Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Aylya&Malaria Deicide3


 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Klub Pojedynków im. smoka Temeraire
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 17:24, 15 Cze 2009    Temat postu: Aylya&Malaria Deicide3

Pojedynkują się: Aylya&Malaria Deicide
Fandom: Twórczość własna
Temat: Chyba wyjątkowo się streszczę. Opowiadanie osnute na stwierdzeniu "Miał coś dziwnego w twarzy" - można je lekko modyfikować (np. miała zamiast miał). Jak widać, całość głęboka i szeroka, nawet niezbyt idiotyczna, co zdarza mi się rzadko.
Tytuł: Dowolny
Gatunek: Dowolny, mogą być elementy fantastyczne, ale nie muszą. Może być nostalgiczna opowiastka, opowiadanie grozy, obyczajówka - cokolwiek.
Warunki dodatkowe: Obraz (lub obrazy) wiszący na ścianie, sen, wycinek z gazety i popiół.
Termin: 14 czerwca
Opiekun: Ayl


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Aylya dnia Pon 17:25, 15 Cze 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 17:41, 15 Cze 2009    Temat postu:

TEKST "A"

Za dużo Gałczyńskiego, Witkacego, Turnaua, Grechuty, Osieckiej i, zdaje się, Woźniaka. Wybaczcie.


Ścieżka pana Kota
(pięciopiętrowe szaleństwo z parterem i poddaszem)



Szare, śniące miasteczko, pomarańczowa, szumiąca trawa, zielone, grzmiące niebo.
Na horyzoncie majaczy wieża – baszta zamku jak popiół.
Dziewczynka w błękitnej, szeleszczącej sukience biegnie przez brukowany, milczący plac, a każdy jej krok dudni. Słyszy krople deszczu uderzające o ziemię dźwięcznie niczym woda skapująca na dno jaskini: kap… kap…
Dziewczynka biegnie, zmierzając do odcinającej się od zielonego nieba wieży – morskiej latarni. Nie zwalnia, nic jej nie goni. Odprowadzają ją spojrzenia starców, siedzących na ławkach wokół placu. Wszyscy są szarzy i trzymają łokcie na kamiennych szachownicach. Szachy poruszają się bez pomocy ich pomarszczonych dłoni. Dziewczynka słyszy ciężkie oddechy starców i widzi ich blade twarze z oczami, które są ogromne, czarne i nieruchome. I w ogóle nie błyszczą – jak matowe szkice.
Dziewczynka biegnie albo frunie.
Dziewczynka jest już coraz bliżej wieży – więziennej twierdzy, dlatego bez słowa mija chór dzieci w długich płaszczach i z kokardami we włosach lub pod szyją. Te dzieci mają blade twarze i ogromne, czarne, nieruchome oczy. Balansują na pochylonym płocie jak szereg czarnych wron, trzymają parasolki i kraczą zamiast śpiewać.
„Ktoś tu zmierza do wieży, ktoś nie wierzy, że leży!”
Wybuchają śmiechem, który unosi się w górę jak trzepoczące skrzydłami gołębie. Dziewczynka nie zatrzymuje się, by ich posłuchać i biegnie dalej, prosto do wieży – pustynnego meczetu.
Deszcz kapie nachalnie i dziewczynka czuje w powietrzu zapach mokrej sierści. Gdy mija ją czerwony kot o oczach jak kamienie, ona jest już zbyt daleko, by go dostrzec.
Biegnie do wieży – starej kamienicy.
Biegnie lub frunie.


*

Wszystko zaczyna się od snu.
Gdyby ktoś zapytał mnie o koncepcję stworzenia świata, opowiedziałabym o istocie starszej niż czas, śniącej nas wszystkich od zarania dziejów. Nie wiem jak wy, ale ja lubię wierzyć, że to, co mnie otacza, nie dzieje się naprawdę. Chcę wierzyć, że koniec nadejdzie bezboleśnie – że będzie przebudzeniem istoty starszej niż czas. Jest coś krzepiącego w myśli, iż w jednej chwili rozpłyniemy się w świetle dnia i popadniemy w zapomnienie, wyparci ze świadomości stwórcy przez widok poranka za szybą. Chcę, by istota zobaczyła w oknie las, ogród lub łąkę. Chcę, żeby wyszła na powietrze. Koniec ludzkości kontra brzozowy zagajnik, różany krzew, chwiejące na wietrze maki – to nie cynizm, to oczyszczenie.
Odbiegam jednak od tematu.
Wszystko zaczyna się od snu – ta historia nie jest wyjątkiem. Dawno temu, jako mała dziewczynka, śniłam o bieganiu. Oczywiście, bieg sam w sobie nie jest niczym zaskakującym nawet w sferze urojeń; mnóstwo ludzi pokonuje schody, ulice, chodniki i lasy w ciągu kilku godzin nocnych. Czasami coś ich goni, a czasami nie. Ja sama biegałam bez przerwy – i nie tylko po korytarzach, klatkach schodowych i ścieżkach, ale też dachach, chmurach, powierzchni stawu i morskim dnie. Tego ostatniego obawiałam się najbardziej – ciśnienia, głuchej ciszy, pustki, gdzie nie docierają promienie słońca, za to czają się stworzenia z innego świata, pamiętające dni, o których możemy tylko snuć legendy i mity. Wolałam wspinać się po drabinie do nieba, mijając chmury. Zresztą zostało mi to do teraz.
Te sny to jedyne, co pamiętam ze swojego dzieciństwa. Ale prawdziwie ważne w moich nierzeczywistych biegach było to, że rankiem nigdy nie znajdowałam się tam, gdzie zasnęłam. Zdarzały mi się przebudzenia w parku, nad jeziorem, a nawet na drzewach. Mogę tylko podejrzewać (gdyż nie pamiętam tego, nic a nic), że szukałam później domu, gdziekolwiek się znajdował. Czasami lubię dopowiadać sobie zmartwienie rodziny. Jej niestety też nie pamiętam.
Nie zrozumcie mnie źle – nie jestem ofiarą wypadku, która swego czasu uderzyła się w głowę, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Po prostu moja pamięć działa wybiórczo – bardziej wybiórczo niż jakakolwiek inna. Mogę pamiętać wydarzenia bardzo dokładnie i z fotograficzną precyzją, ale większość, niestety, zapominam. Nie pytajcie, jak mi na imię.
W każdym razie jestem prawie pewna, że gdy zaczęłam budzić się z dala od własnego pokoju (biegałam czy też latałam przez sen?), zawsze odnajdywałam dom, by do niego wrócić. Z czasem jednak to się zmieniło – może oddaliłam się od niego tak bardzo, że nie potrafiłam znaleźć drogi powrotnej, a może już wtedy moja pamięć była wybiórcza i któregoś rana zapomniałam, czego szukać i w którą stronę się kierować. Wtedy rozpoczęło się błąkanie we mgle. Tak sądzę.
Czy, błądząc, wciąż śniłam? Jestem przekonana, że tak. Każdego rana budziłam się w nieznanych mi miejscach. Kiedyś jednak musiało się to skończyć – zwłaszcza że wędrówki przez sen męczyły mnie równie mocno jak te dzienne, w pełni rzeczywiste.
Nadeszło przebudzenie. To jak ostateczny koniec prologu (wszystko zaczyna się od snu) i początek zupełnie nowego rozdziału. Któregoś rana otworzyłam oczy i rozejrzałam się po jasnym pomieszczeniu z ciężkimi meblami i spadzistym stropem. Leżałam na łóżku, które skrzypiało przy każdym moim poruszeniu, a tuż obok, na taborecie, siedział mężczyzna o siwiejących włosach, spalonej słońcem twarzy i uważnym spojrzeniu.
– Jesteś w Kamienicy, na poddaszu. I możesz tu zamieszkać – powiedział, uprzedzając moje pytania. Były to pierwsze słowa, jakie od niego usłyszałam, a szybkie przejście do sedna, bez wszelkiego rodzaju „O! Obudziłaś się!”, zrobiło na mnie duże wrażenie. Tak zaczęło się moje życie w kamienicy.
– Kim pan jest?
– Możesz nazywać mnie panem Kotem. Mieszkam na pierwszym piętrze. Na pierwszym piętrze, nie parterze, bo tam jest tylko składowisko różnych gratów. W razie czego daj znać. Jakbyś miała jakiś kłopot albo chciała pogadać. – Nie zapytał, jak mi na imię. Może nie uważał tego za istotne, a może wiedział – lepiej niż ja – że nie pamiętam.
Skinęłam głową, a on wstał i ruszył w stronę wyjścia. Ubrany w czerwoną koszulę, z nieruchomymi, jakby pozbawionymi wyrazu oczami, poruszał się trochę jak kot.
Pomyślałam, że ma w twarzy coś dziwnego i że jest czerwonym kotem o oczach przypominających kamienie.
A potem pokręciłam głową, nie mając pojęcia, skąd u mnie to nietypowe porównanie.

*

Im bliżej wieży – baszty zamku jak popiół, morskiej latarni, więziennej twierdzy, pustynnego meczetu i kamienicy, tym wyraźniej czuć zapach mokrego futra i słodkiego miodu. Słodki miód drażni gardło dziewczynki, która zatrzymuje się przed bramą, otaczającą wieżę. Brama jest żelazna i miękka, oddycha miarowo i dziewczynka nie chce, boi się przejść na drugą stronę. Nie można przechodzić przez coś, co żyje.
– Przechodzisz? – pyta czerwonosierstny kot, niezauważenie towarzyszący jej przez całą drogę.
Dziewczynka przygląda mu się uważnie, a on mierzy ją spojrzeniem kocich oczu jak kamienie. Milczą, wsłuchując się w oddech bramy, krakanie dzieci balansujących na płocie, westchnienia starców, deszcz i postukiwanie szachowych figur, przesuwających się o kolejne pola do przodu.
– Masz coś dziwnego w twarzy, czerwony kocie z kamiennymi oczami.
– Ja nie mam twarzy, idiotko, jestem kotem. Przechodzisz?
– Po co?
– Nikt nie lubi stać w miejscu. Każdy w końcu idzie do przodu. Tylko niektórzy są wiecznie „i chciałabym, i boję się”. Tacy z nich, rozumiesz, „niprzypiąłniprzyłatał”. – Czerwonosierstny kot wywraca oczami, a one toczą się jak kamienie.
– Co jest za bramą? – pyta dziewczynka.
– Kamienica. Nazywa się Kamienica, bo to całkiem niezłe imię dla kamienicy.
– Czym jest brama?
– Światem.
– A Kamienica?
– Światem wewnątrz świata. Możesz tam żyć, a ja będę cię obserwował kamiennymi oczami. Choć, oczywiście, uznasz, że to ty obserwujesz mnie.
– Co mnie tam czeka?
– Spokój. Przyjaźń. Magia obłoków, fantasmagorie. A potem już tylko popiół.
Dziewczynka przechodzi przez miękką bramę, a skrzek dzieci na płocie urywa się nagle, podobnie jak równomierne kapanie. W Kamienicy nie pada.


*

Kamienica, w której zdecydowałam się zamieszkać lata temu, jeszcze jako dziecko, liczy sobie, łącznie z parterem i poddaszem, pięć pięter. Wszędzie, za wyjątkiem mojego poddasza i parteru, znajdują się trzy mieszkania.
Rozwodzenie nad każdym lokatorem Kamienicy nie wydaje mi się potrzebne (zwłaszcza że mam przeczucie, iż czas pozostały mi na opowiadanie szybko ucieka), wspomnę więc tylko o tych, z którymi łączy mnie wystarczająco wiele, bym nie mogła o nich zapomnieć.
Najważniejszy w tej historii jest, oczywiście, pan Kot. Nadal mieszka na parterze, ubiera się na czerwono i albo zamyka w swoim domu na całe dnie albo wychodzi, do późna krążąc własnymi ścieżkami. Jego twarz jest spalona słońcem, a na głowie przybyło wiele siwych włosów.
Na drugim piętrze, w domu pełnym kolorowych, miękkich poduszek, mieszka pani Róża, której w znacznej mierze przypadło sprawowanie nade mną opieki, gdy zjawiłam się w Kamienicy. Hoduje kwiaty, które później sprzedaje – a raczej sprzedawałaby, gdyby nie ich ceny. Słyszałam nieraz, jak ludzie wychodzący z jej mieszkania klną, wyzywając panią Różę od złodziejek; ona jednak nic sobie z tego nie robi, twierdząc, że prawdziwy kwiat musi kosztować. „To tak jakbym sprzedawała żywego człowieka – mówi. – Jak sądzisz, ile by kosztował? Mało? Naprawdę mi się nie wydaje!”
Nie dziwię się pani Róży – hoduje swoje kwiaty inaczej niż wszyscy, opiekuje się nimi i mówi do nich.
A one zawsze odpowiadają.
Na trzecim piętrze mieszka Sza, młoda kobieta – chyba niewiele starsza ode mnie – która, nim zaczęła spodziewać się dziecka, była wilkiem. Kiedy zapytałam jej o powód przemiany, odparła, że ludzka forma jest bezpieczniejsza dla „szczenięcia” – tak mówi o swoim nienarodzonym dziecku. Spaceruje po Kamienicy z rękami założonymi za plecy, uśmiechając się i wyglądając przez okna. Ma długie, spiczaste zęby.
Mieszkanie na czwartym piętrze, należące do mojego przyjaciela Bernarda, pozostali lokatorzy nazywają dziuplą lub norą. Mają trochę racji – to ciemne, zagracone i duszne miejsce z podłogą wyłożoną szarym linoleum i z poszarzałymi ścianami, na których wiszą brudne i całkiem puste płótna. Sam Bernard również jest szary – zupełnie inny od jaskrawoczerwonego pana Kota. Nosi popielate koszule, zajmuje się obserwacją nocnego nieba i nie rzuca cienia.
– Dlaczego nie rzucasz cienia, Bernardzie? – zapytałam przy naszej pierwszej rozmowie (nigdy nie chciał, bym nazywała go „panem Bernardem”).
Bernard spojrzał na ścianę, gdzie widoczny był tylko mój własny, blady i niewyraźny jeszcze cień. Wzruszył ramionami.
– Faktycznie. Nie rzucam go od tak dawna, że aż o tym zapomniałem… z tego co wiem, zastrzeliłem go z rewolweru dobre dziesięć lat temu.
– Dlaczego? – zdziwiłam się.
– Przeszkadzał mi. Nie lubię, gdy ktoś chodzi za mną krok w krok. Zawsze przeczuwam wtedy niebezpieczeństwo. Dlatego dobrze ci radzę, mała, zanim zaczniesz bawić się w ogon, zapytaj.
Taki właśnie jest mój przyjaciel Bernard.
Możliwe, że zastanawiacie się, co robię całymi dnami na swoim poddaszu. W końcu każdy mieszkaniec Kamienicy (czasem, w żartach, nazywamy siebie kamienicznikami) ma jakieś zajęcie, pracę lub zainteresowania, którym poświęca czas. Jeśli chodzi o mnie, to rok po moim przybyciu do Kamienicy odwiedził mnie pan Kot. To był drugi raz, kiedy zawitał w moim mieszkaniu na poddaszu.
Przez chwilę patrzył na mnie nieruchomymi oczami jak kamienie, a potem wyciągnął zza pleców opakowaną w ozdobny papier, prostokątną paczkę.
– Wszystkiego najlepszego – powiedział. – Dziś są twoje urodziny.
Pamiętam swoje zdumienie.
– Skąd pan wie? – zapytałam, zamiast podziękować. – Przecież ja sama nie wiem, kiedy się urodziłam.
– Dziś mija rok odkąd tu zamieszkałaś. Możemy to chyba nazwać twoimi urodzinami? Odpakuj, proszę.
Odpakowałam. W środku znajdowały się pędzle – grube, cienkie i całkiem cieniutkie, długie, krótkie, o gęstym i rzadkim włosiu – oraz mnóstwo kolorowych farb.
– Mam malować?
– Pomyślałem, że będą w sam raz. Spróbuj. Z pewnością ci się spodoba. – Wstał i podszedł do drzwi. Do głowy po raz kolejny przyszło mi to przedziwne określenie: czerwony kot z oczami jak kamienie. Nim wyszedł, pan Kot odwrócił się jeszcze raz i zapytał:
– Wszyscy tutaj dobrze cię traktują?
– Tak, proszę pana – odpowiedziałam. – Są bardzo mili.
– I niczego ci nie brakuje?
– Właściwie…
– Tak?
– Właściwie brakuje mi imienia, panie Kocie.
Popatrzył na mnie uważnie, uśmiechając się samymi ustami.
– Przecież nie jesteś psem, żeby cię nazywać, a potem wołać za tobą jak za niesfornym szczeniakiem na spacerze. Na pewno masz imię. I nic ci go nie zastąpi.
– Ale ja go nie znam.
– To wcale nie znaczy, że ono nie istnieje – powiedział, wychodząc na korytarz. – Do widzenia. I miłego malowania. – Po czym starannie zamknął za sobą drzwi i zszedł po schodach.
Przez chwilę rozpamiętywałam wyraz jego twarzy – tak, pan Kot zdecydowanie miał w niej coś dziwnego.
Moje pierwsze obrazy powstały na ścianie. Dopiero później kupiłam sztalugi.
Najpierw malowałam szare miasteczka, starych ludzi grających w szachy, deszcz i wieże na tle zielonego nieba. Sama nie wiem, skąd mi się to wzięło – a może wiem, tylko nie pamiętam. W końcu często mi się to zdarza.
Później przyszedł czas na portrety. Malowałam każdego, kto mi na to pozwolił – później nauczyłam się selekcji, szukałam niezwykłości w rysach twarzy, bruzdach na czole, uśmiechu, podbródku. Starałam się uwydatniać je w swoich pracach i wciąż, bezustannie poszukiwałam nowych modeli – a gdy nie mogłam ich znaleźć, portretowałam urojenia.
Ale tak naprawdę, to od samego początku pragnęłam namalować czerwonego kota o oczach podobnych do kamieni. Jedynego „kamienicznika”, o którym nie wiedziałam nic. Tego, który wiedział o mnie najwięcej. Tego, który podarował mi farby i datę urodzin. Tego, który zawsze miał w twarzy coś dziwnego.
Jak się okazało, nie było to łatwe.

*

Wnętrze wieży – kamienicy jest zimne. Dziewczynka, spacerując pustym, kamiennym korytarzem, czuje bijący od ścian chłód, dlatego przysiada na ziemi, kładąc dłoń na gęstym, włochatym dywanie barwy miodu. Od razu robi jej się cieplej.
Po obu stronach korytarza znajduje się nieskończenie wiele zamkniętych na klucz, drewnianych drzwi z miniaturami portretów zamiast numerów. Są też wiodące na dół schody z jaskrawożółtą barierką, na której siadają muchy, a tuż nad zimnym kaloryferem – okno. Aby przez nie wyjrzeć, trzeba wspiąć się po linie, która jest gruba, szorstka i boleśnie wbija się w dłonie dziewczynki. Za szybą trwa nieruchomo uliczka barwy sepii, z zastygłymi w locie, jesiennymi liśćmi. Tylko tyle udaje się dostrzec dziewczynce, nim z jej zmęczonych, obolałych dłoni wyślizguje się lina.
Dziewczynka spada w dół, słysząc gwizd powietrza w uszach i widząc krzyżujące się ze sobą, rozmazujące w oczach jaskrawożółte poręcze upstrzone muchami. Obawia się upadku, ale nie krzyczy. W końcu ląduje na…
… siedzi na skale wystającej z czarnego morza o idealnie gładkiej tafli. Boi się morza. Boi się morza nocą, boi się krakania morskich ptaków („Ktoś zmierza do wieży, ktoś nie wierzy, że leży!").
… siedzi w podziemiach Kamienicy, na wielkiej kupie szmat amortyzujących upadek. Tuż przed nią, ledwie rysujący się w ciemnościach, stoją szaleńcy. Jest ich trzech i muszą być szaleńcami – dziewczynka wie o tym, ponieważ mają długie, zmierzwione włosy i pachną miodem. A każdy wie, że ten zapach nie zwiastuje niczego dobrego. Patrzy na nich pytająco, a oni w milczeniu pokazują jej drzwi, za którymi, w oddali, majaczy światełko. Dziewczynka idzie w tamtym kierunku, ciesząc się, że nie musi patrzeć na obłęd mieszkańców piwnicy. Przez chwilę idzie w mroku, a potem, gdy jest już coraz bliżej światła…
Trafia do labiryntu i wie, że to labirynt, ponieważ pełen jest wysokich, zielonych ścian, ślepych zaułków i ścieżek wiodących donikąd. Ona sama jest bardzo mała, maleńka, tak samo nieduża jak białe, różowookie myszki, które mijają ją w biegu, szukając wyjścia z labiryntu. Dziewczynka wielkości myszy unosi głowę i spostrzega nad sobą czerwonosierstnego kota, obserwującego zmagania gryzoni.
– Pomóż mi stąd wyjść! – krzyczy do niego.
– Słucham? Trochę głośniej proszę, piszczysz jak mysz – odpowiada jej kot.
– POMÓŻ MI STĄD WYJŚĆ!
– A, o to ci chodzi. No więc, moja odpowiedź brzmi nie. Trzeba było tu nie przyłazić, kiedy grunt zaczął ci się palić pod nogami. Ostrzegałem? Ostrzegałem. Ale ty wolałaś słuchać obłąkańców. Logika? Nie ma logiki!
– Nie ostrzegałeś mnie. Nigdy – szepcze dziewczynka w niebieskiej, szeleszczącej sukience, teraz wielkości myszy.
– Ostrzegałeś, ostrzegałeś. Ale czy ktoś mnie słuchał? Czy ktoś w ogóle wie, o czym mówię? Przez was czuję się jak jakiś niezrozumiały artysta, a to takie pretensjonalne. – Czerwonosierstny kot z oczami jak kamienie bębni pazurami o ściany labiryntu i pachnie miodem. Mysz, która mija dziewczynkę, nie rzuca cienia.
– Dlaczego to robisz? – pyta dziewczynka, uparcie patrząc na kota.
– Och, dnem mojej duszy jest pierwotna mściwość. Czy coś w ten deseń.


*

Z czasem udało mi się wypracować moją własną, codzienną rutynę. Lubię ją – dzięki powtarzalnym czynnościom, i to powtarzanym tak często, że nie mam problemów z ich zapamiętaniem, czuję się bezpieczniej i pewniej. Punkt dziewiąta – budzę się, wstaję i krytycznie przyglądam wszystkiemu, co namalowałam poprzedniego dnia. Obrazy nigdy nie wyglądają tak samo po kilku godzinach snu. Trudno stwierdzić, czy chodzi tutaj o mój, czy też ich odpoczynek – grunt, że po prostu muszą swoje odleżeć. A ja muszę swoje przemyśleć i ochłonąć z czegoś, co Bernard nazywa „szałem tworzenia”.
Następnie przyrządzam śniadanie (a czasami nie – bywa, że nie chce mi się trudzić, przegryzam więc tylko jakieś jabłko albo piję swoją kawę, koniecznie słodką) lub idę na dół, do pani Róży. Nie jestem pewna, czy ta kobieta kiedykolwiek sypia – kiedy schodzę do niej rano, zwykle zajęta jest już zamiataniem ziemi, brudzącej nieskazitelną podłogę jej mieszkania. Pani Róża twierdzi, że kwiaty, niestety także doniczkowe, nocą wyprawiają dzikie harce, skacząc po szafach, fotelach i parapecie, tłukąc porcelanę i wszędzie roznosząc ziemię. Dlatego codziennie rano musi po nich sprzątać – ale i tak je kocha. Są wyjątkowe.
Jeżeli – zamiast czytać książkę lub poprawiać stare szkice – decyduję się odwiedzić moją byłą opiekunkę, na ogół zostaję u niej aż do obiadu, który jemy wspólnie – czasami tylko we dwie, a czasami z Bernardem.
Pomagam jej uprzątnąć ziemię, także z korytarza, wiąże się to więc z obserwowaniem pozostałych „kamieniczników” – w tym, niejednokrotnie, pana Kota, wychodzącego na jedną ze swoich tajemniczych wędrówek. Potem – czyli po obiedzie – wracam do siebie, czasem zahaczając jeszcze o mieszkanie Bernarda, gdzie zatrzymuję się na herbatę. Wieczory w całości poświęcam pracy.
Pamiętam jeden taki dzień, może sprzed dwóch albo trzech lat (miał miejsce niedawno, ale jeszcze w czasach, kiedy Sza była wilkiem). Znudzona lekturą, zeszłam na drugie piętro, odwiedzić panią Różę.
– Czym się teraz zajmujesz, dziecko? Bo chyba namalowałaś już każdego, kto ci się napatoczył? Podaj no mi szufelkę – powiedziała moja była opiekunka, odrzucając na bok wycieraczkę.
– Wie pani, czasami maluję też inne rzeczy, nie tylko portrety – odparłam, posłusznie podając szufelkę.
– Taa – kilkoma energicznymi ruchami zmiotła ziemię – widziałam te twoje obrazki na ścianach poddasza. Czyli tym się teraz zajmujesz?
– Właściwie to nie do końca – mruknęłam z ociąganiem. – Bo, widzi pani… ja ciągle jeszcze nie namalowałam wszystkich. Właściwie to… nie namalowałam jeszcze jednej osoby.
– A chciałabyś?
– Tak, bardzo.
– No to czemu tego nie robisz? Dziecko!
Przez chwilę zwlekałam z odpowiedzią, obserwując wysiłki pani Róży i czując się nie dość że głupio, to jeszcze całkowicie zbędnie.
– Bo… bo pana Kota nie tak łatwo złapać, a jak już rozmawiamy, to krótko i nigdy nie miałam jak… a tak do niego pójść… to się boję – powiedziałam.
Pani Róża przerwała pracę tak gwałtownie i niespodziewanie, że aż zapragnęłam uciec albo przynajmniej wszystko – jak to teraz mawia Sza – „odszczekać”. Cofnąć.
Gospodyni drugiego piętra przyglądała mi się w milczeniu – ale jej spojrzenie nie mogło dorównać uważnym, jakby kamiennym oczom czerwonego kota.
– Może ja się nie znam – zaczęła powoli, z wyraźnym namysłem – może ja się nie powinnam wtrącać, w końcu to nie moja rzecz, co tobie siedzi w głowie… ale uważaj z tym panem Kotem.
– Chyba nie rozumiem, o co pani chodzi, pani Różo.
– Ano, może faktycznie nie rozumiesz. Bo też nie jesteś już małą dziewczynką, której mówiło się „nie wolno i już”, a ty słuchałaś. Teraz wszystko musisz wiedzieć. Ale posłuchaj mnie jeszcze raz, dziecko: proszę cię, uważaj z panem Kotem. Myślisz, że cię nie obserwuję i nie wiem co się święci? Myślisz że nie widzę, jak za nim patrzysz? Może i nic w tym złego. Ale pan Kot, zapamiętaj to, jest… inny. Przy nim trzeba ostrożnie. Nie mam pojęcia, gdzie wychodzi, gdzie się błąka i kogo spotyka. Nie wiem nawet, czym tak właściwie się zajmuje, bo też jako jedyny tutejszy trzyma to w tajemnicy… po prostu mu nie ufam. Jest inny niż my. I ty też nie ufaj mu bezgranicznie, dziecko. Proszę cię.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Z jednej strony bardzo chciałam zaprzeczyć – pani Róża pokiwałaby pewnie głową, udając, że mi wierzy – z drugiej wiedziałam, że to nie ma sensu. To prawda, zawsze patrzyłam za panem Kotem. Ale nie wiedziałam o nim więcej niż moja była opiekunka – więc jak mogłabym go bronić? Jak dowieść, że jest godny zaufania?
– Ja tylko chciałabym namalować jego portret – szepnęłam. – On ma w twarzy coś dziwnego, pani Różo.
Pokiwała głową. Najwyraźniej była podobnego zdania.
Zostałam u niej na obiedzie i nie poruszałyśmy więcej tego tematu. Późnym popołudniem udałam się z powrotem do swojego mieszkania (w którymś zapomnianym przeze mnie momencie zaczęło przypominać bardziej pracownię niż dom), zgarnęłam kilka ukończonych, starannie wybranych obrazów i poszłam w odwiedziny do Bernarda. Myślałam, że moje prace mogłyby zastąpić wiszące u niego, puste i brudne płótna w zakurzonych ramach. (Myliłam się – aby nie sprawić mi przykrości, Bernard poustawiał je w salonie, oparte o ściany. Ale nigdy, nigdy nie zdjął pustych płócien).
Nim zdążyłam zapukać, usłyszałam krzyk i odgłos tłuczonego szkła. Dlatego otworzyłam drzwi – na szczęście nie były zamknięte na klucz – i wpadłam do jego mieszkania.
– Bernardzie? Bernardzie, wszystko w porządku?! – zawołałam.
Znalazłam go w łazience. Siedział pośród odłamków lustra, a nad umywalką wisiała pusta rama po zwierciadle. Pomogłam mu wstać, odrzucając obrazy na bok.
– Co się stało? Dlaczego zbiłeś lustro?
– Cholerne odbicie – burknął, jakby to wszystko wyjaśniało. – Chodziło za mną krok w krok! Musiałem je zniszczyć.
Popatrzyłam na kafelki, w których powinien się odbijać i pokiwałam głową ze zrozumieniem. Człowiek bez cienia i odbicia – będzie miał szczęście, jeśli w najbliższym czasie nikt nie uzna go za wampira.
Przenieśliśmy się do salonu, a Bernard uważnie obejrzał obrazy, które mu przyniosłam. Powiedział, że bardzo mu się podobają – i to wszystko. Nawet ich nie dotknął.
– Udało ci się może sportretować pana Kota, mała? – zapytał.
– Słyszałeś moją rozmowę z panią Różą, prawda?
– Z Różyczką…? O, nawet jeśli, to czystym przypadkiem. Tak tylko pytam. No a poza tym – ona ma rację. Widzisz, mieszkam tutaj od urodzenia. I pamiętam, że pan Kot był tu już wtedy, kiedy ledwie uczyłem się chodzić. I wyglądał tak samo jak teraz. A przynajmniej bardzo podobnie.
Pokręciłam głową.
– Przecież to niemożliwe!
– Nie wiem, co jest możliwe, a co nie. Może ktoś by uznał, że niemożliwe jest, żeby facet zastrzelił swój cień z rewolweru. Może ktoś nie wierzyłby Różyczce w historie o gadających kwiatach. Może ktoś uznałby twoją opowieść o lataniu we śnie za mocno naciąganą? Kto wie?
– Ale przecież to wszystko prawda… – powiedziałam, przeczuwając, że z kim jak z kim, ale z Bernardem nie wygram.
– Otóż to. Prawda. I to o panu Kocie też jest prawdą. Posłuchaj, nikt, nawet ja, który ze wszystkich lokatorów znam go najdłużej, no po prostu nikt nie wie, czym on się zajmuje całymi dniami. Ale, jeśli o mnie chodzi, jestem prawie pewny, że załatwia swoje mętne sprawy daleko od Kamienicy… tam, gdzie żaden porządny kamienicznik nie powinien chodzić.
– Dlaczego nie, Bernardzie?
– Dlatego, że tam świat jest obcy. A my bylibyśmy w nim uznani za dziwaków. Gdyby do Kamienicy dostała się kiedyś reszta świata i tamtejsi ludzie… wtedy źle by się to wszystko dla nas skończyło. Uwierz mi.
– Ale to, że pan Kot nie boi się chodzić tam, gdzie ty byś nie postawił nogi, nie znaczy, że nie jest godny zaufania! – wykrzyknęłam. I niemal natychmiast pożałowałam swoich słów. Znerwicowany, obawiający się – dosłownie! – swojego cienia Bernard przyglądał mi się w milczeniu, zamyślony.
– Przepraszam – powiedziałam cicho.
– Nic się nie stało. Dziękuję za obrazy, ale teraz… chyba chciałbym zostać na trochę sam, mała.
Podniosłam się ze skruchą i podążyłam w stronę wyjścia. Gdy dotykałam już chłodnego metalu klamki, usłyszałam głos Bernarda:
– A jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś o twoim panu Kocie… powinnaś zacząć obserwować go, jak wraca nocą do Kamienicy. Albo jak z niej wychodzi. Rzadko jest wtedy sam. Wiedziałaś o tym?
Nie wiedziałam. I poprzysięgłam sobie tamtego dnia, że odtąd zacznę obserwować pana Kota ze zdwojoną uwagą.
Po powrocie do swojego mieszkania namalowałam prężącego się do skoku kota o czerwonej sierści z szarymi kamieniami w miejscu oczu. Byłam zadowolona z tego portretu.

*

Dziewczynka wisi w próżni i obserwuje ciemność. Nad nią i pod nią rozbłyskują pierwsze gwiazdy, czuć zapach miodu, od którego drapie ją w gardle, a tuż obok zjawia się czerwonosierstny kot o oczach jak kamienie.
– Gdzie jesteśmy? – pyta dziewczynka, dłońmi rozpraszając blade światło gwiazd.
– Pod zrębem planety, pośród gwiezdnej nocy – odpowiada kot, ziewając z lekceważeniem.
– A co to jest to tam? – Dziewczynka wskazuje ręką w stronę odległego korowodu kolorowych świateł, zmierzającego z nicości donikąd.
– A to jest szereg alefów, co w nieskończoność pełznie.
– Czym są alefy? – dziwi się dziewczynka. Kot wzrusza ramionami na swój koci sposób.
– Dowcip polega na tym, że nie wiem. Nikt nie wie. A one i tak pełzną, małe dranie.
Dziewczynka przez chwilę tańczy i wydaje jej się to najistotniejszą czynnością. Wokół niej wirują alefy – mają twarze lokatorów Kamienicy i jak świetliki układają się w namalowane przez nią obrazy, urojonych ludzi, miasteczka, szachowe figury i kraczące dzieci.
Kot prycha. Wszystko znika – oprócz gwiazd.
– Czego ode mnie chcesz? Po co przyszłaś?
– Mam sprawę – odpowiada dziewczynka. – Wydaje mi się, że śnię z wyprzedzeniem.
– Słucham?
– Śnię z wyprzedzeniem. Śnię rzeczy, które dopiero mają się wydarzyć. Ale nigdy nie wprost, zawsze inaczej. Symbolicznie.
– To faktycznie problem.
Gdzieś na dole szumi morze – albo całe mnóstwo miodu, przelewającego się w słoiku. Dziewczynka patrzy w dół, poprzez gwiazdy, czując ciarki na plecach, a jej żołądek ściska się ze strachu. Morze miodu rodzi zapach mokrego futra.
– Czym ty się właściwie zajmujesz? – pyta czerwonosierstnego kota.
– Ja? Obserwuję wschód słońca. – Wskazuje pazurzastą łapą w górę, gdzie jedna z gwiazd płonie jaśniej niż wszystkie inne, wyraźnie odcinając się od mroku. – Och, nie pytaj nawet, już wiem, o co ci chodziło. No więc, tak mi się zdaje, że hoduję myszy. Ale zaczynam tracić do nich cierpliwość.
– Niedobrze – stwierdza dziewczynka. Mokre futro, miód i baszta jak popiół, sypiąca się na wietrze. Strzępy popiołu są wszędzie, nawet w ustach dziewczynki.
– Czy ja wiem? Spójrz na słońce. To dopiero poranek. Świt, świt, świt jak u Bergmana.


*

Posłuszna zaleceniom Bernarda, większość swojego czasu zaczęłam poświęcać obserwowaniu pana Kota. Siadałam na korytarzu – ten między drugim a trzecim piętrem miał okno, wybiegające na ulicę przed klatką schodową – i czekałam, aż się pojawi.
Bernard miał rację. Czerwony kot, obowiązkowo w czerwonej kurtce i butach, rzadko kiedy wychodził sam. Pod Kamienicą na ogół czekało na niego kilku ludzi. Nie słyszałam, o czym rozmawiają (całkiem możliwe, że w ogóle nie rozmawiali), ale wiem, że – czekając – wypalali papierosy, jeden po drugim. Małe, czerwonawe światełka to zapalały się, to znów gasły.
Obserwacje nie mogły trwać długo. Którejś nocy – dokładnie tydzień temu – zasnęłam przed oknem, a obudził mnie nie kto inny, jak pan Kot, potrząsający moim ramieniem.
– Nie musiałaś tego robić – powiedział, jak zwykle od razu przechodząc do sedna. Nie wydawał się zirytowany, wyłącznie… zamyślony.
– Nie musiałam. Przepraszam.
– Ale zrobiłaś to. Dlaczego?
– Ja… przepraszam. Po prostu byłam ciekawa. Jestem ciekawa świata na zewnątrz, panie Kocie. I… zastanawiam się czy to prawda, że gdyby przybyli tutaj ludzie spoza Kamienicy, to źle by się to dla nas skończyło.
Milczał, swoim zwyczajem przypatrując mi się nieruchomymi, kamiennymi oczami. Nie wiem jak długo trwalibyśmy tak, w idealnej ciszy, gdyby nie głośnie, odbijające się od ścian wycie Szy – mimo że była człowiekiem, czasami wciąż zdarzało jej się wyć w księżycowe noce.
– Tak. Skończyłoby się to dla was bardzo źle. Zeszlibyście do podziemi i czekali na koniec. Ten koniec pachniałby popiołem.
– Spaliliby Kamienicę? Ale…
– Martw się o to, co zrobiliby z wami – uciął pan Kot, po czym odwrócił się i ruszył po skrzypiących schodach w dół, na parter. Nie zastanawiałam się, co robił na półpiętrze, z którego zwykłam go obserwować. Bardziej interesowały mnie jego słowa.
Bardziej interesowało mnie „was” i „wami”.

*

Dziewczynka stoi na górze popiołu, a słodki, duszący i obrzydliwy zapach miodu pomału staje się dla niej nie do zniesienia. Jej niegdyś niebieska, szeleszcząca sukienka jest szara, podobnie jak szare są brudne smugi na twarzy. Z minuty na minutę coraz głębiej zapada się w popiół – i nie może się uwolnić.
Kot, którego sierść wciąż jest czerwona, a kamienne oczy mają barwę popiołu, skacze wokół niej jakby w pogoni za wełną. Dziewczynka nie prosi go o pomoc. Wie, że to nie zadziała.
Kot zatrzymuje się przed nią, z zadowoleniem machając ogonem. W pazurzastej, czerwonej łapie trzyma wycinek gazety.
– Tu jest napisane, że nie ma Mickiewicza i nie ma Miłosza. Ha! Słowackiego i Tuwima też nie uświadczysz. Napiszę do redakcji. I ty mi się dziwisz, mała, że mam dość tego kramu z hodowlą myszy? Nie ma kosmonautów! Ani papieży! Nie ma nikogo, dla kogo warto by się starać. Nawiasem mówiąc, zatrzymała się godzina, żebyś zdążyła być. Wykorzystaj to. Zrób sobie mały wyjazd nad morze. Co o tym sądzisz?
Dziewczynka sięgnęła po garść popiołu, którą pomału przesypała między palcami…

… pamiętam tylko, że śniłam. A potem obudziła mnie Sza. Nie musiałam pytać, co zaszło – zapachy miodu i popiołu mieszały się ze sobą w powietrzu. Kiedy schodziliśmy do podziemi, nie było wśród nas pana Kota.
Teraz siedzimy w piwnicy, słuchając głosów ludzi – ludzi spoza Kamienicy, z innego świata – przeszukujących nasze mieszkania. Wdychając popiół i miód, wiemy, że to już koniec.
Nawet, jeśli jakaś część mnie wierzy, że pan Kot wróci. I że wszystko skończy się dobrze. „Ktoś zmierza do wieży, ktoś nie wierzy, że leży!”.
W dni takie jak ten chcę, aby moja koncepcja stworzenia świata okazała się prawdziwa. Żeby istota starsza niż czas otworzyła oczy i popatrzyła na szumiący za szybą las.
To nie cynizm, to oczyszczenie.
Sza nuci kołysankę swemu nienarodzonemu dziecku. Proszę ją, aby przestała – inaczej istota, która wyśniła świat, nigdy się nie obudzi.
Luli laj.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 17:43, 15 Cze 2009    Temat postu:

TEKST "B"


Mistrz

Grube chmury przysłaniały słońce i trzymały ciepło przy ziemi, jak puchowa kołdra. Przez okno można było zobaczyć część ich ciężkiej masy, zdającej opierać na dachach budynków. W kuchni było ciemno i parno, a każda istota, nawet te kilka roślin doniczkowych, stojących na oknie, zdawała się wyczekiwać na upragniony świeży powiew ozonu. Burza wisiała w powietrzu, jednak nie spieszyła się z przybyciem, jakby rozkoszowała się tym oczekiwaniem, jakby chciała być gwiazdą wieczoru.
Przy stole przykrytym ceratą w kwiaty siedział wysoki mężczyzna. Próbował coś rysować w niewielkim notesie, ale szybko odłożył ołówek, odrzucił lekko jasne włosy z czoła, wstał i podszedł do okna. Przez chwilę przyglądał się swojemu odbiciu, jakby chciał sprawdzić, czy może tym razem to ono pierwsze spuści wzrok. Nie spuściło, tak samo niepokorne jak on.
Otworzył okno i oparł się na parapecie. Zaczął obserwować ludzi w dole, zmęczonych upałem i wilgocią, uciekających do domów, by odpocząć w ciszy, niektórzy być może w klimatyzowanych pomieszczeniach. Przechodnie nie zaszczycali go dłuższym spojrzeniem, ich wzrok prześlizgiwał się po nim, jakby był tylko okiennicą. Może to kwestia tego, że na pierwszy rzut oka zdawał się być zwyczajny - a nawet pospolity. Jedna z wielu twarzy, które nigdy nie zostają w pamięci. Gdyby jednak mu się lepiej przyjrzeć, miał w twarzy coś dziwnego, tkwiło w nim coś, co nadawało mu majestat mistrza, starego obieżyświata.
Gdy przyjrzeli się jeszcze lepiej, mogli spotkać spojrzenie jego jasnych, złotozielonych oczu, w których czaił się jakiś dziki, pierwotny błysk. Spojrzenie to powodowało dreszcz, zwłaszcza u kobiet, przebiegający po plecach jak palec po strunie - zresztą chętnie to wykorzystywał.
W każdym razie był inny niż większość ludzi, może właśnie to wyczuwali. Mało kto spędzał życie na jeżdżeniu z miasta do miasta i graniu na ulicach. Czasami ktoś kupował wróżbę z kart, czasami wrzucał parę groszy do kapelusza. Czasami wystarczyło na bilet, a czasem tylko na prowiant i trzeba było iść do kolejnego miasta piechotą. To pewnie było wypisane na jego twarzy. Zresztą jak kiedyś się sobie przypatrzył, widział ten specyficzny błysk w oczach, jakby zza jasnych, ludzkich tęczówek spoglądał wilk, nieznoszący ograniczeń w jakiejkolwiek formie.
W pewnym momencie uwagę obieżyświata zwróciła ruda dziewczyna, maszerująca dziarsko ulica, kierując się wyraźnie ku bramie. Niezwykle pewna siebie, jakby nie przejmowała się nadciągającą burzą. Mogła mieć jakieś szesnaście lat lub niewiele więcej. Szła z podniesioną wysoko głową, wyprostowana i dumna, jakby chciała oznajmić wszystkim, że świat należy do niej. W spojrzeniu doświadczony włóczęga dostrzegł jednak na wpół świadomy lęk, w ruchach spięcie. Kimkolwiek była - była fascynująca. Młode, przejęte wolnością szczenię, pomyślał.
Spoglądał na nią na wpół zmrużonymi oczyma, śledząc każdy jej ruch. Zapewne gdyby go spostrzegła, zawstydziłby ją tym dzikim wzrokiem.
Przeszła przez furtkę, zamykając drzwiczki cicho, poprawiła worek, zawieszony na plecach i udała się do głównego budynku, a po chwili znikła za drzwiami. Obieżyświat jeszcze przez chwilę spoglądał na drzwi, potem przymknął okno i wzruszył ramionami do swojego odbicia w szybie.
- Interesujące… - mruknął.
Nie doczekał się odpowiedzi, ale i bez zachęty zamierzał urządzić nowe polowanie.

Wieczorem padało, ale to nie przeszkodziło mu przybyć do budynku recepcji. W holu otrzepał się porządnie i wytarł swetrem włosy. W końcu niespecjalnie zależało mu na wyglądzie topielca ze studni, wiedział, że dziewczęta wolą imidż artystyczny - nie sądził, by rudzielec mógłby pod tym względem się wyróżniać.
W salonie dla gości znalazł tylko kilka wątpliwej urody, roztrajkotanych studentek. Wysokie, wzburzone głosy tylko drażniły jego uszy, od tak hałaśliwych kobiet trzymał się z daleka, nawet jeśli były piękne.
Wbiegł więc po schodkach na piętro, pokonał długi korytarz, najeżony pułapkami - dziury w deskach podłogowych były wprost zabójcze - i wyszedł na balkon. Ruda siedziała na krześle okrakiem, z łokciami na oparciu. W ustach trzymała papierosa, jednak najwyraźniej go nie paliła, zapatrzona w ulewę.
- Strasznie leje, prawda? - podsunął sobie krzesło i usiadł obok niej.
Ocknęła się z zamyślenia, zaciągnęła dymem i mruknęła:
- No leje. I co z tego?
- Lubisz taką pogodę? - spytał. - Mokro, zimno, wyjść się nie da…
Wzruszyła ramionami. Najwyraźniej nie miała ochoty na żadne pogawędki - chociaż z tego, co widział, zanim nadeszła burza, dziewczę w salonie brylowało wśród chłopców - pewnie to tak wzburzyło niezbyt ładne studentki. Zresztą na ich miejscu też by zazdrościł, zwłaszcza figury.
Mimo wszystko spróbował jeszcze raz zagadnąć:
- Umówiłaś się tu z kimś czy podróżujesz sama?
- Sama. - Skończywszy palić, wyrzuciła peta za barierkę.
- Mało która dziewczyna odważyłaby się jeździć sama. Jestem pełen podziwu.
Zerknęła na niego krytycznie, jakby próbując określić, czy ironizuje, czy mówi serio. W jej oczach zabłysł jakiś senny ognik, zaraz jednak odwróciła wzrok. Wyciągnęła z kieszeni paczkę, wyjęła następnego papierosa i zaczęła przeszukiwać kieszenie. Włóczęga podsunął jej zapalniczkę.
- Umiem sama sobie poradzić - burknęła.
- Tym bardziej jestem pełen podziwu. Byłaś może w tutejszej galerii?
- Jeszcze nie. Ale zamierzam pójść, podobno mają tu obrazy Łempickiej - dodała nieco przyjaźniej.
- Są niesamowite, trzeba to kobiecie przyznać. - Jego głos nabrał entuzjazmu.
Ruda tylko kiwnęła głową. Zaciągnąwszy się jeszcze kilka razy, wyrzuciła niedopałek i wyszła z tarasu. Obieżyświat udawał, że nie patrzy, ale dostrzegł, że zerknęła na niego jeszcze raz zza szyby drzwi.
Cóż, najwyraźniej mimo niezbyt udanej rozmowy udało mu się zwrócić jej uwagę.

Po południu rozpogodziło się trochę, nawet myślał, żeby wyjść gdzieś na noc, do baru albo klubu - coś go jednak trzymało w niepokoju. Wyskoczył tylko na chwilę do sklepu, by kupić coś na obiad - zupka w proszku raczej nie była smaczna, ale przynajmniej szybko i łatwo można było ją przyrządzić.
Przez okno zobaczył, że jego rudy obiekt zainteresowania wychodzi ze schroniska. Nie miał w zwyczaju zastanawiać się w momencie działania, dopiero teraz więc przypomniał sobie ów ognik, ten senny błysk z oku, który w pewnej chwili zauważył. Czyżby jednak jego mistrz miał rację? Nie dało się tego wykluczyć, ale…
Mimo wszystko włóczęga sięgnął po swój bagaż i wygrzebał z niego niewielkie pudełko. Wyjął karty i potasował. Czuł się wprawdzie trochę głupio, pytając Tarota o tak błahe sprawy, jednak inaczej wróżyć nie umiał, a odpowiedź znać musiał. Rozdzielił karty na trzy kupki, zebrał je, rozłożył wachlarz. Na wyczucie wybrał jedną.
Pustelnik?
Interesujące. Niezwykle interesujące.
Czyżby faktycznie jego podskórne odczucia były słuszne? Najwyraźniej tak - nie śmiał podważać zdania Tarota w żadnej sprawie.
Swoją drogą… raz już spotkał osobę tego typu - fascynacja od pierwszego spotkania i temu podobne wrażenia - ale wtedy pozwolił chłopakowi odejść, zamiast przyuczyć go. Trzeba naprawdę niebanalnej osobowości, by samemu rozwinąć włóczęgowskie zamiłowania we właściwym kierunku, a nie sądził, by tamten dał radę. Rudej też o to nie podejrzewał.
Tak więc postanowił - swoim zwyczajem całkiem spontanicznie - że da sobie spokój z gierkami, a podejmie się tego, czego powinien był się podjąć od dawna. Tym razem nie dopuści, by kolejne szczenię zmarnowało swoją żyłkę obieżyświata.
I naraz nawiedziło go dziwne wrażenie, jakiego jeszcze nie doświadczył. Było to poczucie odpowiedzialności.

Pewnym było, że przesadził tej nocy - wyhulał się za wszystkie czasy i nawet nie pamiętał, czy udało mu się dojść do hostelu. Siedział gdzieś oparty, z głową złożoną na rękach, ale był zbyt senny, zbyt źle się czuł, by podjąć próbę poruszenia się.
- Hej.
Coś go trąciło.
- Hej.
- Już, już - mruknął i z nie lada trudem podniósł głowę. Przetarł twarz dłonią i spojrzał na osobę, która go obudziła, gapił się przez chwilę i dopiero po chwili dotarło do niego, że jest ruda. Najwyraźniej mimo wszystko jakoś wrócił…
- Kac? - spytała dziewczyna z pogodną nutką w głosie, jakby bycie na kacu było czymś radosnym. - Chcesz kawy?
- Poproszę… zaraz wracam. - Wstał i poczłapał do łazienki.
Zimny prysznic pomógł mu jako tako wrócić do normalności, chłodna woda rozbudzała łagodziła nieco pulsujący ból w skroniach, włóczęga nie miał jednak sił się porządnie wyszorować. Pozwolił strumieniowi się opłukiwać, to wszystko. Niemniej jednak uznał, że wystarczy.
Wrócił do kuchni i usiadł na stołku. Zaczął tępo wpatrywać się w ściany, obwieszone tandetnymi obrazkami. Nie bardzo do niego wprawdzie docierało, co obrazki przedstawiają, ale próbował się na nich skupić.
Dziewczyna podsunąwszy mu kawę, zaczęła gotować wodę na następną, najwyraźniej uprzednio źle oceniwszy pojemność czajnika i nalawszy doń za mało. Była jednak o wiele bardziej pogodna niż poprzedniego dnia, to wróżyło dobrze. Chociaż kobieta w złym nastroju lepiej przyjmuje pochlebstwa… ale tak powinna być bardziej skora do flirtów.
Znów spojrzał na obrazki. Naprzeciwko niego wisiał akurat wyjątkowo źle wykonany rysunek mężczyzny w szarym płaszczu, stojącego przed jaskinią.
Przypomniał sobie Tarota i kartę, którą wyciągnął - Pustelnika. Pustelnik ma wielką potrzebę wolności i nie znosi, by mu coś narzucać. Bywa samotnikiem, wciąż poszukuje swojej drogi i nikomu się nie podporządkuje. Przynajmniej tak uczyła go matka, specjalizująca się we wróżbach miłosnych.
Pustelnik to jedna z kart, która dobrze określa wilcze osobowości.
- Studiujesz? - spytał.
- Nie - odparła, zakręcając słoik z kawą.
- Dlaczego? Szkoda takiej dziewczyny na jakąś przyziemną robotę.
- Nie pracuję. I chyba raczej nie będę - usiadła przy stoliku ze szklanką, jemu zaś podsunęła kubek.
- Bez pracy trudno wyżyć - zauważył, upijając łyk.
Wzruszyła ramionami.
- Może będę się łapać czegoś dorywczo, jak gdzieś zostanę na dłużej.
- Na dłużej? Czyli na parę lat? - spytał, ukrywając niechęć. Nie znosił siedzieć w miejscu tyle czasu.
- Na dłużej, czyli na parę tygodni. Trzy, może cztery - mruknęła.
- To niedługo. - Spojrzał na nią uważnie, w końcu było to poczucie czasu typowe dla obieżyświatów.
- Może. - Zerknęła w okno. - Jak dla kogo.
Przez chwilę nic nie mówiła, zresztą włóczęga też nie przerywał milczenia. Nie zdecydował się jednak na całkowite zdjęcie maski - nie chciało mu się wierzyć, że znów spotyka na swojej drodze pokrewną duszę.
- A ty? - spytała, zwracając wzrok na niego. - Pewnie nieźle zarabiasz - dodała, taksując wzrokiem jego ubrania.
- Tak, względnie nieźle - przytaknął gorliwie. - Wystarczająco na moje potrzeby. Ludzie chętnie wrzucają parę groszy żebrakom - uśmiechnął się przewrotnie.
- Jasne - parsknęła, a wilczy błysk w jej oczach zamigotał gniewnie. - Próbujesz nowych rzeczy na urlopie, co?
- Bynajmniej nowych i bynajmniej na urlopie - mruknął, udając urażonego.
- Nie mów, że łazisz z miasta do miasta - rzuciła, niby to prześmiewczym tonem, ale wyczuł w jej głosie przejęcie.
- Łażę.
Dziewczyna wbiła w niego wzrok na parę sekund i zaśmiała się.
- Wiesz, na początku myślałam, że intuicja robi mi psikusa - stwierdziła. - Jak próbujesz udawać, nie wyglądasz na wilka.
- Hm… wiem.
- W zasadzie od początku wydawało mi się, że masz w sobie coś dziwnego. Wiesz, coś w twarzy.
Kiwnął głową niechętnie. Owszem, miał coś dziwnego w twarzy i słuchał o tym od każdego.

Bez większego problemu dała się namówić na wspólną podróż - musiał powiedzieć, że nigdy by nie przypuszczał, że można czuć się tak dobrze w towarzystwie drugiej osoby. No, ale w końcu wilki są stadnymi stworzeniami.
Wybrali jakiś tani hostel - schronisko prezentowało się w ich oczach wspaniale - zszarzały budynek, dawno pozbawiony swojej pierwotnej barwy, szare okiennice z drewna, trzymające szyby - nawet czyste, ale na pewno nie nowe. Weszli do środka, mistrz przodem, a za nim jego rudzielec, niespokojnie rozglądający się na boki. Ostatnio była przewrażliwiona, nieraz musiał ją uspokajać, że nikt ich nie śledzi, że to tylko jej wyobraźnia.
Nie żeby uważał to za coś złego, na początku drogi wiele szczeniąt ma ciągłe poczucie zagrożenia w samym środku społeczeństwa, które nie popiera innych stylów życia i tępi inne wzorce zachowań. Niektóre nigdy nie przywykały i wybierały samotną tułaczkę, inne zaś w końcu przekonywały się, że tak naprawdę nic im nie grozi, a do obrony wystarczy im to, co mają.
Pomyślał, że jego mistrz miał rację - budzący się wilk szybko trafia na dojrzalszego. Taki mechanizm przetrwania, by ta dziwna cecha absolutnie nie dała się przytępić - musi być rozwijana. Tak więc uczył swoją podopieczną zarówno życia, jak i pewnych niezmiennych wilczych mądrości.
Myślał też, że może to przedsięwzięcie pomoże też jemu. Od razu zwróciła uwagę na pewien paradoks.
- Uczysz mnie życia na wolności, a sam bez przerwy biegasz do banku - wytykała mu.
Ale zaraz potem zabierała mu gitarę i próbowała opanować nowe chwyty, nowe melodie, ćwiczyła głos - na pewno kiedyś umiała śpiewać, tembr miała niski a brzmienie wyjątkowo czyste. W przeciwieństwie do niego.
Chętnie też przyglądała się mu, jak wróżył z kart i w pewnym sensie nawet udało jej się parę rzeczy zapamiętać. Odkładała nawet grosiwo na własną talię, chociaż oszczędzanie, jak każdemu wilkowi, przychodziło jej raczej z trudem.

***

Siedział, paląc papierosa - jednego z tych, jakie ona zawsze kupowała - i przyglądał się dziewczynie, zwiniętej w kłębek na wąskim, hostelowym łóżku. Przypominała w tym momencie raczej dwa kłębki, jeden przy drugim - kołdry i miedzianego drutu - przynajmniej jemu zawsze jej włosy się kojarzyły z miedzianymi drucikami.
Nie będzie mógł ciągać jej dłużej ze sobą. Nauczył ją już wszystkiego, czego mogła potrzebować, by przeżyć bez jego pomocy i bez potrzeby zatrzymywania się gdziekolwiek na dłuższy pobyt i pracę. On, stary włóczęga, nie miał takiego potencjału ani możliwości, by rozwinąć się tak jak ona - uczeń przerośnie niedługo mistrza. To byłby zły układ.
Spakowanie się zabrałoby mu tylko chwilę, na pewno zdążyłby umknąć, zanim dziewczę się obudzi. Czy jednak godzi się, żeby mistrz uciekał od swojej uczennicy? Jest jej winien przynajmniej pożegnanie i wyjaśnienia.
Mimo to postanowił się spakować. Zebrał kilka swoich rzeczy z ziemi, wcisnął je do plecaka. Wzrok przykuła, leżąca na szafce nocnej, nieskończona jeszcze bransoletka z nitek, którą ruda plotła poprzedniego dnia, co jakiś czas sprawdzając, ile jeszcze brakuje, by pasowała na kostkę. Mistrz wziął ozdóbkę i zawiązał sobie na nadgarstku - dziewczyna będzie musiała mu wybaczyć tę drobną kradzież, ale mimo wszystko chciał zachować sobie to jako pamiątkę po swojej pierwszej i prawdopodobnie ostatniej uczennicy.
- Hej, mała. - Trącił ją lekko.
Otworzyła oczy, przetarła twarz dłonią.
- Co, do cholery? - warknęła - to go nieco speszyło, nie zamierzał jednak z tego powodu się wycofać.
- Słuchaj… nie bierz tego do siebie ani nie myśl, że chcę po prostu cię porzucić, ale… odchodzę.
Nie wyglądało na to, by zamierzała histeryzować jak typowa porzucana kobieta. Czyżby n nie pojęła jeszcze, co do niej mówił? Podniosła się na łokciach.
- Zostawiam ci gitarę, żebyś nie musiała kupować nowej. Mam drugą u brata.
- Już czas? - spytała spokojnie.
Kiwnął głową i dodał:
- Jakby coś, masz do mnie kontakt. Jeśli będziesz w potrzebie, pisz do mojego brata. Raz na parę dni dzwonię do niego się dowiedzieć, czy coś nie przyszło.
- Okej - powiedziała i usiadła na łóżku.
- Pamiętaj.
- Będę. - Pochyliła się do przodu.
Mistrz przymknął oczy i poczuł na czole delikatny dotyk ust.
- Idź już.
Wstał, zarzucił plecak na ramię i odszedł. Zamykając za sobą drzwi, obejrzał się jeszcze i spotkał nieco smutne, ale spokojne spojrzenie bladozielonych oczu, zza których patrzyła na niego prawdziwa wilczyca.
Uczeń przerasta mistrza.
Zbiegł po schodach, starając się nie robić zbyt wiele hałasu, i wyszedł na podwórko. Dostrzegł jednego z właścicieli, idącego ku pomostowi na jeziorze. Podążył za nim.

- Dokąd pan płynie? - spytał mistrz, wchodząc na pomost.
- A, na ryby.
- Podrzuciłby mnie pan do centrum?
- Wsiadaj.
Włóczęga wskoczył do łodzi, usiadł na ławeczce i zrzucił plecak z ramion.
Ciężkie, granatowe chmury znów pojawiły się na horyzoncie, powoli nadciągając nad obce mistrzowi miasto. Gdzieś w oddali słychać było złowrogie pomruki, powietrze zdawało się przygniatać swoją masą, gęste i lepkie - ciężko było nim oddychać. Wprawdzie nie było obawy, że burza nadejdzie przed powrotem gospodarza, a tym bardziej nie przed dopłynięciem do śródmieścia, ale i tak w duszy obieżyświata tlił się niepokój.
Pomyślał, że być może trzeba zmienić coś w życiu. Rozprostował w kieszeni karteczkę, mały wycinek z gazety - papier od ciągłego ścierania stał się aksamitny, ale adres może jeszcze da się odczytać. A nawet jeśli nie, może pytać przechodniów, gdzie powinien szukać targu łodzi. Czas pozbyć się ostatnich pieniędzy z konta, ostatecznie zniknąć z instytucji i stać się wilkiem wodnym.
Chmury kotłowały się na niebie, pomrukując, a w dalekiej oddali błysnął piorun - mistrz poczuł się lekki, zupełnie jakby nagle oderwał się od korzeni, a wiatr poniósł go w nieznane tereny.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Agatelle
Stalówka


Dołączył: 21 Gru 2008
Posty: 42
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 20:13, 20 Cze 2009    Temat postu:

Pomysł i oryginalność:
A: 1,5
B: 1,5
Pomysł w obu opowiadaniach jest szczegółowo dopracowany. Czego więcej chcieć?
Styl:
A: 1,5
B: 1,5
W obu przypadkach nienaganny. Naprawdę miło jest czytać tak dobre opowiadania, bo w internecie to rzadkość.
Realizacja tematu:
A: 0,6
B: 0.4
W B nie mogłam doszukać się popiołu.
Ogólne wrażenie:
A: 2
B: 1
Oba opowiadania na wyrównanym poziomie. Jednak bardziej przypadł mi do serca tekst A. Czytając go, mam wrażenie, że balansuję między snem a jawą. Przy czym to pierwsze nafaszerowane jest przenośniami, co dodaje całości podwójnego wydźwięku. Tekst B także jest bardzo dobry, ale A w sposób pełniejszy trafił do mnie.
Łącznie:
A: 5,6
B: 4,4


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mer
Kapłanka Momenta


Dołączył: 04 Lip 2007
Posty: 95
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 15:16, 30 Cze 2009    Temat postu:

Pomysł i oryginalność

Tekst A - 1,8
Tekst B - 1,2

Cóż... obieżyświat kontra te wszystkie dziwactwa (Bernard bez cienia i odbicia, gadające i biegające po nocach róże...) nie miały szans. Ja niestety nie jestem w stanie dostrzec jakiegoś szczególnego pomysłu w tekście „B”.

Styl

Tekst A - 1,7
Tekst B - 1,3

Oba teksty mnie trochę zmęczyły.
(Może i nie do końca ta kategoria, no ale... Tu nabrałam ochoty, żeby napisać to, co zaraz nastąpi.)
Tekst A w sensie takim, że nie wiedziałam, dokąd za nim zmierzam. Poza tym te sny czytało mi się nie najlepiej. Ogólnie jednak nie mam nic do zarzucenia stylowi.
„- No więc, moja odpowiedź brzmi nie.” - tutaj to „nie” wypadałoby zaznaczyć. „...brzmi: nie”, czy tam: „...brzmi „nie””. Jakkolwiek.
Tekst B z kolei zmęczył mnie dziwną nudą. Nic się nie działo, nic mnie nie porwało. Ale stylowi też nie mam wiele do zarzucenia.
„- Bynajmniej nowych i bynajmniej na urlopie” - bynajmniej nie. Nierozerwalnie. Zawsze po „bynajmniej” musi wystąpić „nie”.
„Czyżby n nie pojęła jeszcze, co do niej mówił? Podniosła się na łokciach.” - n się wkradło.

Podsumowując - Tekst A był jak dla mnie napisany lepiej. Po prostu.

Realizacja tematu

Tekst A - 0,6
Tekst B - 0,4

Popiołu w tekście „B” zdecydowanie zabrakło.

Ogólne wrażenie

Tekst A - 1,8
Tekst B - 1,2

Jak pisałam w „stylu” - „B” mnie chciało zanudzić. „A” - doprowadzić do obłędu z powodu niewiedzy.
Nie porwało mnie żadne z tych opowiadań, szczerze powiedziawszy, choć z pewnością tekst A miał jakiś ukryty sens. B? No, nie sądzę.
Nie wiem, co miało w zamiarze przekazywać opowiadanie B. Opowiadanie A z kolei było niejasne w sposób dosłowny.
Nie wiem, nie wiem.
Ale za to „A” miało klimat i było dosyć ciekawe, choćby ze względu na dziwactwa mieszkańców Kamienicy.

PS „Ktoś tu zmierza do wieży, ktoś nie wierzy, że leży!” - Przy tym padłam. Po prostu padłam. W jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa.

Suma

Tekst A - 5,9
Tekst B - 4,1


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 20:21, 05 Lut 2010    Temat postu:

Nie ja powinnam zamykać, ale straciłam już nadzieję, że Aylya to zrobi, a że nie mam problemów z rozpoznaniem autorek tekstów... wyręczę ją. Niestety, trzeciej oceny zapewne się nie doczekamy.

Tekst A: Aylya - 11,5
Tekst B: Malaria Deicide -8,5

Pojedynek wygrywa:
AYLYA


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Klub Pojedynków im. smoka Temeraire Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin