek i zadeklarowanym fanem Tuptusia z filmu „Bambi”. Nie sądził, żeby wpływało to negatywnie na demoniczny wizerunek – ostatecznie, jego podwładni nie byli wcale mili, nawet jeśli sugerował to ich wygląd. To tak samo jak z Pięknym Miejscem – nie warto było polegać na pozorach, one nie miały żadnego znaczenia.
– Tak? Stało się coś? – zapytał. Motyl krążył pod sufitem nerwowo.
– Nowy Ślepiec na polanie, szefie. Na Polanie Przejścia, szefie. – Głos motyla był piskliwy, ale zdumiewająco donośny, zwłaszcza jak na coś tak małego.
I teoretycznie pozbawionego umiejętności mówienia.
Narrator wywrócił oczami, podchodząc do drzwi i opierając dłoń na chłodnej klamce. Zmierzył motyla zirytowanym spojrzeniem. Owad trzepotał skrzydełkami rozpaczliwie.
– I to wszystko? Prosiłbym cię bardzo, żebyś następnym razem trzy razy się zastanowił, zanim tu przylecisz. Ślepców mam na pęczki, nie musisz mnie informować o każdym następnym…
– Ale to nie wszystko, szefie! Sytuacja jest naprawdę dziwaczna!
– Och, doprawdy? Ślepiec śpiewa i stepuje?
– Nie, nie! Ale… to mały chłopiec.
Narrator zmarszczył brwi, nieco zdziwiony.
– Ciekawe – stwierdził. – Rzadko się zdarza, żeby dzieci popełniały ciężkie zbrodnie. Aż tak ciężkie. Że niby co, zabił swojego dziadka? I zjadł mu chomika?
Motyl przysiadł na drewnianym oparciu krzesełka, stojącego pod otwartym oknem. Udało mu się wzbudzić zainteresowanie Narratora, ale wciąż jeszcze nie powiedział najważniejszego…
– Szefie… to jeszcze nie wszystko.
– Coś więcej niż chomik?
– Tak. Bo widzi pan, obawiam się, że…
– No mówże! Bez pauz dramatycznych.
– Obawiam się, że Ślepiec nie jest taki znowu ślepy.

*

Gwizdek naprawdę nie miał orientacji w terenie. Był pod tym względem kompletnym zerem i beztalenciem – zabłądziłby we własnym łóżku, gdyby tylko poszewka była odpowiednio obszerna, a kołdra poplątana.
Ścisnął w dłoni srebrny aparat cyfrowy – jedyną naprawdę pewną i znajomą rzecz. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak się tu znalazł – po prostu w pewnym momencie wyasfaltowana droga, otoczona Tatrami i lasem iglastym, została zastąpiona bagnem.
Naprawdę niebezpiecznym, paskudnym i – to chyba najgorsze – cuchnącym bagnem, w które zapadł się aż po kolana. Mimo to jednak, brnął przed siebie, rozglądając się dookoła z nadzieją.
Na początku nawoływał ojca Krzysztofa i tych znajomych z klasy, których imiona i nazwiska pamiętał. Nie było ich zbyt wielu, zwłaszcza że strach i kompletne zdezorientowanie nie pomagały mu w myśleniu, a umysł usiłował skupić się na niezrozumiałej teraźniejszości, skutecznie odpychając od siebie wszelkie wspomnienia.
Po pewnym czasie – obolałe i ubłocone nogi chłopca odmierzały godziny na swój własny sposób – dotarł do w miarę pewnej i suchej polany. Naprzeciwko niego znajdowały się drzwi… a w każdym razie łuk drzwiowy – białe, splecione ze sobą gałęzie.
To wszystko nie miało sensu.
A niech to jasna cholera, tyfus zielony i ciężka akromegalia.
Gwizdek przyglądał mu się przez chwilę i obszedł go ze wszystkich stron, zastanawiając się kto (i dlaczego, u licha, no dlaczego?) mógł postawić łuk w takim miejscu. W pewnym momencie przeszedł przez niego.
I wtedy wszystko się zmieniło. Prawdopodobnie na zawsze.
Było cicho. Nie tak cicho jak wtedy, kiedy przymykamy oczy i wsłuchujemy się w cykanie świerszczy. I nie tak cicho jak jest w klasie, kiedy nauczyciel opowie wyjątkowo marny dowcip.
Absolutnie cicho.
Nie było też żadnych zapachów. Gwizdek nie miał pojęcia, jak wielką odgrywają rolę, dopóki ich nie zabrakło.
„Gdyby nie to, że widzę, byłoby naprawdę źle” – pomyślał. – „A tak, przynajmniej mam ładny widok. Naprawdę ładny”.
Rozejrzał się dookoła. Odchrząknął i wymamrotał pod nosem kilka słów – jego głos brzmiał dziwnie, obco i niewłaściwie. Zamilkł, przestraszony i z mocno bijącym sercem. Zastanawiał się co dalej. I czy odważy się krzyknąć…
Polana, na której stał, nie różniła się niczym od poprzedniej – tyle tylko, że biały łuk z gałęzi gdzieś przepadł, a zamiast bagna, otaczał ją las. „Zupełnie jak na rysunku dziecka” – stwierdził w myślach Gwizdek. – „Tyle że takiego, które umie odróżnić kredkę od mazaka… takiego, które umie rysować. Ale wizję świata ma typowo dziecięcą. Wszystko jest ładne, równe i zielone. Na drzewach nie rosną huby i mech, nie ma połamanych gałęzi i pożółkłych liści. Brakuje tylko uśmiechu na twarzy słońca… chyba. Nie umiem patrzeć prosto w słońce”.
Chłopiec przysiadł na trawie, ze zdziwieniem chłonąc niecodzienny widok. Jego własny oddech wydawał mu się zbyt głośny.
Drgnął, kiedy w głębi lasu coś się poruszyło – i nie były to wirujące na bezgłośnym wietrze, różowe płatki kwiatów. Była to szczupła, wysoka sylwetka mężczyzny, który po chwili wychynął spomiędzy drzew i stanął przed chłopcem, przyglądając mu się z pozorną obojętnością.
Gwizdek zadrżał i skulił się w sobie. Coś było nie tak. Nie, nie coś. Wszystko.
Czekał, aż obcy mężczyzna się odezwie. Sam nie miał takiego zamiaru, zwłaszcza że – od pierwszej chwili – był przekonany, że ma do czynienia z diabłem.
Słońce uśmiechało się z góry.

*

– Witaj w Pięknym Miejscu, Gwizdku – powiedział diabeł, uśmiechając się lekko i obserwując go ze zmrużonymi powiekami. Chłopiec był niemal pewny, że nieznajomy zastanawia się nad czymś intensywnie. Przełknął ślinę, po czym – uznając, że nieważne co zrobi, i tak nie wyjdzie mu to na dobre – odezwał się cicho:
– Jak tu trafiłem, proszę pana?
– Sam chętnie bym się tego dowiedział. – Mężczyzna pochylił się, nie odrywając wzroku od twarzy Gwizdka. Chłopiec miał wrażenie, że diabeł czyta w jego myślach… a potem przyszło mu do głowy, że lepiej będzie, jeśli przestanie analizować wszystko to, co robił demon, który wyprostował się właśnie i zmarszczył brwi. – Nie powinno cię tu być. Jesteś tu… przypadkiem, mam rację?
– Zgubiłem się… proszę pana. Potknąłem się, kiedy sięgałem po aparat, a potem szedłem przez takie bagno i trafiłem na taką polanę. I tam był taki biały łuk.
– Podoba ci się tutaj… Gwizdku?
– Tak, proszę pana – wymamrotał chłopiec, wpatrując się w czubki swoich zabłoconych butów i mocno ściskając w dłoni aparat. – Jest bardzo ładnie.
Diabeł nie wydawał się tym specjalnie zachwycony.
– Nazywam się Narrator. Pan Narrator. Wszystko to, co tu widzisz, należy do mnie. To Piękne Miejsce, jesteśmy w jego zachodniej części, w Kniei. Możesz dołączyć do innych Ślepców na południu, w Miasteczku.
– Ślepców, proszę pana?
Demon skrzywił się. Oczy chłopaka były irytująco zielone, zwyczajne i… działały. Może nie nadzwyczajnie – na nosie Gwizdka znajdowały się okulary w ciężkich, brązowych oprawkach – ale jednak działały. Do niedawna skierowane w dół, teraz zwróciły się w stronę Narratora.
– Ślepców, Gwizdku. Żadne z nich nie widzi. I żadne z nich nie zabłądziło, wszyscy trafili tutaj z jakiejś przyczyny. Czasami nazywam ich Ślepcami, a czasami Wydrążonymi Ludźmi. Całkiem trafnie, prawda?
Zielone oczy Gwizdka patrzyły na niego z uporem. Lęk powoli ustępował w nich miejsca… czemu? Złości?
W każdym razie, chłopiec zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę.
– Czy jest pan diabłem?
Narrator uniósł brwi, wyraźnie zaskoczony. Nikt nigdy nie zadał mu tego pytania.
– Tak – przyznał. – Jestem diabłem.
– A więc to jest piekło?
– Jedno z wielu.
– Nie tak je sobie wyobrażałem – westchnął chłopiec. – Nie ma tu kotłów ze smołą… i nie ma takich mostów wiszących nad lawą, ani ognia, ani smoków. I nikt nie wrzeszczy. A pan nie ma… nie ma… znaczy się…
– Rogów, wideł i ogona? – zapytał lodowato diabeł. – Nie ten adres, Gwizdku. To zreformowane Piekło i przy okazji najstraszniejsze ze wszystkich. Idź do innych Ślepców. Może później się zastanowię, co z tobą zrobić.
Gwizdek pobladł wyraźnie, wpatrując się w demona okrągłymi oczami. Wydawały się nienaturalnie wielkie i szkliste na tle jego białej twarzy obsypanej piegami i trądzikiem.
– Ale przecież… ja nie mogę tu być! – zawołał chłopiec. – Nic nie zrobiłem! Nie powinienem być w piekle! Nie zrobiłem nic złego i nie jestem nawet pewny, czy nie żyję! Może zgubiłem się tak bardzo, że aż… to znaczy, może zgubiłem się za życia, proszę pana. Nie pamiętam żebym umierał!
– Nikt nie pamięta. – Narrator odwrócił się od niego plecami i ruszył przed siebie, rozgarniając gałęzie rękami. Gwizdek, nie bardzo wiedząc, co robić dalej, zerwał się na równe nogi i pobiegł za nim.
– Dlaczego nie idziemy ścieżką, proszę pana?
– Ścieżka prowadzi do Miasteczka. Idź nią przez cały czas i znajdź sobie jakiś dom. Ja wracam do siebie, Gwizdku.
„To straszne” – pomyślał Narrator. – „Ale ja wyraźnie nie umiem się obchodzić z dziećmi. Najpierw był przerażony i wszystko odbywało się w miarę normalnie. Teraz już mu przeszło, odzyskał władzę w nogach i języku też, i idzie za mną. Jak to w ogóle możliwe? Reformacja reformacją, ale dziecko biegnące za demonem to już lekka przesada”.
– Do siebie? To znaczy… idzie pan z powrotem na Ziemię, tak? Kusić ludzi i zmuszać ich do czynienia zła? Mój nauczyciel, ksiądz Krzysztof, mówił…
– Nie – burknął Narrator, zaciskając zęby. To był jego czuły punkt i prywatna obsesja. Rzecz w tym, że NIE MÓGŁ wrócić na Ziemię… – Nigdzie nie wracam.
Gwizdek przystanął w miejscu.
– Nie? – zdziwił się.
– Nie bywam na Ziemi.
– Nie?
– Diabeł tkwi w duszy każdego człowieka, nie wiedziałeś? Nikt nie musi go budzić. Sam sobie nieźle radzi, kiedy nadchodzi jego czas.
Gwizdek cofnął się nieco. Dopiero teraz, kiedy pierwsze zaskoczenie minęło, zdał sobie sprawę, że stoi w lesie razem z diabłem, a dookoła zapada zmrok – powoli, ale nieuchronnie.
– Czasami śnił mi się diabeł – mruknął chłopiec, wciąż się cofając. Właściwie nieświadomie. – Najpierw był teatr i scena, a potem on się pojawiał. I mówił, a ja musiałem siedzieć na widowni i słuchać… i to wcale nie było niemiłe. Dopiero jak się budziłem, to mi przychodziło do głowy, że on nie mówił wcale nic dobrego i że nie powinienem go słuchać, tylko wyjść.
Narrator zmrużył oczy.
– To nie byłem ja – powiedział.
„Ale mógłbym być” – pomyślał. – „To mógłbym być ja, czyż nie tak? Mógłbym chyba odwiedzać sny ludzi. Mógłbym złamać ten głupi przepis, który mnie tu więzi. Mógłbym bywać w ich świadomości i budzić diabły, które podobno w nich siedzą”.
Narrator uważnie przyjrzał się twarzy chłopca, który znowu zaczynał się bać. Skinął głową w stronę jego prawej dłoni, zaciskającej się na czymś kanciastym i srebrnym, błyszczącym w promieniach zachodzącego słońca.
– Co to jest? – spytał diabeł.
– To aparat cyfrowy. Mam go panu pokazać? – Narrator skinął głową, a Gwizdek podał mu małe urządzenie, starając się za wszelką cenę nie dotknąć dłoni diabła.
Po krótkiej chwili wypróbowywania wszystkich przycisków, Narrator zaczął oglądać zdjęcia. Na większości z nich były tylko krajobrazy – drzewa, górskie strumienie i jezioro – ale na kilku widniały zastygłe w bezruchu, ludzkie postaci. Między innymi rzucającego się w oczy, wysokiego mężczyzny w czerni. Ojca Krzysztofa.
– Czy naprawdę myślisz, Gwizdku, że mógłbym zostać Narratorem Snów? Twoje sny były bardzo rzeczywiste, prawda? – Diabeł uśmiechnął się szeroko, prezentując zęby – tak idealne i równe jak drzewa w Kniei.
– Tak, proszę pana.
Narrator przyjrzał się księdzu na fotografii z namysłem.
Narrator Snów…
Czy to możliwe, żeby prawa Piekieł tak łatwo było złamać?
Czy to możliwe, aby istniał w snach ludzi? Poza granicami Pięknego Miejsca?

*

To był zdecydowanie najpaskudniejszy dzień w całej karierze Krzysztofa Bielskiego, proboszcza w parafii pod wezwaniem świętego Jana i nauczyciela w katolickiej szkole podstawowej.
Wszystko zaczęło się od wyprawy nad Morskie Oko – czerwcowy upał był naprawdę nieznośny, ale jego (pożal się Boże) uczniowie w niczym mu nie ustępowali. Krótko mówiąc, okazali się bandą kłótliwych leni, którzy notorycznie domagali się postojów i spowalniali marsz, zaś ich pojęcie o dobrej zabawie zaczynało się i kończyło na bezsensownych gonitwach i obrzucaniu frytkami.
I jak tu nie oszaleć?
Nie to jednak było najgorsze. Nie sądził, aby coś było w stanie przebić tą całą sprawę z Gwizdkiem, który przecież oddalił się od wycieczki za jego pozwoleniem i błogosławieństwem, co skończyło się… skończyło się tak jak się skończyło.
Niedawno odebrał telefon od jego rodziców.
Pora wracać.
Ksiądz rozejrzał się dookoła, stojąc przy wyjściu z pensjonatu, który zajmowała wycieczka. Uczniowie klasy VI b – klasy, do której chodził mały Gwizdek – otaczali go w milczeniu, przyciskając do siebie plecaki i torby podróżne.
Krzysztof Bielski czuł, że powinien coś powiedzieć.
– Myślę, że… że zanim odjedziemy, wypadałoby uczcić pamięć waszego kolegi chwilą ciszy i modlitwą.
Zero reakcji. Dzieci wciąż milczały, wpatrując się w swojego opiekuna otwartymi szeroko, wystraszonymi oczami. Ksiądz wiedział, że już niedługo zapomną o całej sprawie, będą się bawić i żartować, ale na to nie nadszedł jeszcze czas. Odchrząknął cicho.
– Wieczny odpoczynek racz mu dać panie, a światłość wiekuista niechaj mu świeci…
Dzieci dołączyły się do niego po dłuższej chwili. Wydawały mu się ospałe i dziwnie powolne.
Kilka minut później zapakowali wszystkie bagaże do autokaru i usadowili się w fotelach. Ojciec Krzysztof oparł głowę o szybę, siadając w pierwszym rzędzie za kierowcą. Oczy same mu się zamykały, a po głowie chodziły do niedawna zapomniane strofy wiersza o wydrążonych ludziach.
Zasnął.
I niemal natychmiast przyśnił mu się teatr. Siedział na opustoszałej widowni, wpatrując się w oświetloną jasno scenę z rozsuniętą na boki, ciemnoczerwoną kurtyną w gwiazdy. Po chwili zabrzmiała muzyka – prosta, wpadająca w ucho melodia.
A na scenie, w świetle reflektorów, pojawił się wysoki mężczyzna, trzymający w rękach srebrny, cyfrowy aparat.
– Ustalmy to sobie – odezwał się aktor. – Jestem Narratorem Snów. A skoro już tu jestem, pozwoli pan, że przedstawię swój… punkt widzenia.


* To zdanie jest dokładnym cytatem z którejś reklamy produktu dostępnego tylko dzięki specjalnej ofercie Telezakupów Mango… alleluja! A szczotka faktycznie może być technologią NASA. Ehem. ONI tak twierdzą...


KONIEC


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Aylya dnia Pią 19:24, 30 Sty 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań / Archiwum - zakończone i miniatury Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin