Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Malaria Deicide&Aylya2


 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Klub Pojedynków im. smoka Temeraire
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 21:17, 08 Mar 2009    Temat postu: Malaria Deicide&Aylya2

Pojedynkują się: Malaria Deicide & Aylya
Fandom: twórczość własna
Temat: spotkanie z wilkiem i wędrowne dusze
Tytuł: dowolny
Gatunek: niekomediowy, bez zbędnego absurdu - ale poza tym to dowolny.
Warunki dodatkowe: muszą pojawić się chmury, rude włosy, tamburyn i żar.
Opiekun: Ayl
Termin: 8 marca


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 21:17, 08 Mar 2009    Temat postu:

TEKST "A"


Spotkanie z Wilkiem

Chmury galopowały po niebie, poganiane przez wiatr. Były szarobiałe jak miejski śnieg i nawet niespecjalnie ciężkie, ale panu Wolfowi wydawało się, że zaraz zawadzą o dachy co wyższych budynków, jak kłąb waty rozedrą się o krawędź albo antenę. Jednak udawało im się przemykać, prześlizgiwać się nad miastem.
Mimo trwającego wciąż lata wiał chłodny, jesienny wiatr - silny i wyraźnie odczuwalny, ale nie gwałtowny, szalony, jaki potrafi być czasami wieczorami, targający drzewa za ich zielone grzywy, brutalnie łamiący gałęzie. Owszem, wciskał się pod ubrania, przewiewał, ale nie ciągnął za rękawy czy spodnie, nie powodował dreszczy.
Słowem: aura niespokojna, ale na pewno nie wroga. Tak jakby przyroda chciała zwyczajnie przypomnieć, że mimo wszystko zachowała swoją przedwieczną siłę i to człowiek jest gościem na tym świecie.
Pan Wolf bardzo lubił takie dni. Czuł się wtedy niemal wolny, tak jakby mógł po prostu odejść. Czasami bardzo chciał iść przed siebie, razem z wiatrem. Pozwalał podmuchom się zaczepiać, tarmosić za włosy, które z racji swej niewielkiej długości nie powiewały majestatycznie, a trzęsły się śmiesznie.
Tak, podczas takich dni najbardziej gnało go w świat jakieś pragnienie wędrówki i potrzeba tułaczki. Takie dni stanowiły o jego decyzjach, wtedy brał pospiesznie urlop i wyjeżdżał, z dala od nudnej i męczącej pracy.
Pan Wolf był osobą dość przeciętną - to, co go tak naprawdę wyróżniało, to fakt iż mimo swoich dwudziestu dziewięciu lat i siedmiu miesięcy od dawna nazywany był panem. Poza tym wydawał się całkiem zwyczajnym młodym mężczyzną - średniego wzrostu, ciemnowłosym, ani bladym, ani o ciemnej karnacji. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie osoby czarującej i nawet przystojnej, ale nigdy nie udało mu się nawiązać bliższych kontaktów z kimkolwiek. Może gdyby się postarał… ale nie chciał.
Ponadto bardzo chętnie marudził i marzył o lepszym życiu, chociaż na zarobki miał wcale niezgorsze. Pasmo narzekań przerywały tylko liczne wyjazdy podczas urlopów. Rezerwował po kilka dni w schroniskach młodzieżowych, jeździł po całej Europie przez parę tygodni i czuł się szczęśliwy. Wtedy dopiero przestawał być zgorzkniałym, wiecznie niezadowolonym marudą i odżywał, jak roślina wstawiona do wody. Podróżujący pan Wolf to zupełnie inny człowiekiem niż zwyczajny pan Wolf.
Wzdrygnął się, jakby z zimna. Dość tej kontemplacji. Schylił się po plecak, który postawił przed chwilą na ścieżce, zarzucił go na ramię i jęknął pod ciężarem bagażu. Z niemałym trudem ruszył do drzwi schroniska młodzieżowego, ozdobionego niebiesko-białym znaczkiem sieci międzynarodowych hosteli.

***

Gdy przyjechał, dormitorium było puste. Wyszedł więc na miasto, by pooglądać z zewnątrz zabytki i udokumentować swoją obecność - w końcu będąc w obcym kraju wypadało mieć co najmniej kilka zdjęć na tle znanych bądź ciekawych obiektów. Trzeba coś pokazać po powrocie kolegom z pracy.
Wrócił dopiero wieczorem, by przekonać się, że w pokoju już zdążyli się zakwaterować inni goście, a co więcej, narobić bałaganu. To wróżyło sympatyczne i rozrywkowe towarzystwo, więc pan Wolf, widząc barwny chaos w dormitorium, porzucił wszelkie chodzące mu po głowie ponure myśli i nastawił się na dobrą zabawę.
Jeszcze tylko zrobił sobie słabą kawę i z kubkiem w ręku wyszedł przez drzwi kuchenne na niewielki ganek z drewnianą poręczą i jednym kulawym plastikowym stołem. Oparł się o barierkę, upił łyk płynu i spojrzał na łączkę poniżej, brązową od ostatnich, wieczornych promieni słonecznych.
Na trawniku, na wypalonej czarnej plamie, leżał spory stos gałęzi i chrustu, ułożony w sposób iście harcerski. Całość próbowała podpalić jakaś młoda kobieta, wysoka i zgrabna, poruszająca się z niezwykłą gracją. Wyglądające przez wyrwę w chmurach słońce podświetlało jej sylwetkę, przeświecało przez jasne włosy, tworząc wokół niej płomienistą aureolę. Była śliczna i pan Wolf doświadczył całkiem nieźle mu znanego uczucia, jakby ktoś wlał coś ciepłego do serca. I do podbrzusza także.
Licząc na znajomość z pięknością, zszedł z ganku po drewnianych, trzeszczących schodkach i już zamierzał podejść w jej kierunku, gdy rzeczona piękność odeszła od stosu i usiadła na kolanach jakiegoś chłopaka o długich, czarnych włosach związany w dość niechlujny kucyk.
Od pana Wolfa odeszła cała pewność siebie. Zatrzymał się więc, usiadł na stopniu i zaczął obserwować dziewczynę. Co i raz ktoś obok niego przechodził, zbiegając ze schodów, tupiąc niemiłosiernie, by dołączyć do dwójki przy stosie. Któraś z tych osób rozpaliła w końcu ogień, a wokół ogniska zaczęła zbierać się coraz większa grupa ludzi.
W pewnym momencie pan Wolf zapadł w otępienie i tylko spoglądał smętnie w płomienie, nie zdając sobie sprawy z tego, że z każdą chwilą robi się ciemniej, ogień bucha coraz wyżej, a postacie siedzące wokół pozostawiły wyrwę w swym kręgu, jakby zapraszając go do zabawy.

***

Gdy się otrząsnął, było już dość ciemno, o ile może być ciemno w mieście w pochmurną noc. Pan Wolf drżał z zimna, czuł jednak wielkie opory przeciwko podejściu do ludzi przy ognisku. Nie wiedział nawet dokładnie dlaczego: czy też trochę ich się lękał, czy też wstydził się siebie przed tą watahą - bez wątpienia byli o wiele bardziej wyzwoleni i prowadzili styl życia, o jakim w głębi duszy marzył, jakiemu najchętniej poświęciłby wszystko.
Naciągnął więc sweter na dłonie i przyglądał się dalej. Do uszu dochodził żwawy rytm bębenka i miękkie brzmienie strun gitary, jakaś dość ciekawa melodia, po części radosna, po części tęskna, wspomagana przez brzęczenie tamburynu, szum płomieni. Któraś z dziewczyn niskim, mocnym głosem rozpoczęła pieśń, której słów pan Wolf nie znał ani nie rozumiał. Śpiew w tym języku, szeleszczącym jak spódnica w ruchu, w jakiś sposób jednak aksamitny, zaczął przyciągać go do ogniska, do tych ludzi. Zaczęła przeważać chęć wstania i dołączenia do radosnej gromady.
Melodia wywoływała u niego wrażenie, że słyszy tumult stóp, w tańcu uderzających o twardą ziemię, że słyszy dzwonienie biżuterii na kobiecych rękach, a płomienie układają się w kształt postaci na pogańskich obrzędach i rytuałach. Poczuł coś dziwnego - jakby w głębi niego poruszyło się coś dużego, kudłatego i bezsprzecznie żywego.
Odnalazł wzrokiem piękną blondynkę. Siedziała przy jednym z gitarzystów, trzymała mu dłoń na kolanie. Nie był to jednak ten sam chłopak, co poprzednio - nie miał ani tak długich ani tak ciemnych włosów.
Trochę zazdrosny, pan Wolf już miał odwrócić wzrok, gdy jego spojrzenie przykuła osoba z drugiej strony - ruda kobieta, której gęsta, potargana czupryna zdawała się płonąć w pomarańczowożółtym świetle ognia. Nie można było nieznajomej wprawdzie nazwać piękną, ale coś w jej twarzy przyciągało wzrok i zainteresowanie. Być może działały tak jej oczy - drgał w nich jakiś onieśmielający, dziki blask - a jednak znajomy. To do niej należał ów mocny, niski głos - śpiewała. W smukłych dłoniach trzymała tamburyn, pobrzękując nim rytmicznie.
Pan Wolf w jednej chwili niemal całkowicie zapomniał o pięknej blondynce, której blady obraz dopraszał się ostatkiem sił o uwagę gdzieś w głębi jego umysłu. Nie zaszczycił jej już nawet jedną myślą.
W końcu ruda spojrzała na niego, jakby wyczuwając, że ktoś się jej przygląda. Wbiła w niego spojrzenie swoich jasnych oczu, a pana Wolfa aż przebiegł dreszcz - były to oczy wilka, czujne i uważne. Po chwili, trącona przez koleżankę, odwróciła wzrok i znów zaczęła śpiewać - tym razem po niemiecku.
Skąd wiedziała, że akurat niemiecki… pan Wolf był przekonany, że wybór nie był przypadkowy. Ona wiedziała - to nie ulegało wątpliwości, ale czy było znów aż takie ważne? Powoli na pierwszy plan wysuwały się znacznie inne słowa i obrazy, coraz bardziej chaotyczne - zapadał znów w otępienie.

***

Z transu zbudzono go brutalnie. Przed oczami zawirowała mu barwna spódnica i został wciągnięty do kręgu włóczęgów, posadzony na ziemi koło jakiejś jasnowłosej nastolatki, zdumiewająco podobnej do owej piękności, którą zachwycił się przy zachodzie słońca. Dziewczyna była przytulona do innej, niemalże leżała na jej kolanach, ale gdy tylko usiadł, wysunęła rękę i zaczęła muskać paznokciami każdy fragment pana Wolfa, którego tylko dosięgnęła. Z drugiej jego strony usiadła sprawczyni wciągnięcia go do watahy, ciemnowłosa, w typie południowym i pewnie niewiele starsza od owej blondynki, niby to przypadkiem wbijającej mu palce w bok.
Chociaż dziewczęta wyraźnie były zainteresowane, wydały mu się jednak dziwnie nieciekawe, bezbarwne. Kiedyś nie pozostawiłby takich panien samych na noc, teraz jednak niewiele go obchodziły. Spoglądał tylko na rudą, a ilekroć ich spojrzenia się spotykały, mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że spotkał prawdziwą, wolną wilczycę. Jej muzyka zaś zalewała kolejne fragmenty jego duszy, rozbudzając do reszty to stworzenie, które do tej pory trwało w półśnie, poruszając się tylko od czasu do czasu lunatycznie.
Ktoś mu z boku coś podał, pan Wolf bezwiednie niemal wziął to do ręki. Rozpoznawszy papierosa, zaciągnął się mocno parę razy, nawet nie zauważywszy, że dym smakował cokolwiek inaczej niż można by o to podejrzewać tytoń. Podał dalej, a ruda wyciągnęła rękę i przez jedną cudowną chwilę mógł czuć lekkie muśnięcie jej palców na dłoni.

***

Nie pamiętał, jak to się stało, że w pewnym momencie znalazł się z nią sam w korytarzu, a dźwięk muzyki stłumiły ściany. Miał wrażenie, jakby hostel nagle wyrósł wokół nich, odgradzając od reszty niezbyt grubymi, ale do prywatności w pełni wystarczającymi ścianami.
Otworzył drzwi do dormitorium i przepuścił wilczycę przodem. Namacał ręką włącznik i energooszczędna żarówka zamigała, a potem rozbłysła błękitnawo, oświetlając zabałaganiony pokój nieprzyjemnym światłem. Kobieta zmrużyła bladozielone oczy, jakby nieprzygotowana na taką iluminację.
Pan Wolf poczuł pewnego rodzaju wstrząs, zobaczywszy swoją towarzyszkę z bliska i dokładnie. Zasmuciło go to, a jego zauroczenie nieznajomą przybrało bardziej ckliwą formę, nabrało cierpiętniczej czułości. Przez chwilę przyglądał się rudej smętnie, korzystając z tego, że wciąż oślepiało ją światło.
Teraz cienie układały się inaczej i kobieta nie wyglądała już na tak młodą, za jaką ją wziął na początku. Musiała być w jego wieku lub nieznacznie starsza, ale o wiele bardziej uderzyło go, że była blada, bardzo blada - nawet piegi wydały się wyblakłe na jej twarzy. Spod przezroczystej skóra, delikatna jak tkanina z nici pajęczej, widać było niektóre żyłki, a cienie pod oczami sprawiały, że wyglądała na jeszcze bardziej zmęczoną i chorą.
Szybko sięgnął do wyłącznika i zgasił lampę. Nie chciał wilczycy oglądać takiej. Nie, wolał wilczycę piękną i ona siebie na pewno też taką wolała - gdy tylko jaskrawe światło znikło, pan Wolf niemal fizycznie poczuł, że kobieta się rozluźniła. Zapewne znacznie bardziej odpowiadał jej półmrok i blask ogniska za oknem.
Odgarnęła włosy i usiadła na stercie ubrań. Zapaliła papierosa i w powietrzu rozszedł się zapach specyficznego dymu. Ruda odgarnęła włosy, a w jej oczach błysnął refleks światła płomieni ogniska, zza okna. Wilczyca uśmiechnęła się lekko, kropka żaru na chwilę rozjaśniła się i znów przygasła.
Parę minut siedzieli w milczeniu, a pan Wolf chłonął atmosferę, a coś kudłatego w jego wnętrzu poruszało się lekko w niespokojnym półśnie, łaskocząc od środka sierścią. Wilczyca przyglądała się mężczyźnie z zainteresowaniem, jakby mogła dostrzec przez skórę wiercące się w nim zwierzę.
- Jeździcie od miasta do miasta? - spytał.
Kiwnęła głową.
- I z kraju do kraju. Zarabiamy występami ulicznymi.
- Też bym tak chciał, być wolnym jak wilk. - W jego głosie zabrzmiał jakiś marzycielski ton. Ruda wcisnęła mu w rękę skręta i pan Wolf mógł przez chwilę poczuć na dłoni dotyk jej palców. Przeszedł go przyjemny dreszcz, ale starał się tego nie okazać. Zresztą nie był pewien, czy wszystko idzie w dobrym kierunku, grzechem wprawdzie było ominąć okazję na krótki romans, ale gdy wreszcie znalazł bratnią duszę… może powinien rozegrać to inaczej?
Chociaż to nie on tutaj rozdawał karty. Zaciągnął się mocno i postanowił pozostawić sprawy w rękach rudej.
- To bądź. Możesz być wilkiem. Tamci - wskazała głową na ognisko za oknem - to tylko banda dzikich psów.
- Wyglądacie na zgranych. - Oddał jej papierosa.
- Może - stwierdziła zdawkowo. Kropka żaru pojaśniała, delikatnie oświetlając jej dłonie i twarz. - Oni się wykruszą. Znajdą pracę, założą rodzinę i będą jeździć na wycieczki z hotelem i przewodnikiem w ofercie.
Tylko pokiwał smutno głową na znak, że rozumie. Przed oczyma stanął mu przygnębiający obrazek, jak samotna wilczyca, coraz bardziej krucha i zmęczona, siedzi w jakiejś obskurnej schroniskowej kuchni z kubkiem kawy w ręce. Podchodzą do niej tylko obcy właściwie ludzie, nowi znajomi z propozycją wyjścia do klubu. Pan Wolf bardzo chciałby wtedy podejść, usiąść obok rudej, dokańczającej swoje życie w kolejnych miastach bez osoby, która w razie czego się nią zaopiekuje, która zrozumie. Bez drugiego wilka.
Czyżby to ta samotność wepchnęła ją w stado psów, które najwyraźniej ciężko jej szanować? Możliwe. Gdyby tylko mieli więcej czasu…
- Nie chciałbyś do nas dołączyć? - odezwała się po chwili.
- Nie mogę. - Musiał to powiedzieć, chociaż zawsze pragnął pokonać ten przymus.
- Pracujesz? - bardziej nawet stwierdziła niż spytała, kiwając smutno głową.
- Niestety tak.
Kropka żaru przemieściła się trochę, gdy wilczyca oparła łokieć na kolanie. Zaczęła przyglądać się swojej dłoni i skrętowi. Po chwili zwróciła wzrok z powrotem na pana Wolfa, a słaby ognik znów rozjarzył się mocniejszym blaskiem, by zaraz przygasnąć.
- Ale może mógłbym jakiś kontakt do ciebie? Czy coś…? - spytał nieśmiało.
Słowa zawisły w powietrzu jak dym i nie chciały się rozwiać. Wilczyca nie zwracała na niego uwagi, jakby straciła zainteresowanie. Przestraszył się, że zraził ją do siebie, powiedział za dużo i zburzył ten misterny zamek z piasku, jaki budowali.
- W takim razie daj mi coś do pisania - stwierdziła w końcu.
Szybko sięgnął pod łóżko po plecak. Długopis znalazł właściwie od razu, natomiast jakikolwiek papier albo gdzieś zniknął, albo w ogóle został zapomniany i tkwił na stole w mieszkaniu w Dreznie. Nie była to jednak jakaś duża przeszkoda, po prostu podał wilczycy długopis i rękę.
Szybko zapisała mu coś na przegubie i beznamiętnie poinformowała:
- Sprawdzam raz w tygodniu. Mniej więcej.
- Napiszę.
Znów zapadła nieprzyjemna cisza. Błysk w oczach wilczycy jakoś przygasł, zupełnie jak żar na końcu papierosa. Wydawała się być mocno zmęczona, jak nie zawiedziona.
- Popracuję jeszcze trochę, dostanę pensję i będzie jakaś rezerwa…
- Zwykle nie pytam, ale jak cię nazywają? - W jej głosie zabrzmiał jakiś psotny ton, jakby nastrój nagle jej się poprawił. Coraz mocniej płonące ognisko podświetlało przez okno jej rude włosy, jakby i one się paliły.
- Wolf, pan Wolf z reguły.
- Napisz, jak będziesz gotów zerwać się z łańcucha, Wölfchen. - Uśmiechnęła się. - Chyba jeszcze musisz się trochę oswoić z tą wizją.
Wstała, wyrzuciła niedopałek za okno i, zamknąwszy je, zasłoniła zasłony. W pokoju zrobiło się całkiem ciemno, a pan Wolf po chwili poczuł zimne palce wilczycy na policzku.

***

Blask ogniska, wślizgujący się przez szparę w zasłonach oświetlał jej twarz i wpadał prosto w źrenice, nadając jej oczom jeszcze bardziej dziki wyraz, zupełnie niepasujący do czułości, z jaką obrysowywała palcem rysy jego twarzy. Opuszkiem lekko przejechała po brwi, by wrócić rzęsami na nasadę nosa i paznokciem podążyć delikatnie aż do ust.
Kudłate zwierzę poruszyło się jeszcze trochę, jakby przeciągało się po długim śnie we wnętrzu pana Wolfa.
- Marnujesz się, wilczku. - Usłyszał śmiech rudej i drgnął, kiedy dotknęła palcami szczególnie wrażliwego miejsca.
Zwierzę otworzyło ślepia i pan Wolf niemal zobaczył, że wyjrzało z niego, podniosło łep, by spojrzeć mu w twarz. Wilk miał piękne, złote oczy, patrzące jednak w pełni świadomie, a nie sennie, półprzytomnie, jak zwykle spoglądały na niego z lustra, zza jego własnych tęczówek. Po chwili wilk wrócił na swoje miejsce i również spojrzał na wilczycę.
Nadal się uśmiechała. Chciał jej nawet powiedzieć, że podejmie wędrówkę choćby zaraz, że wilki to zwierzęta stadne i że się nią zaopiekuje… w tym momencie czuł się gotów nawet by wspierać ją na równi pochyłej, po której samotna wilczyca zdawała się staczać.
Ale nie powiedział.

***

Gdy zasypiał nad ranem, trzymał rudą mocno. Miał nadzieję zobaczyć ją tuż przy sobie rano, kiedy słońce rozpali ogień jej włosów. Niezupełnie jeszcze pojął, że wolny duch nie znosi uwięzienia i ograniczeń w żadnej formie. Wilk wewnątrz niego na pewno to rozumiał, ale pan Wolf dopiero go obudził i jeszcze nie do końca umiał się z nim porozumiewać. Mimo mocnego uścisku kobieta jakoś mu się wymknęła i ranek, swoją drogą pochmurny, musiał witać sam.
Jedyne co mu pozostało, to już zatarty napis na ręce. Bojąc się, by literki całkiem nie straciły czytelności, natychmiast przepisał adres mailowy na drugą rękę.
Podniósł się i rozejrzał po pomieszczeniu. Wilczyca zniknęła całkowicie, a razem z nią barwny bajzel na podłodze i wszelkie ślady bytności watahy wędrowców. Zmiana wydała się panu Wolfowi do tego stopnia drastyczna, że nawet podjął próbę zastanowienia się, czy aby rudowłosa kobieta nie była tylko pięknym snem.
Nieludzkim wręcz wysiłkiem zmusił ciało do wstania, zarzucił na ramiona szlafrok i udał się do opustoszałej kuchni. Szybko zrobił sobie mocną kawę i wypił ją duszkiem. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Nie wnikał, skąd one się tam znalazły, ale potrzebował zapalić. Nie chciał wychodzić na ganek, patrzeć na czarną plamę na trawie - pozostałość po ognisku - więc pozostał w kuchni. Tylko pootwierał wszystkie okna, żeby nie było kłopotów.
Następnie wykonał szereg innych uciążliwych czynności, tak zwyczajnych, że wydawały mu się niemal niewykonalne. Wielka zmiana się dokonała, mimo iż coś ważnego, cennego wymknęło mu się spomiędzy palców, i po prostu nie wypadało teraz wpadać w rutynę. Już wolałby w przesadę, ale do tego niestety było mu dużo dalej. Co by nie powiedzieć, na pewno nie była to reakcja rodem z taniego melodramatu - tym się też trochę pocieszał.

***

Zdecydował się opuścić hostel szybciej, niż pierwotnie zamierzał. Trzeba było rzucić się w wir podróży i przykre uczucie powinno ustąpić - a przynajmniej miał taką nadzieję. Brakowało tylko pożegnania, ale z racji okoliczności, jeśli miało być, to bardzo symboliczne. Ale musiał się pożegnać, od tej chwili nie mógł zaniechać żadnej czynności. To mogłoby zburzyć jego plan porzucania spokojnego, ustatkowanego życia.
Spakował więc wszystkie swoje rzeczy starannie, jakby chcąc mimo wszystko odwlec ten moment, kiedy z plecakiem na ramieniu pójdzie oddać klucz do recepcji. Zapłaciwszy za pokój udał się na przykuchenny ganek, gdzie nadal, jak poprzedniego wieczoru, stał kulawy stolik z plastiku. Na balustradzie pojawiła się popielniczka, na podłodze zaś jeden, samotny kłos jakiegoś chwastu. To wszystko.
Powoli, jakby z namaszczeniem zszedł po skrzypiących cicho schodkach. Spojrzał w niebo zasnute ciężkimi chmurami, przypominającymi granatowe gąbki nasączone wodą. Nie zapowiadało się najlepiej, w powietrzu czuć było lekki, rześki zapach ozonu.
Zdjął buty i zanurzył stopy w trawie, sprężystej i przyjemnej, odzyskującej formę po wieczornym przedeptaniu przez watahę ruchliwych cudzoziemców. Pan Wolf udał się w kierunku wypalonej czarnej plamy na środku łąki. Podszedłszy bliżej zauważył, że niektóre polana jeszcze się żarzyły wśród popiołu, przeważająca większość była jednak zwęglona albo całkiem się rozpadła w szary pył. Deszcz i tak całkiem zagasi resztki ogniska.
Pozostawiając je samemu sobie, zszedł do rzeczki. Omijał starannie podmokłe zagłębienia i dołki, ale i tak nie udało mu się całkiem uniknąć zamoczenia - na szczęście buty przezornie zostawił przy schodkach na werandę.
Nad strumieniem zaś pochylało się kilka bujnych krzaków, jakby modlących się na wietrze, między nimi widniał wąski, dość niepewnie wyglądający pomost, ale gdy pan Wolf na niego wszedł, drewno okazało się być solidne, a podpierające bale niezbyt rozchwiane.
Stał chwilę, myśląc o wilczycy. Musiał wszystko pozałatwiać i zdążyć na czas. Nie po raz pierwszy musiał się spieszyć, lecz dopiero teraz sprawa była tak ogromnej wagi. Czuł się jednak spokojny, chociaż trochę przygnębiony.
Spojrzał w wodę, gęstą i stalową. Niespokojnie marszczyła się, jakby marzła, połyskiwała fioletem i granatem chmur. Pan Wolf czuł je nad głową, ciężkie i przytłaczające, pomrukujące dalekimi grzmotami. Wiatr wiał groźnie, szaleńczo, targając za ubrania, przeszywający chłodem, jakby chciał powalić wszystko swoją siłą. We wzburzonej tafli jeziora odbijało się niebo - na minutę przed burzą.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Aylya dnia Nie 21:37, 08 Mar 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 21:19, 08 Mar 2009    Temat postu:

TEKST "B"


CZAS SFORY
(CZY POTRAFICIE OKREŚLIĆ BARWĘ WASZYCH MARZEŃ?)




Kiedy zabolą nas nogi tysiącem drzew,
pójdziemy dalej księżycem – przez słup oporu – postój,
gdy noc jak pręt leszczynowy gwiazdami się gnie
w niebo prosto.

Drogi pętlami udusiły las.
Hukiem oczy zmęczone drogę przenoszą w uśpienie.
Kilometr każdy – w serce głaz.
Spoza
brzęczą kroki – kilometrowe kamienie.
A w wydmach ciężej wiatru
śmierć swoją mówią mi w usta gwiazd konające szerszenie
i znów
z dróg lasy spływają jak z rynien
w okrzyki lip cichsze od żalu

zresztą
wieczór jest dziś zmęczony i jak księżyc – płynie.


[K.K. Baczyński „Drogi nocne”]



OPOWIEŚĆ Z DALEKA


„Potrzymaj mnie za rękę. Jestem opowieścią.”
Kobieta w szarej sukience usiadła na niskim murku nieopodal restauracji, odrzucając przewieszoną przez ramię torbę. Ona również była szara – przy zamku wisiał brelok w kształcie wilka. Okrągły, plastikowy znaczek, przyczepiony do jednej z kieszeni, błyszczał w świetle latarni; proste, czerwone litery na środku plakietki układały się w widoczne w półmroku słowa:
„Potrzymaj mnie za rękę. Jestem opowieścią.”
Szare domy ociekały wodą, zbierającą się w pęknięciach chodnika, gdzie tworzyła błotniste, szare kałuże. W Alejach nie było wielu przechodniów. Jeszcze mniej miało czas, by przystawać w kręgach światła, bijącego ze sklepowych wystaw. Mężczyźni, kobiety i dzieci wracali do swych domów pojedynczo, w parach i grupkami – chowając dłonie w kieszeniach kurtek. Od czasu do czasu reflektory samochodów przecinały zmrok, wyłaniając niewyraźne kształty przydrożnych budynków. Krople dżdżu pokryły czoło podróżnej wilgotną warstewką, cisnęły jej się do oczu, osiadały na brwiach i zlepiały ogniścierudą grzywkę. Z każdą chwilą padało coraz mniej.
Kobieta w szarej sukience spojrzała w okno pobliskiej restauracji. Świeca, płonąca za zamgloną szybą, zachęcała do wejścia. Obca odwróciła wzrok, kładąc torbę na kolanach. Powoli, z namaszczeniem odsunęła zamek największej kieszeni, po czym wyjęła z ciepłego, niemal pustego wnętrza stary, czerwony tamburyn. Zagrzechotał, gdy poruszyła nadgarstkiem. Jakiś zbłąkany, ospały gołąb, który niemal całkiem zatracił umiejętność lotu, zatrzymał się kilka kroków od niej; przechylił łepek, zagruchał nerwowo, a następnie – co niezwykłe – odfrunął ciężko, głośno trzepocząc skrzydłami.
Rudowłosa kobieta uśmiechnęła się pod nosem.
Uniosła wzrok. Nieopodal stał chłopiec – ot, siedmiolatek w połatanych dżinsach, w kurtce, pokrytej odblaskowymi, geometrycznymi wzorami. Badając językiem szparę po zębie, nieruchomo wpatrywał się w plakietkę na jej torbie – ze skupieniem i zapałem człowieka, który niedawno nabył nową umiejętność, a teraz postanowił się nią pochwalić.
– P… p… po… pot… – mamrotał cicho, ale dość głośno, by kobieta w szarej sukience słyszała go całkiem wyraźnie – pot… jak to się czyta, kiedy „r” i „z” są obok siebie?
– Rzet – odparła. Miała niski, nieco chrapliwy głos, który jednak nie wydał się chłopcu nieprzyjemny. Wręcz przeciwnie.
– Potrzet? – zdziwił się. – Przecież nie ma takiego słowa!
– Potrzymaj. „Potrzymaj mnie za rękę”. Tak tu jest napisane.
– A jak dalej?
– „Jestem opowieścią”.
Oderwał wzrok od plakietki, przyglądając się podróżnej z półotwartymi ustami. Zupełnie tak, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że rozmawia z nieznajomą. Że siedząca przed nim kobieta trzyma tamburyn, a płomyk świecy zza szyby odbija się w jej szarych oczach, podobny do odległego ogniska.
– Czy mógłbym… ee, to głupie. Ale czy mógłbym usłyszeć opowieść?
Kobieta uśmiechnęła się, ukazując białe zęby. Potem przeniosła spojrzenie z chłopca na ciemne niebo, na którym kłębiły się ciężkie, deszczowe chmury.
Te chmury…
(…niebawem staną się jeszcze ciemniejsze i cięższe. Zasnują całe niebo, ale nie spadnie z nich ani jedna kropla deszczu więcej. Będą się układać w niezwykłe kształty i symbole. Przysłonią księżyc. To niezwykła noc. To Czas Sfory. To…)
To czas baśni.
– Co chciałbyś usłyszeć? – zapytała, pobrzękując tamburynem. – Historię starszą od Biblii, mroczną niczym ta część nocy, kiedy gasną wszystkie gwiazdy, a księżyc kryje się za chmurą? Czy o pojedynczej iskierce, migoczącej w ciemności? O bohaterach, księżniczkach i smokach, strzegących skarbów w jaskiniowych grotach?
Chłopiec nie mrugał. Słuchał z uwagą, szklistym, nieruchomym wzrokiem przyglądając się kobiecie. Zupełnie jakby spijał z jej ust każde słowo, spragniony magii, czarodziejów z krain za odległymi, odległymi górami.
– Skąd pani jest? – zapytał w końcu. – Na pewno nie stąd. Prawda że nie?
– Interesują cię podróże? Chyba wiem, jaka opowieść spodoba ci się najbardziej.
To historia o zaklętych duszach, uwięzionych w mieście, które zasnęło.
To historia o wędrowcach, którym nie dane jest zaznać odpoczynku. O tych, którzy podróżują samotnie, tylko raz w roku spotykając sobie podobnych – w tę jedyną, pochmurną noc. To historia o wilkach, które już dawno opuściły swoje stado.
Te wilki żyją samotnie, dopóki chmury nie przysłonią księżyca. Wtedy wszystkie wyruszają na jego poszukiwanie. To historia o nocy, kiedy samotne wilki tworzą sforę.
To historia o sprzedawcy marzeń, którego zaskoczył Czas Sfory.
– Opowie ją pani?
– Opowiem.
– Czy muszę trzymać panią za rękę?
– Ależ nie. Wystarczy, że będziesz trzymał opowieść. Nie spuszczaj jej z oka. Nie odstępuj jej ani na krok.


***

SPRZEDAWCA MARZEŃ


Sprzedaję marzenia.
Zaspy śniegu szybko i nieuchronnie zmieniały się w błoto. Zarówno niebo jak i chodniki były szare, a w powietrzu czuć było wilgoć. Zmęczony mężczyzna przysiadł na brudnej, obdrapanej z farby ławce, chuchając w złożone dłonie. Przez chwilę patrzył na przechodniów, mrużąc oczy przed coraz drobniejszą, lutową mżawką. Nie trwało to długo – po krótkiej chwili ujął w rękę małą, plastikową zabawkę, po czym podążył za parą, wydobywającą się z jego ust.
Sprzedaję marzenia.
Czy potraficie określić barwę waszych marzeń?
Ja tak.

Jak co dzień, krążył wokół niewielkiego, składanego stolika, okrytego białą ceratą. Leżały na nim niewielkie pistoleciki – po naciśnięciu spustu wydobywały się z nich bańki mydlane. Wirowały na wietrze, natrafiając na chodnik, budynki i ludzkie rękawy, lub po prostu rozpryskując się w powietrzu. Od czasu do czasu spacerowicze przystawali w miejscu, obserwując ich lot i tęczowe barwy.
Obserwujecie je, zdumieni ich ulotnością. Podziwiacie złoto i czerwień, płynnie przechodzące w zieleń i fiolet. A może nie. Może wcale się nad tym nie zastanawiacie. Może cieszy was światło, te pojedyncze promyki chłodnego słońca, igrające na wątłej powierzchni mydlanej bańki. Może cieszą was okruchy snów na tle szarego nieba. Może czujecie smutek, gdy kolory rozpryskują się w powietrzu.
A może po prostu nigdzie się wam nie śpieszy.

Spacerowicze często zatrzymywali się obok sprzedawcy marzeń. Zarówno dorośli jak i dzieci – wodzili spojrzeniem od mydlanych baniek do niego, trzymającego w dłoniach zielony, żółty lub różowy pistolet-zabawkę. Miał wrażenie, że czują się przy nim pewnie i bezpiecznie – może dlatego, że nie stał nieruchomo, w złotym lub srebrnym ubraniu, ze złotą lub srebrną, zastygłą twarzą. Może dlatego, że był młodszy i ubrany porządniej od większości jemu podobnych handlarzy z Krupówek. Może dlatego, że nie był nachalny – nie zagadywał, nie strzelał nikomu mydlanymi bańkami w oczy.
I, co za tym idzie, niczego nie sprzedawał.
Gdy był w domu (czy tak ma nazywać tę ciemną, już od miesiąca „tymczasową” norę, w której przyszło mu mieszkać?) układał w myślach, a czasem też na papierze, monologi i wiersze, mające zachwalać jego towar. Występował w nich jako „sprzedawca marzeń”; mydlane bańki były „okruchami snów na tle szarego nieba”.
Nigdy nie wyrecytował ich na głos, ograniczając się do smakowania porównań w myślach, przysłuchiwania się własnemu, wewnętrznemu głosowi. Był tchórzem. Nienachalnym.
– Ten gość naprawdę mnie fascynuje. Ten od baniek mydlanych. Jesteśmy tu już trzeci dzień i za każdym razem o tej godzinie widzę, jak tu krąży.
Rozejrzał się dyskretnie, szukając autora tych słów.
Dwie kobiety naprzeciwko restauracji, jedna z nich – ta milcząca i chyba również starsza – wiążąca buta na niskim, szarym murku. Druga patrzyła na niego z uwagą i bez skrępowania, przechylając głowę na bok.
– Nie widzę niczego fascynującego w człowieku, który właśnie zarabia na życie – upomniała ją jej towarzyszka, prostując się.
– Ty nie, a ja tak. Można napisać o nim opowiadanie. Chyba nawet mam pomysł. Chcesz, to ci opowiem. Zresztą, i tak ci opowiem. Zaczyna się wieczorem: mży, na niebie kłębią się chmury…
Po chwili zniknęły w tłumie turystów.
Sprzedawca marzeń uśmiechnął się pod nosem. Być może w innej sytuacji…
(gdyby nie był sprzedawcą marzeń; gdyby nie okruchy snów, rozpryskujące się na murach budynków; gdyby nie mżawka i kałuże w pęknięciach chodnika; gdyby nie był takim tchórzem, nienachalnym tchórzem)
…podszedłby do nich i zamienił kilka słów. Niezależnie od tego, czy dziewczyna naprawdę pisywała opowiadania i niezależnie od tego, na jakim były one poziomie. Dobrze jest spotkać innego pisarza, kogoś, kto widzi inspirację w… kim?
W nienachalnym tchórzu.
W obcym mężczyźnie, mrużącym oczy przed kroplami deszczu, w mężczyźnie z szyją owiniętą ręcznie wydzierganym, zielonym szalikiem. W obcym mężczyźnie, dzień w dzień krążącym wokół stolika, pokrytego białą, wilgotną ceratą.
Sprzedawca marzeń także był pisarzem. Lubił myśleć, że całkiem niezłym. Nigdy nie zapomniał, jak pewien znajomy z uczelni powiedział mu, że za pisarza będzie mógł uważać się dopiero wtedy, kiedy sprzeda komuś swoje dzieło; kiedy tekst ukaże się w druku, podpisany jego nazwiskiem.
„Wtedy będę mógł nazywać siebie handlarzem. Handlarzem, nie pisarzem, idioto”, odpowiedział mu wtedy. Oczywiście, jak dotąd nigdy nie sprzedał żadnego swojego opowiadania, podobnie jak nie był w stanie pozbyć się mnóstwa pistolecików, tworzących mydlane bańki.
Wzdychając, sięgnął po kartonowe pudło, stojące pod składanym stolikiem, po czym zaczął pakować do niego swój towar i białą ceratę. Było o wiele za wcześnie, żeby iść do domu – dopiero co wybiło południe – ale sprzedawca marzeń uznał, że jeden dzień wakacji mu nie zaszkodzi. Tak czy siak, nie doczeka się przecież klientów.
Z pudełkiem i lekkim stolikiem ruszył w stronę wynajmowanego przez siebie mieszkania.
Krok za krokiem, coraz bardziej oddalał się od Gubałówki. Mijał restauracje, cukiernie, puby, niewielkie sklepy – wielobranżowe, z pamiątkami, a nawet jeden muzyczny. Błoto i resztki zimowej zmarzliny chrzęściły mu pod nogami, kiedy kiwnięciem głowy pozdrowił pomalowaną na złoto królową elfów, stojącą na drewnianej skrzynce. Dwa dni temu rozmawiali ze sobą po ukończeniu pracy. Być może oczekiwała tamtego wieczora, że zaprosi ją do siebie – nie uczynił tego jednak. Tak naprawdę nie miał domu.
Nie odpowiedziała na jego pozdrowienie. W godzinach pracy ożywała tylko kiedy ktoś wrzucał monetę do leżącego na ziemi koszyka.
Szedł dalej, nie unosząc wzroku. A przynajmniej dopóki nie usłyszał czegoś, czego nie spodziewał się usłyszeć – głośnego, rytmicznego pobrzękiwania tamburyna. Ze zdumieniem (oraz nadzieją) podniósł głowę, rozglądając się. I wtedy ją zobaczył.
Stała naprzeciwko kiosku, ubrana na szaro, uderzając czerwonym tamburynem o biodro. Rude loki tańczyły na wietrze. Uśmiechała się szeroko, ukazując białe, równe zęby. U jej stóp leżał duży, kudłaty pies. Husky? Sprzedawca marzeń nigdy nie znał się na rasach, wiedział tylko, że przenikliwe, dzikie spojrzenie zwierzęcia zupełnie mu się nie podoba.
Wzruszył ramionami, nie zwalniając kroku. Ruda kobieta nie była tą, którą miał nadzieję spotkać. Zastanawiał się nad brelokiem w kształcie wilka, przypiętym do szarego plecaka nieznajomej…
I szedł dalej, podświadomie dopasowując swój krok do rytmu, wybijanego przez tamburyn. Zdawało mu się, że słyszy coś jeszcze.
Śmiech?

*

Sprzedawca marzeń wlekł się niemiłosiernie wolno, wdychając zimne powietrze. Stolik i kartonowe pudło pod pachą zaczęły mu ciążyć, gdy doszedł do Bulwarów Słowackiego – niezbyt przyjemnej okolicy, nieopodal której znajdowało się jego tymczasowe mieszkanie. Tutaj zawsze było więcej brudnego śniegu i błota, wiał mroźniejszy wiatr i wszystko wydawało się pogrążone w wiecznym półmroku. Przystanął w miejscu i zdjął z głowy kaptur nieprzemakalnego płaszcza – od jakiegoś czasu nie padało.
Ale jeszcze się rozpada, pomyślał. Chmury są coraz ciemniejsze. Zegarek pokazuje wpół do trzynastej, a wydaje się, jakby niedługo miała zapaść noc. O tak, szykuje się prawdziwa burza z piorunami. A to niedobrze – sprzedaż mydlanych baniek nie jest możliwa przy silnym wietrze.
Chociaż dla niego akurat nigdy nie była możliwa, niezależnie od warunków pogodowych.
Westchnął, mijając stary budynek, pokryty prymitywnym, czarnym graffiti. Sprzedawca marzeń, nieudany pisarz, nienachalny tchórz bez prawdziwego dachu nad głową – a przecież nie zawsze tak było. Wszystko zaczęło się jakieś dwa miesiące temu, kiedy zdecydował się opuścić dom.
Zjawy przeszłości, wcale nie odległej, ale całkiem bliskiej, świeżej i wyraźnej.
Pobrzękiwanie tamburyna, i żar z kominka w jego salonie. On siedzi na kanapie, wygodnie, trzymając kubek kawy z mlekiem. Nie jest jeszcze sprzedawcą marzeń, krążącym po Krupówkach. Ma swój dom. Ona kuca bliżej płomieni, a ogień odbija się w jej oczach. Wpatruje się w czerniejące polana, a w jej kawie nie ma ani kropli mleka. Woli czarną. Czarną i słodką. Nosi popielate dżinsy i czarną bluzę. Jasne włosy opadają jej na plecy, a mały brelok w kształcie wilka wisi u paska. Nigdy się z nim nie rozstaje.
Sprzedawca marzeń – wówczas po prostu Kacper – nigdy nie dowiedział się, skąd przybyła. Nazywał ją Katią, bo tak się przedstawiła. Nie był jednak pewien, czy to prawdziwe imię. Poznał ją na skraju szosy – chciała jechać przed siebie. Miała plecak, niedbale przerzucony przez ramię. Nosiła w nim kilka osobistych drobiazgów i stary tamburyn. To wszystko – wiecznie w drodze, zatrzymała się u niego tylko na kilka dni. Na pewno nie więcej niż cztery.
Wieczorami grała na tamburynie i wpatrywała się w ogień, obracając w palcach brelok. Kacper był nim zafascynowany. Nie mógł oderwać wzroku.
Czasami snuła długie opowieści. Przyszły sprzedawca marzeń nie potrafił uchwycić momentu, w którym jej prawdziwe wspomnienia zmieniały się w fikcję, kiedy prawdopodobne stawało się magicznym, fantastycznym, nierealnym.
Opowiadała o swoich niekończących się wędrówkach. Opowiadała o jedynym miejscu, w którym mogłaby poczuć się jak w domu – nie podając jednak jego nazwy.
– Dlaczego po prostu tam nie wrócisz? – zapytał kiedyś. Pamiętał, że uśmiechnęła się smutno.
– Nie mogę. To miasto śpi już od dawna. Zresztą, tak naprawdę nigdy tam nie byłam. Ktoś zabrał tam moją duszę, to wszystko.
Słuchał uważnie. Nie przyszło mu na myśl, że może być szalona. Łudził się, że zaprzestanie podróży, przenoszenia się z miejsca za miejsce, słuchania wiatru, wyjącego za oknami. Miał nadzieję, że nauczy się ignorować konary drzew, uderzające w szyby.
Miał nadzieję. Płonną.
Któregoś wieczoru, gdy – bezwiednie – zaczął obracać w palcach jej brelok w kształcie wilka, oświadczyła, że wyjeżdża.
– Ty również wyruszasz w podróż. Prawda?
– Z tobą? Ja… chciałbym, Katia, wiesz, że tak. Ale przecież nie mógłbym tego wszystkiego za sobą zostawić. Tu jest mój dom. Mam zobowiązania. Nie mogę tłuc się po świecie jak jakiś błędny rycerz za smokiem – odpowiedział jej.
Zdawało mu się, że w oczach Katii było więcej zdumienia niż rozczarowania. Zdumienia? Nie, to jednak za mało powiedziane: była prawdziwie zdezorientowana. Odebrała mu brelok.
– Mógłbyś szukać tematów do swoich opowiadań. Mógłbyś pisać naprawdę wyjątkowe historie, Kacper. Dotknąłeś breloka. Dlaczego nie chcesz szukać swojej własnej opowieści?
– Mówiłem. Nie potrafiłbym tak żyć, nawet gdybyś miała mi towarzyszyć. Tu mi wygodnie, rozumiesz? Zostań ze mną. Przyznaj, czy nie lepiej jest mieć miejsce, do którego można wrócić?
Pokręciła głową, wstając. Już nigdy potem nie usiadła na miękkim dywanie przed kominkiem w jego salonie.
– Nie chcę, żebyś mi towarzyszył. Nie potrzebuję żadnego towarzystwa. Jesteś zwykłym tchórzem.
W chwilę potem wyszła.
Tydzień później on również wyszedł.

Zatrzymał się gwałtownie, gdy coś wyrwało go z zamyślenia. Przez chwilę mrugał oczami, zaskoczony. Potem zerknął na zegarek, zastanawiając się, czy to możliwe, aby stracił poczucie czasu do tego stopnia, że nie zauważył nadejścia nocy. Ale nie – wskazówki pokazywały trzynastą. Owszem, szedł wolno, ale nie niewyobrażalnie wolno.
Spojrzał w niebo.
Było jednolicie czarne. Dzień skrył się za ciężkimi, smolistymi chmurami, z których od dłuższego czasu nie spadła ani jedna kropla deszczu. Wiatr, zamiast wzmagać się, ucichł. Dookoła panowała nienaturalna martwota, bez szelestu traw, ludzkich i zwierzęcych głosów, trzepotu ptasich skrzydeł. Oddech sprzedawcy marzeń – Kacpra – wybijał rytm ciszy.
Wystraszony, rozejrzał się, poszukując schronienia przed nadciągającą burzą. Niewielki skrawek iglastego lasu po lewej i kilka zapuszczonych domostw nie wyglądało zachęcająco. Przyspieszył kroku, zdeterminowany nie pukać do żadnego obcego domu. Może zdąży dotrzeć do siebie. Może…
Zamarł, gdy jego wzrok zatrzymał się na wysokiej dzwonnicy z ciemnego drewna. Stary kościół, utrzymany w góralskim stylu, ozdobiony topornymi scenami drogi krzyżowej i niezgrabnymi figurkami świętych, był równie mało zachęcający co błotnista ścieżka, którą szedł. Jeśli nie bardziej. Przed wejściem znajdowała się tabliczka – u góry, przesadnie ozdobnymi i nieczytelnymi literami, napisano na niej słowa: „Kościół Salwatorianów”.
Kacper wahał się dłuższą chwilę. Czy o tej porze nie powinna trwać msza? Nie był pewien. Ostatecznie jednak przeszedł przez niską furtkę, minął tabliczkę, położył przy schodach kartonowe pudło i stolik, po czym, oddychając głęboko, pchnął wysokie, rzeźbione drzwi wejściowe.
Znalazł się w mrocznym, dusznym i wąskim przedsionku. Na plecach i karku czuł dreszcze, niekoniecznie przyjemne. Na prawej ścianie zauważył krzyż z Jezusem, pooranym dłutem szalonego rzeźbiarza. Przed nim wisiała granatowa kurtyna, za którą – prawdopodobnie – znajdowała się główna część Kościoła Salwatorianów.
Wciąż niepewny, dlaczego właściwie to robi…
(i dlaczego nie ucieka, na litość Boską?)
…odchylił dłonią kurtynę i wszedł do środka.
Zamarł. Nie dostrzegł księdza, a ludzie, którzy siedzieli na ławach – z dala od siebie, popatrując na sąsiadów kątem oka – nie przypominali rozmodlonych wiernych. Milczeli, ale żadne z nich nie klęczało, nie składało dłoni. Kacprowi zdawało się, że powietrze jest ciężkie od niewypowiedzianych słów – a może raczej od rozmów, które zebrani prowadzili ze sobą na wyższym, nieznanym mu poziomie świadomości.
Wszyscy mieli niewielkie, sfatygowane plecaki – na ramionach, na kolanach, obok. Wszyscy byli czujni. Czekali na kogoś.
Na coś?
Wszyscy mieli małe, błyszczące breloki w kształcie wilków, przypięte do bagażu, paska czy innej części ubrania. Gdy wszedł – każdy jego krok dudnił w nienaturalnej ciszy – spojrzeli na niego z uwagą.
W ostatniej ławce, najbliżej kurtyny, siedziała rudowłosa kobieta w szarej sukience, którą spotkał dziś na Krupówkach. Nadal trzymała w dłoni tamburyn, podzwaniając nim lekko. Uniosła wzrok i powitała go skinieniem głowy, odsłaniając białe zęby.
– Czekaliśmy na ciebie, sprzedawco marzeń – powiedziała.

***

NIEPEWNOŚĆ


Chłopiec w kurtce, ozdobionej odblaskowymi wzorkami, nerwowo przełknął ślinę, wpatrując się w nieznajomą z rosnącym przerażeniem. Rudowłosa podróżna przerwała opowieść, wypełniając ciszę grzechotem tamburyna. Świeca za szybą restauracji, która do niedawna odbijała się w jej szarych oczach, już zgasła. Chmur przybywało. Robiło się coraz później. Kobieta posłała chłopcu pytające spojrzenie, unosząc brwi.
– Czy… – zaczął niepewnie chłopiec – czy jest pani pewna, że nie jest pani opowieścią?
– Jestem tylko opowiadaczem. Wędruję od miasta do miasta, gram na tamburynie i opowiadam różne historie ludziom takim jak ty.
– Takim jak ja? – zdumiał się.
– Głodnym magii. Spragnionym baśniowości.
Mruknął coś pod nosem.
– Nie dosłyszałam. Co mówiłeś?
– Że jest pani taka sama jak ta, która przywitała sprzedawcę marzeń. Ma pani takie same włosy. I szarą sukienkę, i tamburyn. I brelok w kształcie wilka. Dlaczego oni wszyscy mieli takie breloki?
– Ponieważ wszyscy należeli do Sfory.
– Rudowłosa pani?
– Tak. A także Katia. I wszyscy, którzy siedzieli w kościelnych ławach.
Chłopiec zamyślił się. W końcu zadał nurtujące go pytanie:
– A Kacper?
Uśmiechnęła się. Teraz chłopiec bał się zarówno jej uśmiechu (odsłaniał zbyt wiele białych zębów) jak i niskiego, chrapliwego głosu, kojarzącego się z warczeniem wilka.
– On też. Widzisz, sprzedawca marzeń przez długi czas wiódł całkiem spokojny żywot. Mieszkał w domu, który pozostawili mu rodzice. Nie był to dom bardzo duży i wygodny, ale wystarczający. Kacper niedawno ukończył studia, pracował w małej firmie komputerowej. Pisał opowiadania. Planował powieść. A potem poznał Katię… wtedy wszystko się zmieniło. Ona od dawna należała do Sfory.
– Ale co to właściwie znaczy?
– Przynależenie do Sfory? Cóż… Sfora to ludzie, żyjący na marginesie, niezauważani przez resztę, przemykający się w cieniach budynków. Nie osiadają nigdzie na stałe. Całe życie wędrują z miasta do miasta, zawsze samotnie. To wygnańcy. Jest tylko jedna, jedyna noc każdego roku, kiedy spotykają sobie podobnych – resztę Sfory. To noc, kiedy zima dobiega końca, ale jeszcze daleko do wiosny. Topnieje śnieg, ale na drzewach nie ma pąków. Niebo jest czarne od chmur, ale nie pada deszcz. Legenda mówi, że wtedy wszyscy członkowie Sfory – zwani Wilkami – poszukują ukrytego księżyca. Ale to tylko legenda. Tak naprawdę rozmawiają całą noc, bawią się przy ognisku. Za dnia oczekują nadejścia nocy w jakimś ustronnym miejscu.
– Jak tamten kościół?
– Kościół Salwatorianów. Tak.
Chłopiec wciąż miał bardzo niewyraźną minę, a głowę pełną niezadanych pytań.
– Proszę pani… ale dlaczego dołączają do Sfory? Dlaczego zostają Wilkami z brelokiem przy plecaku? Przecież takie życie na pewno nie jest przyjemne… prawda? Wędrować, ciągle samemu… nie rozumiem.
Odwrócił wzrok, pewien, że kobieta znowu się uśmiechnie. Nie chciał patrzeć na ten uśmiech. Nie słuchałby tego zachrypniętego głosu, gdyby opowieść o Sforze nie fascynowała go tak bardzo.
– Legenda mówi, że istnieje miasto. Miasto, które zasnęło. Nikt nie wie dlaczego. Nikt nie może tego sprawdzić, ponieważ niewiadomo, gdzie się ono znajduje. Nie umieszczono go na żadnej mapie i nie ma wskazówek, jak do niego dotrzeć. Niewiadomo też, co sprawiło, że ludzie o nim zapomnieli.
Mówi się, że zasnęli też wszyscy jego mieszkańcy… oprócz jednego. A właściwie jednej – to kobieta, która wędruje po świecie, opowiadając historie o własnej ojczyźnie i jej zagadkowym losie. Zaklina dusze ludzi, którzy słuchają jej opowieści – głodnych magii, spragnionych baśniowości. Wręcza im brelok w kształcie wilka. Ci ludzie dołączają do Sfory… aby, jak wszystkie pozostałe Wilki, krążyć w poszukiwaniu miasta, które zasnęło. Krążyć w poszukiwaniu miasta, gdzie znajdują się ich dusze, schwytane przez jedyną, która umknęła klątwie wiecznego snu.
Ci, którzy spotykają Wilka… ci, którzy dotkną jego breloka… często wyruszają w drogę, nieświadomi, czego właściwie szukają. Nieświadomie dołączając do wygnańców, do Sfory. Ci, którzy spotkali Przewodniczkę i otrzymali od niej własny brelok, znają swój cel.
Wiedzą, że istnieje Czas Sfory. Ta jedna, jedyna noc w roku.
I stale poszukują miasta, które zasnęło.
– Odnajdują je? – zapytał chłopiec.
– Możliwe. Bardzo możliwe, że tam właśnie trafiają.


***

WILCZA PRZEWODNICZKA


– Gdzie podział się twój pies? – zapytał Kacper, siadając na zimnej, mokrej trawie obok rudowłosej kobiety, grającej na tamburynie. Dochodziła dwudziesta druga. Zaledwie godzinę temu wyszli z Kościoła Salwatorianów i udali się do pobliskich sosen, gdzie rozpalili ognisko. Sprzedawca marzeń nie miał pojęcia, jak im się to udało – w powietrzu czuć było wilgoć, mimo że deszcz nie padał. Na niebie nie widać było księżyca i gwiazd, wciąż panowała nienaturalna, niepokojąca cisza. Większość zgromadzonych rozmawiało ze sobą, piekło coś nad ogniskiem, zwijało się w kłębek, nie zważając na dotkliwe zimno.
Tylko rudowłosa siedziała na uboczu, rytmicznie uderzając tamburynem o dłoń.
– Mój pies? – odpowiedziała pytaniem, ani na chwilę nie przerywając gry.
– Ten, którego widziałem na Krupówkach dziś w południe. Leżał obok ciebie.
– Ja nie mam psa – odparła z uśmiechem.
Z tego co zauważył Kacper, nieznajoma wciąż się uśmiechała.
– Bardzo chciałbym się dowiedzieć – zaczął, możliwie jak najłagodniejszym tonem, starając się nie brzmieć zbyt marudnie – o co tu właściwie chodzi. Grupa ludzi siedzi w opuszczonym kościele, a potem idzie rozpalić ognisko… wszyscy macie takie same breloki i podobne stroje. Jesteście czymś w rodzaju… stowarzyszenia?
Chciał użyć innego słowa. W porę się opanował.
– Chciałeś użyć innego słowa. Sekta, czy nie tak? Miło, że się w porę opanowałeś – powiedziała, oczywiście z uśmiechem.
Przyglądał się jej ze zdumieniem.
– Chcesz wiedzieć, kim jesteśmy. Otóż jesteśmy ludźmi takimi jak ty. Wędrujemy z miasta do miasta, nazywamy siebie Sforą. Sforą Wilków. Te breloki to nasz znak rozpoznawczy.
Pokręcił głową, grzebiąc długim, zaostrzonym patykiem w ognisku.
– Nie jestem jednym z was. I nie mam takiego breloka.
– Nie – przyznała nieznajoma. – Ale widziałeś go już wcześniej, prawda? Miał go ktoś inny. Zdarzyło ci się obserwować refleksy ognia na powierzchni breloka w kształcie wilka. Mylę się, sprzedawco marzeń?
Kacper wyprostował się, upuszczając patyk w ognisko – drewno momentalnie zajęło się ogniem. Sprzedawca marzeń wpatrywał się w swą rozmówczynię z nadzieją.
– Znasz Katię? Katia miała taki brelok. Niewysoka, jasne włosy…
Obca, ani na chwilę nie przerywając gry na tamburynie, przycisnęła mu dłoń do ust. W jej oczach odbijały się płomienie.
– Ciii! – syknęła. – Ciszej, sprzedawco marzeń. Tutaj jej nie ma. Odeszła.
– Chcesz powiedzieć, że…? – Nie mógł dokończyć pytania.
– Chcę powiedzieć, że udało jej się dotrzeć tam, gdzie próbują znaleźć się wszystkie Wilki. Całe życie tułaczki poświęcają na odnalezienie tego miejsca. Jej się udało.
– Jakie to miejsce? – Starał się nie okazywać podekscytowania, ale bez powodzenia.
Rudowłosa kobieta odpowiedziała, ściszając głos tak, że musiał niemal czytać z ruchu jej warg.
– To miasto, które zasnęło. Należą do niego dusze wszystkich Wilków. Są tam domy, które zastygły w czasie. Są ogrody, które nie porosły chwastami. Tam krzyżują się wszystkie ścieżki. Jest kwiat ametystu. Jest grób nieznanego bębniarza, przy którym zasnął mały dobosz. Jest chatka zbudowana z zapałek. Są schody, które prowadzą do samego nieba.
Kacper zmrużył oczy. Złością usiłował zamaskować rozczarowanie.
– To tylko bajka – stwierdził.
– Możliwe. Ale wszystkie Wilki poszukują tego miejsca. A niektóre… tak, niektóre naprawdę je znajdują. Tak jak twoja Katia. Tak jak wielu przed nią i po niej. I ty… ty też będziesz szukał, sprzedawco marzeń. Gdy ta noc dobiegnie końca, nie będziesz chciał robić nic innego. Wyruszysz przed siebie.
Nieznajoma z tamburynem sięgnęła do swego szarego plecaka. Otworzyła jedną z kieszeni, by po chwili wyjąć z niej mały, błyszczący brelok w kształcie wilka. Podała go Kacprowi, który obrócił go w palcach, urzeczony.
– Pokaż nam okruchy naszych snów na tle ciemnego nieba, sprzedawco marzeń. Dziś jest Czas Sfory. Ta noc musi być niezwykła.
Następnego dnia Kacper pamiętał jeszcze, że puszczał bańki mydlane (na ich wątłej powierzchni pełgało światło z ogniska) i tańczył wokół płomieni, tańczył wraz z innymi Wilkami, wsłuchując się w rytmiczne dźwięki, wydawane przez tamburyn.
Tylko tyle – rankiem nie miał wiele czasu na wspominanie nocy.
Podobnie jak inne Wilki, wyruszył w drogę, poszukując miasta, które zasnęło.

***

NIE MÓW „ŻEGNAJ”


– I to już koniec – rzekł chłopiec. Zdawało się, że jest rozczarowany, ale na jego twarzy malowało się też coś całkiem innego. Ulga.
– Z punktu widzenia słuchacza. Z punktu widzenia tego, który wierzy w każde słowo opowieści. Ale tak naprawdę baśń trwa. Tak wiele kryje się w „i żyli długo i szczęśliwie”. Tyle niedopowiedzeń mają historie, szeptane przy ognisku.
Chłopiec – ot, siedmiolatek w kurtce, ozdobionej odblaskowymi, geometrycznymi wzorami, językiem badający szparę po zębie – podniósł się z murka nieopodal restauracji. Było już całkiem ciemno – tym ciemniej, że chmury przysłoniły księżyc. Nie było widać ani jednej gwiazdy. Odchodząc, jeszcze raz odwrócił się w stronę nieznajomej.
– Proszę pani, bo tak się zastanawiam… czy Czas Sfory to noc taka jak teraz?
Kobieta spojrzała w niebo, nie spiesząc się z odpowiedzią.
– Nie, nie do końca. Czas Sfory nadejdzie niebawem. Ale jeszcze nie tej nocy. Cierpliwości. A teraz… do widzenia, chłopcze. Do widzenia.
Odszedł, chowając głowę w ramionach i kuląc się pod chłodnymi podmuchami wiatru. Nie zwalniał, dopóki rudowłosa kobieta nie zniknęła mu z oczu, ale nawet wtedy słyszał rytmiczne pobrzękiwanie tamburyna, uderzającego o jej dłoń.
A także – takie odniósł wrażenie – coś zupełnie innego.
Śmiech?
Odetchnął, chowając ręce do kieszeni. Pod palcami prawej ręki wyczuł coś chłodnego, o nierównych brzegach. Zaskoczony, wyciągnął tajemniczy przedmiot i przyjrzał mu się uważnie.
Był to niewielki, błyszczący brelok w kształcie wilka, zastygłego w skoku.
I już wiedział, że nie wróci do domu.
Podświadomie dopasował swoje kroki do rytmu, wybijanego przez tamburyn. Po chwili zaczął cicho pogwizdywać.




KONIEC


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Aylya dnia Nie 21:42, 08 Mar 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Miya
Jawny Koszmar


Dołączył: 23 Lip 2007
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: ze światów
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 13:36, 15 Mar 2009    Temat postu:

Psiuuu... Zabierałam się za te teksty tydzień, ale się zabrałam XD I trudno było znów.

Pomysł i oryginalność
A: 1,5
B: 1,5

Jest sobie pan wciągany do watahy przez rudą panią. Tylko za każdym razem wataha inna i inna oprawa. Ale o oprawie będzie już niżej.

Styl
A: 1,5
B: 1,5

A, nie będę się niczego czepiać. Autorki styl mają różny, babole się w oczy nie rzuciły... Hmm, jakiś jeden się rzucił, ale nawet nie pamiętam, gdzie, więc chrzanić.

Realizacja tematu
A: 0,5
B: 0,5

Miałam tu z początku zagwozdkę, bo warunki dodatkowe owszem, wszystkie jak należy, ale w tekście B temat główny z początku gubił się w całokształcie treści. Ale potem zerknęłam w dół, pomyślałam: "łomatko, jakie to długie" - i dalej się już wyklarowało.

Ogólne wrażenie
A: 1,2
B: 1,8

Szanowna Autorko tekstu B, niniejszym oświadczam, że przy słowach: „Wtedy będę mógł nazywać siebie handlarzem. Handlarzem, nie pisarzem, idioto” zaklaskałam zbiorowo i wykrzyknęłam: "o, to, to, właśnie to!" XD Poza tym opowieści, baśniowość, sprzedawca marzeń, uśpione miasto, wieczne poszukiwanie - zdecydowanie czuję się obiektem docelowym tego opowiadania i muszę być stronnicza ;) Tekst A jest poprawny, ale jakiś taki zwyczajny - i żeby nie było, doszłam do tego wniosku jeszcze przed zabraniem się za B ;P Niby wszystko napisane jak należy, a jednak zabrakło mi czegoś, dzięki czemu mogłabym wczuć się w klimat. Z wyjątkiem momentów, kiedy spoglądałam oczami pana Wolfa na jego rudą wilczycę - wtedy ogarniało mnie rozczulenie ^_^

Łącznie
A: 4,7
B: 5,3

O.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Craig Liath
Chybotliwy Bard


Dołączył: 01 Kwi 2007
Posty: 178
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wypełzło spod dywanu

PostWysłany: Sob 14:59, 21 Mar 2009    Temat postu:

Hm, wcale nie jestem pewna czy powinnam to oceniać. Wcale a wcale...A to dlatego, że oba opowiadania mnie urzekły.

Pomysł i oryginalność:
A: 1,5
B: 1,5
Na pozór oba teksty są do siebie bardzo podobne.

Styl:
A: 1,5
B: 1,5
W sumie, styl w tekście B podobał mi się bardziej, mimo to tekst A o dziwo czytało mi się sprawniej. Tak więc po równo.

Realizacja tematu:
A:0,5
B:0,5
Wszystko na miejscu.

Ogólne wrażenie:
A: 1,6
B: 1,4
I właśnie dlatego jestem wręcz pewna, że nie powinnam oceniać, bo później będę mieć wyrzuty sumienia..."Spotkanie z wilkiem" przeczytałam od razu po dodaniu, a za "Czas Sfory" zabierałam się znacznie dłużej i z niejakim oporem. Obydwa teksty mnie urzekły, każdy na swój sposób. Jednak A jest o 0,1 punktu bliżej mego serca, niż B. Niestety, powodu nie umiem określić.

Łącznie:
A: 5,1
B: 4,9

Hm...Już mnie sumienie dopadło.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Craig Liath dnia Sob 15:00, 21 Mar 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

roślinawędrowna
Wieczne Pióro


Dołączył: 03 Kwi 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 14:29, 10 Kwi 2009    Temat postu:

Też jestem pod wpływem tych opowiadań, magiczne wrażenie nie pozwala zapomnieć o tych opowiadaniach i już wiele razy tu przybywałam, ale to mnie nie uspokoiło.

Pomysł i oryginalność:
A: 1,4
B: 1,6
Trochę więcej jest u B, gdyż dodatkowo zawarto barwną legendę.

Styl:
A: 1,6
B: 1,4
W A tekst dziwnie oczarowywał, choć czasem był bardzo tęskny, a więc jakoś zadziwiająco współgrał nastrój z opisem, że w rezultacie opowieść przyciągała. Natomiast w B każde słowo w sam raz pasowało do baśniowej treści, więc jak dla mnie było piękne, ale tak nie zastanawiało nad potrzebą wolności, która niekiedy jest bardzo silna i trzeba za nią pójść.

Realizacja tematu:
A: 0,5
B: 0,5
Wszystko nawiązuje dokładnie do zaleceń.

Ogólne wrażenie:
A: 1,4
B: 1,6
Opowiadanie A nieco mniej zachęcało do przyłączenia się do watahy, ale silnie było czuć tę potrzebę. Natomiast po przeczytaniu B każdy chciałby być częścią tej historii.

Łącznie:
A: 4,9
B: 5,1

Jeszcze nie raz powrócę do obu, gdyż ukazują całą prawdę o wilczych wędrówkach. Teraz uważam, że to trzeba przeżyć, gdyż tak właśnie postanowiłam.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 15:20, 10 Kwi 2009    Temat postu:

Ponieważ żebranie w (ostatnio niezbyt gwarnym) okienku forumowego shoutboxa przyniosło oczekiwany rezultat w postaci jeszcze jednego komentarza, pojedynek niniejszym uznaję za zamknięty.
O ile kalkulator się nie myli, co moim zdaniem nie jest pewne, punktacja prezentuje się następująco:

Tekst A: "Spotkanie z Wilkiem" - 14,7 pkt.
Tekst B: "Czas Sfory" - 15,3 pkt.

Co oznacza wygraną tekstu autorstwa Aylyi.
Dziękuję mojej przeciwniczce Malarii i gratuluję świetnego tekstu - z takim naprawdę warto się zmierzyć.

(W trakcie żebrania nie okulały żadne psy, nie oślepły kaczory, a hieny nie straciły godności własnej).


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Aylya dnia Pią 15:21, 10 Kwi 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Klub Pojedynków im. smoka Temeraire Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin