Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Szmaragdowa Tablica [NZ]


 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Kometa
Stalówka


Dołączył: 19 Lip 2011
Posty: 37
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Kosmosu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 5:21, 25 Lip 2011    Temat postu: Szmaragdowa Tablica [NZ]

Zastanawiam się czy ktoś nie będzie mnie bił. ale nie doszukałam się nigdzie jakiegoś ograniczenia w kwestii dodawanych tekstów. Zatem stwierdziłam, że pokażę wam coś jeszcze, bo w sumie czemu nie?

To co poniżej to miała być tylko zabawa. Zlepek ulubionych wątków fantastycznych i moich rozmaitych lepiej bądź gorzej udanych historii, które nigdy nie rozwinęły skrzydeł. Nawet nie miałam zamiaru robić z tego niczego większego, raczej pisałam dla samej idei pisania, ćwiczenia i podjęcia próby osadzenia wątku fantastycznego w świecie mi najlepiej znanym. Znaczy się w obecnych polskich realiach. Nieoczekiwanie tekst zaczął robić "karierę" i żyć własnym życiem. Pokazałam jednej osobie, tej się spodobało i namówiła mnie żebym pokazała jeszcze komuś itd. Panienki znajome piały z zachwytu i prosiły o jeszcze, akurat trafiły na mój płodny moment, kiedy to postacie i wątki mnożyły mi się jak króliki na wiosnę i w ciągu kilku dni miałam już zarys nie jednej historii, a sześciu! Sama główna opowieść jawiła mi się jako trylogia (Szmaragdowa Tablica, Bursztynowa Komnata i Kryształowa Czaszka), a do tego dochodziły trzy opowieści powiązane (Litowy Kwiat, Damasceńska Róża, Srebrny Księżyc), istny szał ciał i uprzęży. Nieci przerażona własną rozrzutnością, zaczęłam wszystko porządkować jak jeszcze nigdy wcześniej. Zrobiłam własny słowniczek pojęć magicznych, oś czasu, połatałam po swojemu dziurawą słowiańską mitologię i zacięłam się nieco na próbie dopasowania alchemii.

Tak czy inaczej do tej pory (jak na razie) mam 6 rozdziałów Szmaragdowej, niecałe dwa Litowego Kwiatu, prolog Damasceńskiej, krótki i chaotyczny plan Srebrnego i coś co można by nazwać zalążkiem Bursztynowej, choć było pisane również dla zabawy z okazji nowego roku. Zacznę od pokazania wam pierwszego rozdziału Szmaragdowej Tablicy.

____________________________________________________

Rozdział 1


- Wyglądasz na zmęczonego, jak koń po westernie – przywitałam mojego brata tymi ciepłymi słowami, gdy tylko postawił nogę na dworcu głównym w Gdańsku. – A ja nie wierzyłam matce, kiedy mówiła, że masz ciężką i trudną pracę. Zawsze byłeś typem obiboka, muszą ci naprawdę dobrze płacić…

- Widzę cię ledwie od dziesięciu sekund, a już wyrzuciłaś z siebie więcej słów niż ludzie, z którymi jechałem w przedziale przez pięć godzin. – Posłał mi zmęczony uśmiech. – Samo jeżdżenie tą sauną męczy. Ten pociąg jest podobno klimatyzowany. Szkoda tylko, że zapomnieli tę klimę włączyć. A okna były zablokowane…

Wyjątkowo chciałam być dobrą siostrą i zabrać od niego jedną z toreb podróżnych, ale nie pozwolił mi.

- Chcesz się nabawić przepukliny? – zganił mnie i ruszył w kierunku zejścia do podziemi. – Poza tym węszę podstęp. Od kiedy jesteś uczynna?

- Od kiedy się wyprowadziłeś. – Uśmiechnęłam się złośliwie. – Życie stało się jakby piękniejsze. Ostatecznie, jak cię widzę ze trzy razy do roku, mogę udawać, że potrafię być miła.

- A potrafisz? – zdziwił się uprzejmie.

Rzuciłam mu tylko wyniosłe spojrzenie. Przekomarzanki i małe złośliwości były u nas normalnym stanem rzeczy, niezależnie od tego czy nie widzieliśmy się jeden dzień, tydzień, miesiąc czy rok.

Mój brat – Malkolm (jego imię to już inna i bardzo zawiła historia; nasi dziadkowie mieli fantazję) – nie mieszkał z nami już od roku. Ostatnio widziałam go na Wielkanoc. Teraz przyjechał na wakacje. Wreszcie dostał w pracy (podobno) zasłużony urlop. Na dobrą sprawę, nie miałam pojęcia, czym on się właściwie zajmuje. Przeniósł się do Warszawy zaraz po skończeniu studiów, po tym jak jakiś ważny „prezes” pojawił się u naszej matki z wizytą. Na drugi dzień Malkolm był już spakowany i gotowy do drogi. Wyglądało to dość dziwnie, ale mnie jak zwykle się w nic nie wtajemnicza… Oficjalna wersja to „służby porządkowe”, cokolwiek to znaczy. Obstawiam jakiegoś tajniaka, choć mojemu bratu do Bonda raczej daleko, nie tylko jeśli chodzi o aparycję. Myślę, że uplasowałby się bliżej agenta Tomka. Normalnie upierałabym się przy pracowniku MPO, jeśli już o służbach porządkowych mówimy, gdyby nie ten „prezes”. Facet nie wyglądał na kogoś, kogo interesowaliby śmieciarze. Raczej wręcz przeciwnie. Możliwe, że Malkolmowi trafiła się jakaś fajna fucha, jak ślepej kurze ziarno. Inna sprawa, że żaden członek mojej rodziny nigdy niczego nie mógł zrobić normalnie. Nawet dostać pracy, jak się okazuje. To praca przyszła do niego, z niewielką pomocą naszej matki i w oparach dziwacznej tajemnicy.

- Jakie są dziś prognozy babci? – zapytał, kiedy dotarliśmy na przystanek autobusowy.

- Słonecznie, jeśli pytasz o pogodę – odparłam, studiując wakacyjny rozkład jazdy autobusów. – I nie musimy kupować biletów, jeśli pytasz o kanary.

Uśmiechnął się i zrzucił tę największą i najcięższą torbę na ławkę.

- Czyli będzie padać i dostaniemy mandat. – Sięgnął po portfel w poszukiwaniu drobnych na bilety.

Zauważyłam, że ma niewielki tatuaż na lewej ręce. Dokładnie to dziwaczny wzór o bliżej nieokreślonym kształcie, wił się od kciuka do palca wskazującego, zajmując część wierzchniej strony dłoni. Wcześniej go nie miał.

Proszę, mój brat i jego nowe, „szalone” życie w stolicy.

- Coś ty, babcia ma ostatnio dobrą passę – odparłam z przekonaniem. – Wywróżyła mi tematy na maturę i wyobraź sobie, miała rację. Swoją drogą fajna dziara, masz tego może więcej? Na przykład w jakimś wstydliwym miejscu?

- Jeszcze mi powiedz, że uczyłaś się do matury opierając się na wizjach babci, to pomyślę, że do reszty zgłupiałaś. – Posłał mi krytyczne spojrzenie, po czym zerknął na swój tatuaż, ale pozostawił kwestię bez żadnego komentarza, puszczając mimo uszu moje prowokacje. Najwyraźniej nie był gotowy, aby wyjawić mi sekret tej osobliwej ozdoby.

- Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. – Wzruszyłam ramionami, a on narysował na czole wymowne kółko pod moim adresem. – Poszło dobrze, naprawdę. Pomyliła się tylko przy angielskim, ale angielski był łatwy.

Nasza babcia była samozwańczą wróżbitką i co chwila nam coś przepowiadała. Cały problem polegał na tym, że z tych przepowiedni należało sobie samemu wywróżyć: co się sprawdzi, a co wydarzy się zupełnie na odwrót. Reguła była taka, że jej wizje należało zawsze odwracać o sto osiemdziesiąt stopni przy interpretacji. Ostatnio jednak zaczęły się podejrzanie sprawdzać. Strach się bać, co z tego wyniknie.

Malkolm już nie komentował mojej wiary w babcine przepowiednie, bo przyjechał autobus. W efekcie wsiedliśmy jednak bez biletów. Co prawda to był tylko jeden przystanek i w normalnych warunkach przeszlibyśmy piechotą do Długiej, ale z jego bagażami każda forma skrócenia sobie drogi była dobra.

Nasza babcia była właścicielką kamienicy niedaleko ulicy Długiej, w samym sercu Gdańska. Odziedziczyła ją po śmierci dziadka i z miejsca zakasała rękawy, żeby ratować tę ruinę. Nie mam pojęcia, jaki szaleniec dał jej wtedy kredyt. Podejrzewam że musiała go napoić jakimś szemranym ziółkami, ale wyremontowała budynek i otworzyła tam pensjonat dla turystów, o wdzięcznej nazwie „Najada”. W dolnej części mieszkaliśmy my, czyli ja, matka, babcia i ciotka Jagoda, wyżej były pokoje dla gości. Interes kręcił się dobrze, ale w sezonie matka brała urlop na cały okres letni i pomagała babci i ciotce. Pomocy wymagano też ode mnie…

- Czy wyście szli tyłem i na czworakach?! – Matka powitała nas, gdy tylko przekroczyliśmy próg domu. Najwyraźniej trwały przygotowania do podania obiadu pensjonariuszom, bo miotała się dziko po kuchni, dzwoniąc garami. – Malkolm, rzuć bagaże na razie do ciotki i przynieś mi wody. Bańki są w przedpokoju. Dita, rusz się, stół się sam nie nakryje!

Popatrzyliśmy tylko z bratem na siebie i rozeszliśmy do wyznaczonych zadań. I pomyśleć, że nie widziała własnego syna od wiosny. Nawet powieka jej nie drgnęła. Tyran, a nie matka.

Gwoli wyjaśnienia – Dita to nie jest moje imię. Na chrzcie mi dano Judyta i do dziś nikt z domowników nie chce się przyznać , czyj to był pomysł. Zwalają winę ma mojego świętej pamięci ojca, bo jako jedyny nie może się wyprzeć. Tak czy inaczej, gdy byłam jeszcze mała, babcia skracała moje imię jako Dyta. Z kolei mój dziadek, z pochodzenia Niemiec, skojarzył to sobie z niemieckim imieniem – Dita. I jakoś tak już zostało. Swoją drogą, imię Malkolma to podobno też sprawka dziadka. Znowu nie wiem ile w tym prawdy i ile te moje wredne, domowe babiszony, zrzucają na kolejnego nieżyjącego mężczyznę, który nie może się bronić. Ale faktem jest, że mój pradziadek, a ojciec mego dziadka, nosił zacne imię Malcolm.

Szczerze mówiąc, nienawidziłam wszelkich prac związanych z działalnością pensjonatu. Nazwijcie mnie leniwą, proszę bardzo, ale nigdy nie miałam drygu do sprzątania czy gotowania. W związku z tym moja rodzicielka lubiła się nade mną wytrząsać, że będę złą żoną i matką, i jak mi tak nie wstyd. W ogóle mi nie było wstyd, nic a nic, ani trochę. I, co gorsza, dalej nie jest. Na dodatek nie planuję zostawać ani żoną, ani matką zbyt szybko. Babcia mi przytakiwała, z kolei wbijając do głowy, żebym nie była taka głupia i żebym nigdy nie robiła na żadnego leniwego chłopa. Nie to, żeby nie kochała dziadka, czy uważała go za leniwego. Wręcz przeciwnie – bardzo go kochała, i jednego i drugiego (miała dwóch mężów), ale podobnie jak ja nie cierpiała zabawy w gospodynię. Kiedyś się jej spytałam, czemu w takim razie otworzyła pensjonat.

- Miałam trzy wyjścia – powiedziała mi wtedy. – Albo to sprzedać, albo zrobić hotel, albo otworzyć burdel. Sprzedać nie mogłam, bo to była ruina. Burdel też odpadał – ja byłam za stara, twoja matka była wdową z dwójką dzieci na głowie, a Jagoda nie obrobiłaby całego interesu sama. Zresztą była zaręczona. No to został pensjonat.

Tak, babcia zawsze była dziwna. I nie mam tu na myśli amatorskiego wróżbiarstwa.

Ale też miała nosa. Interes się opłacił, bo kamienica leżała w świetnej lokalizacji – w samym centrum zabytkowej, gdańskiej starówki. Mimo, że ceny nie były niskie, a nasz przybytek nie należał do jakichś szczególnie luksusowych, co roku w sezonie ludzie bili się o miejsca u nas. A i poza sezonem często-gęsto trafiali się amatorzy wypadów nad morze. Razem z babcią walczyłyśmy o to, żeby odejść od oferty z wyżywieniem i postawić tylko na noclegi, ale domowe obiadki pozwalały nam liczyć sobie za pokój dużo więcej. A moja matka z kolei zawsze była strasznym skąpiradłem i nie lubiła tracić, jej zdaniem, łatwych pieniędzy. Zatem terroryzowała mnie, babcię i ciotkę w porze obiadowej. Teraz zagoniła mnie i Malkolma do roboty, nie dała się nawet babci z nim przywitać. Dopiero po obiedzie i zmyciu naczyń mieliśmy chwilę wytchnienia. I w końcu sam Malkolm doprosił się o coś do jedzenia.

- Już prawie zapomniałem jak tu potrafi być uroczo w sezonie – stwierdził zjadliwie znad swojego talerza zupy.

- Jedz prędzej, to pójdziesz ze mną do sklepu, pomożesz mi nosić zakupy. – Matka była jak zwykle niezastąpiona.

- Mamo, niewolnictwo w Polsce zniesiono w średniowieczu – przypomniałam jej słodkim głosem. – On jest na urlopie.

- Nikt niczego nie znosił, samo się rozeszło po kościach. – Matka machnęła ręką i błyskawicznym ruchem zabrała mojemu bratu talerz spod nosa, wymieniając go na nowy z drugim daniem. – No jedzże prędzej! Gębę też masz na urlopie, że tak memłasz to jedzenie?

- Co ja takiego zrobiłem, że chcesz żebym się udławił już pierwszego dnia? – Malkolm popatrzył nieufnie na kotleta, wbijając w niego widelec. – A z tego co wiem wysłali mnie całego na urlop, więc gębę to także obejmuje. Mamo zrób mi tę przyjemność i po prostu spisz listę zakupów. Jak zjem, to pójdę z Ditą do sklepu, a ty sobie odpoczniesz. I przestań tak biegać po tej kuchni, wszystko jest już posprzątane. Usiądź wreszcie i nie stój tak nade mną, bo naprawdę mi coś w końcu stanie w gardle.

- Posprzątane…! – Matka w teatralnym geście złapała się za głowę, co miało obrazować jej przerażenie naszą ignorancją i ogólnym niechlujstwem. – Tu jest ledwo ogarnięte, a co goście powiedzą…

- To bierz się za szmatę i przestań dziamać. – Babcia, z właściwym sobie wyczuciem sytuacji, weszła do kuchni. – Dzieciak dopiero co przyjechał, a ty już chcesz nim pole zaorać. No co się tak gapisz, chyba wiesz gdzie miotła stoi? Daj mu zjeść w spokoju.

- Awantura wisi w powietrzu – szepnęłam do brata kopiąc go w kostkę pod stołem. – Zostaw to już i spadajmy do tego sklepu.

Moje wyczucie sytuacji okazało się nie gorsze od babcinego. Kiedy zamykaliśmy za sobą frontowe drzwi pensjonatu, konflikt starszych pokoleń naszej rodziny grzmiał w najlepsze. Zdążyliśmy zabrać kartkę z zakupami i nawet nie oberwać po głowie rykoszetem kłótni. Wszystkie baby w mojej rodzinie były awanturne i zawzięte, i kiedy jedna drugiej wchodziła w drogę, to wszelkie huragany i tsunami mogły się schować przy sile ich rażenia. Z dumą muszę stwierdzić, że wcale a wcale nie stanowię wyjątku od tej reguły.

Gorzej prezentowała się sytuacja z mężczyznami w naszej rodzinie. Nie, poważnie, miałyśmy do nich okropnego pecha, a babcia wprost mówiła, że jesteśmy przeklęte. Coś w tym było.

Mój prawdziwy dziadek umarł, jeszcze nim przyszliśmy na ten świat, ja i Malkolm. Matka i ciotka Jagoda miały wtedy ledwie po paręnaście lat. Dziadek miał wypadek, w czasie wycieczkowego rejsu na którychś rodzinnych wakacjach, wypadł za burtę statku. Utopił się pomimo, że świetnie pływał. Drugi mąż mojej babci, ten którego zapamiętałam jako dziadka „właściwego”, również się utopił. Tym razem jednak winowajczynią była wanna. Prawdopodobnie zwyczajnie zasłabł podczas kąpieli.

Mój ojciec z kolei umarł, kiedy miałam siedem lat, a Malkolm dwanaście. Był zapalonym i najprawdopodobniej samozwańczym traperem. Polował w nadmorskich lasach, rosnących na stromych wydmach – w miejscach do tego cokolwiek nieodpowiednich. Zaskoczyła go straszna burza, ziemia się osunęła i przygniotła go błotna lawina. Matka bardzo źle to zniosła i, gdyby nie babcia, nie wiem gdzie dziś byśmy byli. Pewnie umarlibyśmy z brudu i głodu, bo matkę naprawdę mało co w tamtym okresie obchodziło. Kiedy tylko stanęła na nogi, rzuciła się w wir pracy i różnych dodatkowych zajęć. Po dziś dzień ma tak napięty plan, wypełniony pracą i rozmaitymi obowiązkami, że aż dziw bierze, że ma się kiedy podrapać w tyłek. W natłoku tego wszystkiego, jak najbardziej rozmyślnie, nie może znaleźć czasu, żeby może umówić się na randkę. A przecież wcale nie jest jeszcze stara czy jakaś brzydka, bądź pokraczna.

Ciotka Jagoda nie zdążyła nawet wejść w związek małżeński, kiedy to spadła na nią wieść o śmierci jej wieloletniego narzeczonego. Łowił ryby w przeręblu – lód się pod nim załamał. Ktoś go nawet podobno wyłowił, ale nie na czas. Załatwiła go hipotermia. Ciotka pozbierała się dosyć szybko, ale już z nikim nie związała się na stałe. Choć, w przeciwieństwie do mojej matki, co chwila prowadzała się z jakimś adoratorem. Jednak szybko wystawiała potencjalnych kandydatów na partnerów rufą do wiatru. Za jednym trzy noce płakała, a to już coś. A mimo to więcej się już z nim nie spotkała.

Przez to ludzie postrzegają nas jako dziwaczki, bandę czarnych wdów i nikt, kto nas zna choćby ze słyszenia, nie poleca jako kandydatek na żony. Ja, Bogu dzięki, jeszcze nie miałam okazji przetestować naszego rodzinnego fatum. Moi rówieśnicy mają mnie za jędzę, tylko dlatego, że lubię im pokazywać, że mam w dupie to, co o mnie myślą. Przez walenie im między oczy gorzkiej prawdy, nigdy nie byłam przesadnie lubiana. Chłopcy z mojego otoczenia wybierają dziewczyny o bardziej układnym usposobieniu. Widać nie lubią wyzwań. Albo możne zwyczajnie się boją, w końcu ze zgonów w mojej rodzinie nigdy nie robiłam wielkiej tajemnicy. Cóż, jakby nie patrzeć, cała ta sprawa wygląda podejrzanie. Jedno z dwojga – albo same tych chłopów mordujemy, albo faktycznie ktoś nas przeklął. Oprócz tego, że wspólnym elementem każdej z tych śmierci była kobieta z mojej rodziny, jeszcze dochodził fakt, że każdego z mężczyzn bezpośrednio lub pośrednio załatwiła… woda.

Hydro-fatum pełną gębą.

- Myślisz, że ty też umrzesz przedwcześnie? – zapytałam mojego barta, kiedy wracaliśmy ze sklepu Długim Targiem, kierując się w stronę fontanny Neptuna. Zastanawiało mnie to od dłuższego czasu. Malkolm był jedynym żyjącym mężczyzną w familii. – Niebezpiecznie jest być facetem w naszej rodzinie.

- Pewnie, że niebezpiecznie! – parsknął śmiechem. – A ciebie co nagle naszło?

- Babcia w kółko gada o klątwie – westchnęłam sobie i przełożyłam swoją siatkę w drugą rękę. Była ciężka, ale nie mogłam narzekać. Malkolm niósł trzy. – A ja już nauczyłam się wierzyć babci, nawet jeśli gada pierdoły. Z resztą sam musisz przyznać, że coś w tym jest. Woda najwyraźniej bardzo nie lubi facetów z naszej rodziny.

- Babcia to mądra kobieta – zgodził się. – Ale woda to mój żywioł. – To zabrzmiało dziwnie, choć w sumie było prawdą. Malkolm uwielbiał wodę jako taką; ja z resztą też. Oboje dobrze pływaliśmy i czerpaliśmy z tego mnóstwo satysfakcji. Ale miałam wrażenie, że nie o to mu chodziło, kiedy wypowiadał te słowa.

- Tak, ale…

- Nie musisz się martwić – nie pozwolił mi dojść do słowa. – Mam dobre geny, jako syn naszej matki w wodzie jestem nawet więcej niż całkowicie bezpieczny.

- Ty coś wiesz! – krzyknęłam oskarżycielsko, zatrzymując się gwałtownie pod, nomen-omen, fontanną Neptuna. Właśnie zdałam sobie sprawę, że Malkolm rozumie z tego całego rodzinnego galimatiasu znacznie więcej niż ja.

Zatrzymał się również i spojrzał na mnie poważnie. Po raz pierwszy rozmawialiśmy o tym w taki sposób. Nigdy wcześniej tak do końca nie braliśmy na poważnie babcinego gadania o klątwie. A przynajmniej JA nie brałam tego na poważnie. Nie chciałam, myśl, że miałoby mnie spotkać to samo co matkę, że miałabym być sama jak ona i ciotka czy babcia, była delikatnie mówiąc niepokojąca. Sądząc po minie z jaką stał teraz przede mną mój brat, on nie miał żadnych wątpliwości, że coś paranormalnego było na rzeczy. WIERZYŁ w to. A ja… ja już sama nie wiedziałam, w co mam wierzyć. Tak, moim własnym i całkiem prywatnym, małym przekleństwem był fakt, że byłam najmłodsza w rodzinie. W związku z tym w nic mnie się nie wtajemniczało i o niczym nie mówiło. Zdaje się, że z racji wieku byłam niegodna dostąpić jakichś konkretnych informacji. Miałam tego po dziurki w nosie.

- Mama nie chciała żebyś wiedziała – powiedział cicho i, nie czekając na moją odpowiedź, odstawił dwie z siatek z zakupami na ziemię i wyciągnął rękę w kierunku fontanny.

Pomimo, że nie mógł podejść do niej bezpośrednio przez solidne ogrodzenie, to jednak taka odległość mu w zupełności wystarczyła. Rozejrzał się tylko czy nikt nas nie widzi, ale na Długiej było zaskakująco pusto jak na tę porę dnia. Już samo to powinno wydać się nam mocno podejrzane. W sezonie wakacyjnym zawsze było tu gęsto od turystów. Malkolm poruszył bezdźwięcznie ustami, a jeden ze strumieni wody, wypływających z paszczy kamiennego lwa, nagle zmienił swój tor lotu, absolutnie zaprzeczając prawom fizyki. Zamarłam, wstrzymując oddech, kiedy ciecz posłusznie skupiła się nad rozprostowaną dłonią mojego brata. Zadrgała, zatańczyła, przepływając w rozmaite kształty, aż wreszcie zastygła w formie Laukaz – runy wody. Znałam trochę runy, babcia od małego lubiła mi o nich opowiadać. Ta nad ręką Malkolma jeszcze chwilę falowała niespokojnie, po czym nagle stwardniała i opadła ciężko na jego dłoń. Woda zamarzła tworząc idealnie gładki, lodowy kamień runiczny z wyraźną rzeźbą Laukaz.

- O kurwa. – Zdobyłam się na wyszukany i bardzo elokwentny komentarz, ale w głowie miałam kompletną pustkę.

- Wyrażaj się – zwrócił mi uwagę, zupełnie jakby wcale właśnie nie zmienił wody w runę siłą woli.

Nadal oszołomiona, bezwiednie wyciągnęłam rękę i dotknęłam bryłki lodu, którą wciąż trzymał. Była jak najbardziej materialna, jej zimno szczypało w palce, a ciepło ludzkiego ciała, czy ogólnie panujący upał, nie robił na niej żadnego wrażenia – nie topniała.

- Stopnieje dopiero wtedy, kiedy jej każę lub kiedy umrę. – Chyba musiał zauważyć moje zdziwienie nietypowym zachowaniem lodu – Masz, jest twoja.

Przerzucił niezwykłą bryłkę do moich rąk. No bardzo fajnie, ale to mi absolutnie niczego nie wyjaśniło, a tylko namnożyło pytania. I to jakie pytania!

Obróciłam ją na drugą stronę oglądając z zaciekawieniem i zobaczyłam, że tam również ma wyżłobioną runę. Tej jednak nie znałam.

- Możesz mi to, kurwa, jakoś wyjaśnić? – Chciałam powiedzieć coś innego, możliwe że nawet epickiego w tej sytuacji, ale znowu wyszło na to, że w rzeczywistości jestem tylko grubiańską idiotką. A moja matka tak bardzo chciała wychować damę.

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął, rozglądając się z namysłem. Podążyłam wzrokiem za nim, ale wokół panował cisza i spokój. Na ulicy nie było żywego ducha. Nawet przy głupich straganikach z pamiątkami nikt nie stał. Pomijając już klientów, to jednak sprzedawca powinien pilnować swojego dobytku. Coś było cholernie nie w porządku. Gdy tylko to stwierdziłam, wszechobecna cisza zaczęła mi dzwonić w uszach, a powietrze, nawet jak na upalny dzień, stało się dziwnie ciężkie i lepkie. Falowało niepokojąco.

- Cholera. – Malkolm zdążył tylko zakląć pod nosem, a zaraz potem kilka rzeczy wydarzyło się na raz.

Na chodniku nagle pokazały się jakieś wzory. Jarzyły się fioletowym światłem i przenikały wzajemnie, wyznaczając granicę olbrzymiego koła. Znajdowaliśmy się mniej więcej w samym środku tej geometrycznej figury, a u naszych stóp sukcesywnie pojawiały się kolejne koliste znaki, jakby na bieżąco rysowane niewidzialną, fluorescencyjną kredą. Nie miałam czasu się im przyjrzeć. Dostrzegłam tylko jak Malkolm znowu bezdźwięcznie porusza ustami, a woda z fontanny za moimi plecami wystrzeliła do góry, formując się w coś na kształt wielkiego węża. Nawet nie pisnęłam, kiedy dosłownie w ostatniej chwili ten wodny twór zasłonił nas przed ognistym deszczem, spadającym z nieba. Rozlał się nad naszymi głowami jak wielka wodna tarcza, a ogniste kule gasły z sykiem po zderzeniu z nią. Gdy tylko ostrzał ustał, bariera opadła z pluskiem na ziemię, mocząc nam ubrania.

- Rany – szepnęłam oszołomiona, nie do końca docierało do mnie to, co widzę.

Serio, moja rodzina była na tyle dziwaczna, że byłam skłonna uwierzyć w to, że mój brat robi z wodą fajne sztuczki, ale TO było już lekką przesadą!

- Masz refleks elementalisto. – Najpierw usłyszałam czyjś ochrypły głos, a dopiero po chwili zobaczyłam postać, materializującą się z czarnego oparu kilka metrów od nas. – Ale jesteś też bardzo nieuważny, wlazłeś w moją pułapkę jak amator. Zastanawiałem się, kiedy przyjdzie ci się zorientować. Czujesz się w tym mieście bardzo pewnie i bezpiecznie, prawda?

Facet wyglądał jak żywcem wyciągnięty z jakiejś gry fantasy. Czarna szata z kapturem, którą miał na sobie ozdobiona była czerwonymi esami-floresami. Wyglądała bogato, pewnie ostatni krzyk mody wśród typów spod ciemnej gwiazdy. Twarz miał za to zakazaną, nic dziwnego że starał się ją ukryć w cieniu kaptura. Bladą, wychudzoną, pełną bruzd, o wydatnych kościach policzkowych. W jego jasnym spojrzeniu czaiło się szaleństwo. Miał też jakiś dziwny tik nerwowy, ciągle mrużył nieznacznie lewe, kaprawe ślepie.

Na moje oko – psychol.

Malkolm nie wdawał się z nim w dyskusje. Słusznie, matka zawsze nam powtarzała żebyśmy nigdy nie rozmawiali z obcymi wujkami i ciociami. Jego usta znowu się poruszyły, a woda z chodnika poderwała się w powietrze niczym żywe stworzenie i z prędkością błyskawicy wystrzeliła w stronę modnego świra. Już w locie przybrała formę wielkiego, lodowego szpikulca wycelowanego centralnie w szpetną twarzyczkę nieznajomego. Jednak nim ten pocisk zdążył sięgnąć celu, facet na powrót rozpłynął się w czarnej mgle i, jak Boga kocham, nim zniknął wydał z siebie ciche „puf!”. Pojawił się sekundę później, kilka centymetrów dalej od miejsca, w którym stał przed chwilą, znowu „pufając” i rozsiewając wokół smugi czarnego dymu. Ten opar mi się nie podobał, podejrzana sprawa. Śmierdział siarką.

- Widzę, że źle znosisz krytykę – stwierdził uśmiechając się wrednie do mojego brata.

- Źle znoszę zakłócanie mi urlopu. – Malkolm dopiero teraz odstawił na ziemię ostatnią z siatek z zakupami. – Czego chcesz?

- To nic osobistego. – Tamten wzruszył ramionami. – Dostałem po prostu polecenie, są osoby którym szalenie zależy na twoim towarzystwie. Możemy to załatwić jak cywilizowani ludzie, albo mogę przetrącić kark twojej siostrze i zaciągnąć cię siłą.

- Pytanie brzmi czy masz dość siły.

Oho. Mina Malkolma wróżyła kłopoty. Mój brat od najmłodszych lat był uczulony na wszelkiego rodzaju groźby i formy przymusu. Ten zawoalowany szantaż i próba wymuszenia czegoś na nim poprzez grożenie mi, doprowadziła go jedynie do pasji. Gość miał przegwizdane. Mnie osobiście nie zależało na oglądaniu ich wyczynów, niezależnie od tego jak niezwykłe miałby one być. Pokaz z lodowym szpikulcem mi wystarczył – Malkolm celował w niego aby zabić, a nie żeby przestraszyć czy się zwyczajnie bronić. To nie pasowało do mojego wyobrażenia o nim – prostym, życzliwym chłopaku, którego znałam od dziecka. Jeśli tak się zachowywał, to mogło oznaczać tylko jedno. Sprawa jest poważna, a ten typek jest serio niebezpieczny. Czary i żarty na bok, wiejmy stąd!

- Zarozumialstwo – zachrypiał wzgardliwie kapturnik – może cię słono kosztować, chłopcze.

Facet sięgnął ręką do ust i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu ugryzł się w kciuk aż do krwi. Malkolmowi natomiast na ten gest mina zrzedła, popatrzył na mnie wyraźnie zdenerwowany.

- Uciekaj – syknął do mnie, a woda z fontanny za naszymi plecami zaczęła występować z jej brzegów i rozlewać się po chodniku. Buty mi przemiękły niemal natychmiast, miałam wrażenie, że jest jej okropnie dużo. Raczej wątpię żeby Neptun w tej swojej sadzawce mieścił takie ilości cieczy. – Poza kręgi i tak nie wyjdziesz i nawet nie próbuj, ale schowaj się gdzieś.

Nie mogłam zrozumieć, co takiego strasznego tamten zrobił, że wyprowadził Malkolma z równowagi. Zamiast słuchać barta, przyjrzałam się napastnikowi, zachłannie czekając na Bóg wie co. To było głupie. Powinnam była brać nogi za pas.

Kapturnik okrwawionym kciukiem wyrysował na chodniku pentagram w kole. Woda ewidentnie próbowała zaatakować to malowidło i je zmyć, ale niewidzialna bariera chroniła to wątpliwej jakości satanistyczne dzieło i odpychała każdą mokrą falę. Na upiornej twarzy napastnika malował się wysiłek, jakby narysowanie tego bohomaza było najcięższą pracą jaką w życiu wykonał. Jego usta szemrały monotonnie jakieś klątwy, a lewe oko zaczęło mu drgać jeszcze bardziej. Mówiłam, że to szajbus.

Malkolm z kolei wystąpił krok na przód i postąpił podobnie do swojego przeciwnika. Zranił się zębami w kciuk u lewej ręki – tej samej na której miał tatuaż. Znamię na moich oczach zaczęło się powiększać i piąć w górę jego przedramienia, kiedy zanurzył okrwawioną dłoń w wodzie u naszych stóp. Czerwone smugi natychmiast się w niej rozpłynęły, a ja poczułam się nagle przytłoczona. Dziwna aura zatykała mi dech w piersiach, a do moich uszu dobiegły ciche szepty. Niewątpliwie kobiece, o zmysłowym i pięknym głosie wołały imię Malkolma i… moje. Malkolm zamknął oczy i poruszał bezgłośnie ustami zupełnie jakby ich słuchał i odpowiadał na ich wezwanie.

Psycho-brzydal skończył szeptanie pierwszy, a ziemia nieznacznie zadrżała. Jego krwawe dzieło nagle zapłonęło fioletowym ogniem, do którego włożył lewą rękę i zaczerpnął z niego kilka ogników. Płomyczki natychmiast przylgnęły do jego palców i ciągnęły za sobą cieniutkie, żarzące się niteczki, natomiast ogień zaczął się dziwnie kotłować i formować w coś naprawdę dużego… Z fioletowego blasku i czarnego, jedwabnego dymu, siejąc wokół zapach siarki, wyłonił się naprawdę wielki i naprawdę groźny… pies. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo psopodobne zwierzę szpetotą dorównywało swojemu panu, który teraz trzymał go na ognistych niciach niczym wielką kukłę. Z tą różnicą, że to bydlę jak na kukłę było wyjątkowo ruchliwe, wiło się i szarpało, zupełnie jakby chciało się zerwać z tej dziwacznej uwięzi. Szczerzyło swoje wielkie kły, a czerwone, wściekłe ślepia wlepiało we mnie i Malkolma. Znając nasze szczęście, pewnie jest cholernie głodny.

- Myślisz, że potrafi robić sztuczki? – wychrypiałam przerażona do brata.

Nieudolnie próbowałam jakoś rozbić swoją panikę, bo czułam, że nogi w kolanach mi się uginają. Oddech i tak już ledwo chwytałam, byłam bliższa omdlenia niż kiedykolwiek przedtem.

- Wciąż tu jesteś? – głos Malkolma brzmiał dziwnie i nieobecnie.

Był w jakimś dziwnym transie, woda wokół niego się burzyła i tym razem byłam pewna, że jest jej z każdą chwilą coraz więcej. Sięgała mi już prawie do kolan, ale nie występowała poza granice określone przez fioletowe kręgi na chodniku. Wyglądało to tak, jakbyśmy byli uwięzieni w wielkiej, przeźroczystej bańce. Świat za kręgami był jednak dziwnie niewyraźny, niby widziałam ludzi, ale poruszali się oni jak na niemym, zwolnionym filmie, przy każdym ruchu zostawiając za sobą szare smugi. Nie widzieli nas i nie słyszeli. Jednocześnie byliśmy i nie byliśmy na deptaku na Długiej.

Nagle rozległ się okropny ryk i piekielna psina zerwała się ze swojego miejsca za sprawą machnięcia ręki kapturnika, który tym gestem zerwał unieruchamiające psa nici. Bestia zaszarżowała na nas z niewiarygodną szybkością, jak na swoje niebywałe rozmiary. Odruchowo wykonałam kilka kroków w tył, ale Malkolm nawet nie drgnął. Wciąż na coś czekał przykucnięty, uparcie trzymając rękę w wodzie.

- Rusz się! – wrzasnęłam rozpaczliwie w tej samej chwili, w której pies skoczył prosto na niego.

Równocześnie z bestią spod tafli wody wyprysnęło coś równie dużego. Oba wielkie cielska zderzyły się ze sobą w locie i runęły na ziemię z hukiem. Złapały się w morderczym uścisku, szarpiąc swoje ciała, w wodzie rozmywała się ich czarna i zielona krew. W tej kotłowaninie nie byłam w stanie rozróżnić kształtu drugiego z potworów, ale niewątpliwie miał kły i pazury.

- Potrzebowałem więcej wody, żeby go przyzwać – wyjaśnił Malkolm obecność drugiego stwora, zupełnie jakby stwierdzał coś oczywistego.

Jego lewa ręka była cała pokryta tym dziwacznym tatuażem – od dłoni aż po ramię, bardzo możliwe, że rozpościerał się i na plecach, ale koszulka Malkolma ukrywała jego dalszy bieg. Malowidło się mieniło zimnymi kolorami, zielonym i błękitnym.

- Co to jest na litość boską? – zapytałam piskliwie. Znak że powinnam przestać się odzywać, nie panowałam już nad własnym głosem.

- Kot Morski.

Popatrzyłam na niego jak na idiotę, dla mnie stwierdzenie „kot morski” było jakimś pieprzonym oksymoronem. Albo to coś jest kotem albo jest morskie, do diabła!

Po chwili oba potwory odskoczyły od siebie i mogłam się lepiej przyjrzeć „pupilowi” Malkolma. Faktycznie, jego pysk można by określić mianem kociego, gdyby nie fakt, że zamiast futrem był pokryty lśniącą, turkusową łuską. Na jego potężnej szyi dostrzegłam skrzela. Umięśnione cielsko utrzymywał na wielkich przednich łapach, zakończonych długimi pazurami. Tylnych łap nie posiadał, ciało płynnie przechodziło w wężowo-rybi ogon, którym zamiatał na wszystkie strony i zdzielił parę razy szpetnego kundla przez durny łeb. Wyglądało na to, że nasz potwór ma przewagę, w wodzie poruszał się płynnie i zwinnie, nurkował w niej, chowając się przed napastnikiem, po czym znienacka się wynurzał, zaskakując swoją ofiarę od tyłu i wyraźnie próbując wciągnąć ją pod wodę. Nie mogłam pojąć, jak to się właściwie dzieje, woda sięgała mi ledwie za kolana, a to bydlę nurkowało w niej jakby miała przynajmniej ze trzy metry głębokości. W pewnym momencie oba stwory zniknęły pod wodą i żaden się już nie wynurzył, ale na powierzchni pojawiła się duża plama krwi. W obu kolorach – czarnym i ciemnozielonym.

- Jestem pod wrażeniem – przyznał kapturnik z filozoficznym spokojem, raczej nie wyglądał na przejętego utratą psa. – Nie sądziłem, że cieszysz się aż tak dużym zaufaniem żywiołaków, że pozwalają ci przywoływać wodne bestie. Ale tak między nami, ile możesz przyzwać ich za jednym razem?

Nie czekał na odpowiedź Malkolma, tylko sięgnął do fioletowego ogniska, które wciąż, mimo dużej ilości wody, płonęło u jego stóp. Mój brat zaklął szpetnie pod nosem, kiedy z płomieni wyłoniły się dwa kolejne psy. Co prawda gdzieś tak o połowę mniejsze od tego pierwszego, ale wydawały się mniej ociężałe i znacznie szybsze do swojego poprzednika.

- Mam nadzieję, że masz podzielną uwagę elementalisto – zaśmiał się brzydal i dał swoim bestiom znak do ataku.

Jedna skoczyła w stronę Malkolma, druga w moją. Nie czekałam na rozwój wypadków, rzuciłam się do ucieczki, ale woda spowalniała moje ruchy. Malkolm zatrzymał jednego silnym strumieniem wody, która wyprysnęła spod jego rąk. Kundla odrzuciło w tył na dobrych parę metrów, ale zaraz się zerwał i natarł ponownie. Drugi szybko mnie dogonił, poczułam jak jego pazury zagłębiają się w moich plecach. Wrzasnęłam, a zaraz po mnie nieludzki wrzask wydał z siebie i sam potwór. Z wody wynurzyła się łuskowata, uzbrojona w pazury łapa i wbiła się w jego bok. Piekielny kundel stanął na tylnych nogach, próbując zrzucić z siebie Morskiego Kota, który wdrapywał mu się na plecy, rwąc jego ciało szponami. Wodny stwór wyglądał bardzo źle, był cały poraniony i miał naderwany ogon, widać były to konsekwencje starcia z pierwszą z bestii. Ja tylko modliłam się żeby wytrzymał, bo ból pleców uniemożliwiał mi jakiekolwiek dalsze działania. Wolałam nie myśleć o tym, że musiałam mieć tam zdartą skórę niemal do mięśni, wszędzie było pełno mojej krwi. Niekontrolowany szloch wyrwał się z mojego gardła, jeśli nie zje mnie to psisko, to najpewniej umrę z bólu, albo się zwyczajnie wykrwawię. A to miał być taki miły i spokojny dzień…

Kot przegrywał, upiorna bestia odwróciła się i chwyciła go zębami za długi ogon, stanowczym szarpnięciem ściągając go ze swojego grzbietu. Kocur zawył i runął do wody z pluskiem. Już się nie wynurzył. W tym samym momencie między mną a psem wyrosła gruba i wysoka lodowa bariera. Głupie bydlę nie pomyślało, żeby może spróbować ją obejść, z całych swoich sił zaczęło w nią uderzać łbem, próbując przebić. Impet miało całkiem porządny, ale psikus polegał na tym, że bariera się co chwila odnawiała. Chwilowo bezpieczna przysiadłam w wodzie patrząc, jak lodowa bariera otacza mnie z każdej strony. Przez mroźną taflę raczej słabo widziałam co się dzieje z Malkolmem, on i drugi pies występowali w formie rozmazanych plam. Na domiar złego robiło mi się słabo. Oparłam się plecami o zimną ścianę szukając ukojenia w bólu. Niewiele mogłam zrobić, niezależnie od tego jak bardzo chciałam. Tymczasem głupie psisko poszło po rozum do głowy i za pomocą swoich pazurów zaczęło się wspinać po lodowej ścianie. Kurdę. Nawet umrzeć w spokoju nie dadzą.

- Brzydki, niedobry piesek! – krzyknęłam na potwora beznadziejnie, zaczynała mnie ta sytuacja irytować. – Siad kundlu! Tu nie wolno, poszedł precz!

Zdaje się, że tylko go tym rozjuszyłam. Dodatkowo wściekł się ,kiedy łapy mu się ześlizgnęły i spadł z lodowej ściany. Z pianą na pysku podjął kolejną próbę wspinaczki. Co za uparte bydlę. Rozejrzałam się za czymś, czym mogłabym się od biedy bronić, ale zamknięta w swoim zimnym schronie, nie miałam zbyt dużego pola do manewru. Spróbowałam się podnieść, ale zaraz zakręciło mi się w głowie. Słabłam. Czułam, że mi niedobrze. Przed oczami tańczyły czarne plamy. Gdzieś tam zdrowy rozsądek podpowiadał mi żebym sobie odpuściła i tak przecież umieram, a z tym potworem nie mam szans, ale mój zły charakter modlił się o krwawą zemstę. Nie to żebym była specjalnie wierząca czy praktykująca, ale złorzeczyłam całkiem porządnie w przypływie beznadziejnej irytacji. Na granicy przytomności gorąco pragnęłam, wręcz prosiłam nieokreśloną siłę wyższą o cud.

No i się doprosiłam.

Niespodziewanie z wody tuż obok mnie coś się wynurzyło. Nie miałam siły krzyknąć, choć w sumie to coś nie wyglądało groźnie i najwyraźniej nie planowało mi wyrządzić krzywdy. Cóż, nazwałabym to dziewczyną i to nawet ładną, gdyby nie fakt, że była jakby zrobiona ze szkła. Jej postać była przejrzysta, załamywała światło, przez co mieniła się tęczowymi barwami. Woda spływała po niej nieustannie, zupełnie jakby na bieżąco wypływała z czubka jej głowy. Oczywiście była naga, przynajmniej nic w rzeźbie jej przejrzystego ciała nie wskazywało na to, żeby miała jakieś odzienie.

- Nasza? – przemówiła do mnie bardzo kiepskim polskim, przekrzywiając głowę, przyglądając mi się z zaciekawieniem.W dodatku brzmiałam, jakby ktoś próbował pisać widelcem po tablicy. – Kochana?

- Co? – byłam zbyt oszołomiona, żeby chociażby spróbować zrozumieć, co ma mi do przekazania.

Nie okazała zniecierpliwienia. Chociaż może jej szklana twarz nie była zdolna do okazywania emocji.

- Nasz. – Wskazała w kierunku Malkolma za lodową barierą. – Kochany. Ty ważna, bardzo. Ale ty nie nasza. Słyszysz, ale nie odpowiadasz.

Już nie próbowałam jej tłumaczyć, że nie mam pojęcia, co niby miałabym słyszeć i na co odpowiadać, ale uspokoił mnie fakt, że dość jasno opowiadała się po stronie Makolma. Nagle ujęła mnie za rękę, jej dłonie były lodowate kiedy nakryła nimi moją. Poczułam jak coś w rodzaju prądu elektrycznego przepływa przez mnie.

- Nasza? – zapytała raz jeszcze, wyraźnie oczekując odpowiedzi.

- Tak – powiedziałam po prostu, czując w sobie energię i rodzaj dziwnej mocy. Determinacja, chęć działania, siła, witalność. Nie mogłam się nie zgodzić, kiedy ta istota pompowała we mnie nowe życie. Poważnie to nie zastanawiałam się nad tym specjalnie, co też taka deklaracja może dla mnie oznaczać. – Tak, wasza.

Ku mojemu zdumieniu uśmiechnęła się i zabrała ręce, pozostawiając na wierzchu mojej dłoni tatuaż, bardzo podobny do tego, który miał Malkolm.

- Rozkazuj – powiedziała jeszcze tylko i zwyczajnie rozpłynęła się w wodzie.

No pięknie. Łatwo jej mówić…

Nagle coś kapnęło mi na ramię. Było to lepkie i śmierdzące więc spojrzałam w górę, próbując zorientować się w czym rzecz. Wielki, czarny, uzbrojony w zębiska łeb zaglądał z góry do mojej kryjówki, kapiąc lepką śliną ze szpetnego pyska. Diabelne psisko wdrapało się na szczyt lodowej ściany i teraz gapiło się na mnie z mordem w czerwonych oczach, warcząc jak stara kosiarka.

- Czy ty masz kiedyś dosyć? – Zdobyłam się na jakże dramatyczny i adekwatny do sytuacji komentarz.

Zerwałam się ze swojego miejsca, zastrzyk energii od szklanej nimfy wciąż jeszcze działał i miałam zamiar wykorzystać to maksymalnie. Piekielny, niezmordowany kundel również ruszył, podciągnął się na łapach i przeskoczył lodowy mur ,rzucając się za mną w pościg. Byłam w pułapce, mój schron stał się nagle więzieniem, a także przyszłym miejscem rzezi. Dopadłam do przeciwległej ściany, ale nawet nie miałam jej jak chwycić żeby się wdrapać na górę, była śliska i idealnie gładka. Odwróciłam się i już widziałam tą rozwartą paszczę celującą gdzieś w okolice mojego gardła, kiedy nagle wydarzył się kolejny cud.

Z nieba spadł duży, biały ptak prosto na pysk bestii. W tym samym momencie lodowa ściana za moimi plecami runęła z hukiem do wody, a za nią kolejne. Pies zawył żałośnie, a ptak odskoczył od niego równie szybko jak się pojawił, odsłaniając zakrwawione oczodoły bestii. Wydłubał jej oczy…

Z trudem stłumiłam odruch wymiotny i zaczęłam rozglądać się za Malkolmem. Stał kilka metrów dalej, trochę podrapany, ale wciąż w jednym kawałku. U jego stóp leżało psie ścierwo równiutko rozcięte na pół. Otaczały go jeszcze cztery przebrzydłe bestie, tyle że mniejsze, tym razem w rozmiarze porządnego, wystawowego doga. Przypadkiem wiem jak taki wygląda. Przeszło mi przez myśl, że ten psycho-szajbus w czarnej dzianince ma jakieś swoje limity i te cholerne kundle wychodzą mu coraz mniejsze. Mimochodem zastanowiłam się czy kolejne będą już rozmiarów ratlerka. Zupełnie jakbym w chwili obecnej nie miała innych zmartwień na głowie, ale poważnie – ratlerki z piekła rodem to dopiero jazda. Zupełnie jakby te dziamiące karykatury psów nie były koszmarne same w sobie. Tymczasem upiorne dogi nieźle ujadały, ale nie miały szans zbliżyć się do mojego brata. Malkolm skutecznie bawił się z nimi w berka przy pomocy potężnego podmuchu wiatru, którym najwyraźniej, w jakiś niepojęty sposób, sterował. Potężna fala powietrza siekała na plasterki wszystko, co wpadło w jej zasięg. Poirytowane dogi z trudem się przed nią uchylały, warcząc i szczekając w bezsilnej złości. Moja psinka chwilowo dała mi spokój, miotała się szaleńczo i wyła, rozpaczając po utracie oczu. Postanowiłam wreszcie pójść po rozum do głowy i się gdzieś schować. Malkolm radził sobie świetnie beze mnie, a na dodatek duży biały ptak, który mnie uratował przed paszczą z zębami, teraz ruszył z szarżą na kolejne psy. Poruszał się bardzo szybko i podobnie jak ten świrnięty magik pojawiał się i znikał co chwila, ale na moje oko był to kruk. Najprawdziwszy w świecie biały kruk. Co będzie następne? Białe myszki, różowe słonie? Chyba po tym wszystkim będę musiała zainwestować w prozac, o ile tylko wyjdę z tego w jednym kawałku.

Ptak po ataku na psy zatoczył koło i przysiadł na ramieniu Malkolma. Dwa już leżały rozprute na pół, a dwa kolejne miotały się oślepione, nie zdolne do dalszych, w miarę racjonalnych, działań. Ptaszysko nie było głupie, wiedziało jak unieszkodliwić te bydlaki, nie narobiwszy się przy tym przesadnie. Za to Malkolm wyglądał na zmęczonego, oddychał ciężko, a jego wzrok powoli robił się mętny. Spojrzałam też na jego przeciwnika, minę miał nietęgą, ale w ogóle nie zdradzał objawów zmęczenia. Wydawało mi się, że przywoływanie tego cholerstwa jest dla niego uciążliwe, ale widać nie na tyle, żeby miał być osłabiony. I nagle zrozumiałam jaką taktykę przyjął. On chce zwyczajnie zmęczyć mojego brata. Atakując równocześnie mnie i jego, sprawia, że Malkolm musi podwoić swoje siły i bardziej się skupić. Te psy nie miały go pokonać, bo jak widać na załączonym obrazku radzi sobie z nimi szybko i sprawnie. Miały go zwyczajnie zmęczyć.

- Biały Kruk – przemówił brzydal wykrzywiając paskudnie usta, po czym skierował swój wzrok do góry. Otaczająca nas półprzeźroczysta bańka zamigotała, a po jej powierzchni przebiegły błyskawice. – Faktycznie, twoje zdolności teleportacyjne Lambercie Medvene są niesłychane. Ale, z tego co mi wiadomo, nic poza tym. Twoja obecność nieco krzyżuje mi plany, nie sądziłem że kawaleria pojawi się tak szybko…

Kruk zerwał się z ramienia mojego brata i na moich oczach przybrał ludzką postać. Albo może prawie ludzką. Mężczyzna w którego się zamienił był piękny i młody, nie wydaje mi się żeby dużo starszy ode mnie, ale dziwnie bezbarwny. Biały. Jego skóra była gładka, w kredowym odcieniu, jego długie do ramion włosy miały kolor mleka. W jasnoszarym, prostym ubraniu – koszulce i wytartych dżinsach – sprawiał wrażenie, jakby ktoś zapomniał go pokolorować. Tylko jego oczy miały intensywną barwę ultramaryny. Niezwykły, dziwny… piękny. Szczęka mi opadła. Dosłownie.

- Strażnicy właśnie łamią barierę – przemówił niby cichym i spokojnym głosem, ale jego słowa miały moc morskiego wiatru, szumiały w uszach, wkradając się do mózgu. – Poddaj się.

Czarownik się zaśmiał. To był zły śmiech, niski i szyderczy.

- Nie próbuj ze mną swoich sztuczek, to nie zadziała. Twoje pojawienie się nie jest mi na rękę, ale doprawdy nie dlatego, żebyś był godnym mnie przeciwnikiem. Zwyczajnie nie w smak mi wchodzenie na ścieżkę wojenną z twoim ojcem. Jeszcze nie teraz. Dlatego, możesz być spokojny, przeżyjesz.

Po tym oświadczeniu psychola zarówno mój brat, jak i biały chłopak wyglądali na nieco zaskoczonych. Malkolm spojrzał pytająco na swego towarzysza, który mrużył z namysłem intensywnie niebieskie oczy.

- To nie jest człowiek – powiedział ten w odpowiedzi na spojrzenie. – Był nim może kiedyś, ale nie teraz. Nie mogę dotrzeć do jego emocji, ani wpłynąć na nie w żaden sposób. Nie ma ich. Nic nie czuje… jakby był pusty, martwy.

- Licz? – spytał mój brat zaniepokojony.

- Nie jestem pewien… wygląda zbyt ludzko…

- Licz? – obraził się tamten. – Dajcie spokój, lubię swoje ciało takim jakie jest, postać licza to dla mnie upadek.

Nie miałam pojęcia czym jest ten licz, ale musiał być czymś wyjątkowo szpetnym, skoro osoba o takiej aparycji mówiła tu o upadku, mając na myśli zdaje się swoją wątpliwą urodę.

- Miło się gawędzi, ale ja mam coraz mniej czasu – dodał szybko i wykonał dziwny gest ręką.

Zarówno mój brat jak i biały chłopak od razu się spięli i odskoczyli na boki w dwóch przeciwnych kierunkach. Ułamek sekundy po tym nastąpiła potężna eksplozja wyrywająca bruk z ziemi, dokładnie w miejscu w którym stali. Czarownik się na to uśmiechnął, zupełnie jakby tego właśnie się po nich spodziewał. Momentalnie rozpłynął się w obłokach czarnego dymu, materializując się przy białym chłopaku. Tamten zdążył się rozwiać dla odmiany w białym dymie, gdy brzydal zamachnął się na niego kolejnym groźnym gestem. Kolejna eksplozja wstrząsnęła powietrzem, aż zadzwoniło mi w uszach. Biały zmaterializował się kilka metrów dalej, ale najwyraźniej siła wybuchu dosięgnęła go mimo wszystko, widziałam krew na jego ramieniu. Brzydal znowu zniknął. Wszystko trwało ułamki sekund. Widziałam, jak mój brat próbuje za nim nadążyć, posyłając w jego kierunku serię lodowych pocisków, ale na nic się to zdało, umykał im w oparach czarnego dymu. Kiedy się pojawił znowu, jeszcze raz przypuścił atak na tego białego. Ewidentnie chłopak mu przeszkadzał i chciał go jak najszybciej wykluczyć z gry. Chłopak się poderwał i znów zmienił postać na ptasią. Szpetny magik zdaje się tylko na to czekał. Czarny wąż wyprysnął z jego rękawa i skoczył do góry za krukiem, niczym wystrzelony z procy pocisk. Ptak nie zdołał się przemieścić, oślizgły gad skoczył mu do gardła i owinął ogon wokół ciała. Kruk runął na ziemię, bezskutecznie próbując wyrwać się z objęć węża. Widziałam jak gad rozwiera paszczę i kąsa swoją pierzastą ofiarę. Zaraz po tym kruk znieruchomiał.

- Jednego mamy z głowy – brzydal obejrzał się na mojego brata. – Teraz ty.

Znowu zniknął, ale nie pojawił się z powrotem. Stałam chwilę skonsternowana, kiedy wreszcie mój wzrok padł na Malkolma. Na jego twarzy malowało się autentyczne przerażenie, kiedy nasze spojrzenia się spotkały.

- Z tyłu! – wrzasnął rozdzierająco, zrywając się do biegu, a ja, w tej jednej sekundzie, zrozumiałam co jest „z tyłu” i że on, żadną ludzką miarą, nie dobiegnie do mnie na czas.

Sekundy ciągnęły się w nieskończoność, kiedy oglądałam się za siebie. Wiedziałam, że tam jest, ale nie zdążyłam go nawet dostrzec, kiedy nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zapadła ciemność. A potem przyszedł rozdzierający ból, wyrywający mi z gardła rozpaczliwy krzyk.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Kometa
Stalówka


Dołączył: 19 Lip 2011
Posty: 37
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Kosmosu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 11:15, 26 Lip 2011    Temat postu:

W przerwie w pracy podrzucam rozdział drugi.


Rozdział 2


Adrian biegł co sił środkiem ulicy Świętego Ducha. W takich chwilach jak ta żałował, że tak uparcie kontynuował nauki swojego ojca. Naprawdę teleportacja by mu się teraz bardzo przydała, ale czarna magia była tym, czego miał się wystrzegać.
Skręcił w Kozią przeskakując przez barierkę, odgradzającą chodnik od ulicy, przepchnął z drogi jakąś kobietę i z trudem złapał równowagę. To naprawdę nie był dobry dzień na akcję, kac go męczył niemiłosierny, a pragnienie paliło gardło. Potrzebował się napić i z takim też zamiarem wyszedł dziś z domu do swojej ulubionej knajpy. Ale nim zdążył usiąść do kieliszka, Rudi zarządził zbiórkę na Lektykarskiej. Adrian i tak już olał trzy zbiórki, tym razem nie mógł sobie na to pozwolić, inaczej Rudi obdarłby go żywcem ze skóry. Nie to, żeby jakoś szczególnie bał się swojego przełożonego, ale ten potrafił być cholernie upierdliwy i zapewne będzie mu wypominać niedbalstwo do końca świata i jeden dzień dłużej. A Adrian naprawdę nie lubił tego wysłuchiwać, niezależnie od tego, jak bardzo lał ciepłym moczem na morały i reprymendy Rudiego.

Nagle wyczuł znajomą aurę. Moc przepłynęła przez powietrze niczym ciepły prąd, a zaraz potem Adrian dostrzegł nad swoją głową materializującego się białego ptaka. Wyłonił się z jasnego dymu i od razu poszybował w stronę Długiej.

- Biały Kruk. – Rudi nagle pojawił się obok Adriana. Teleportował się. Podobnie jak Adrianowi nie wolno mu było tego robić, ale Rudi chadzał własnymi ścieżkami i rzadko kiedy liczył się z zakazami, za to bardzo lubił innych z nich rozliczać. – Nie wiem co ten smarkacz tu robi, ale oberwie mu się za używanie czarnej magii na moim terenie.

- On nie używa czarnej magii. – zauważył Adrian śledząc wzrokiem odlatującego ptaka. – On się już urodził z tą umiejętnością, jego aura jest zupełnie inna.

- Nie mądrzyj się i tak znajdę na niego jakiś paragraf. – Najwyraźniej nie chodziło tu o przewinienie, a o osobę. Rudi nie lubił magów z innych miast, zwłaszcza kiedy ci wkraczali na jego terytorium nieproszeni. – Czekamy jeszcze na Klechę, Marta i Tobiasz się nie wyrobią, dołączą później. – Nagle urwał i zmierzył Adriana nieufnym wzrokiem. – Oswald, ty jesteś trzeźwy?

- Jak świnia, ale to tylko dlatego, że zadzwoniłeś nim zdążyłem dotrzeć do Parlamentu. – Adrian wzruszył ramionami. – Dwadzieścia minut później, a już bym nawet nie odebrał.

- A już myślałem, że coś zmienia się na lepsze. – Klecha pojawił się nagle, wyłaniając się spomiędzy budynków od strony Bazyliki. Adrian posłał mu zimne spojrzenie, więc zaniechał tematu i szybko wskoczył w tryb pracy. – Nie wiem, czy powinniśmy wchodzić we trzech. To jakiś potężny czarownik, czarna magia aż trzeszczy mi w kościach, bardzo silna aura.

- Złożono ofiarę z krwi – podkreślił Rudi. – Jeśli tam są bestie, to nie mamy wyjścia. Poza tym bardzo chciałbym się dowiedzieć, co tu robi ten smarkacz Medvene i co ma z tym wspólnego.

- Syn Kruka tu jest? – zdziwił się Klecha rozglądając z zaciekawieniem.

- Zmaterializował się jakąś minutę temu – wyjaśnił Adrian i ruszył w stronę Długiej. Tym razem powoli, starając się wyczuć drgania magicznej aury. – Zakładamy że to on, bo nie znamy nikogo innego transmutującego w białego ptaka i potrafiącego się przenosić na tak duże odległości bez krztyny czarnej magii.

Zarówno Rudi jak i Klecha ruszyli za Adrianem.
Gdy dotarli na miejsce, ich oczom ukazała się opustoszała ulica Długa, a dalej było widać równie pusty Długi Targ. Ludzie zupełnie nieświadomie omijali deptak szerokim łukiem, kierując się jak najdalej od tego miejsca. Aura czarnej magii była bardzo gęsta i przy fontannie Neptuna powietrze falowało w obrębie koła o dużej średnicy. Znak, że ktoś wydzielił magiczną zonę i bardzo sprawnie ją zablokował oraz zamaskował.
Tuż przed barierą stały trzy kobiety, u ich stóp białą kredą były wrysowane kręgi i runy, a one szeptały zaklęcia próbując złamać okrąg magicznej strefy. Rudi zmierzył je pogardliwym wzrokiem, nawet we trzy były stanowczo za słabe żeby sforsować ten czarnomagiczny mur.

- Co te wiedźmy tu robią? – Rudi skrzywił się z niezadowoleniem rozpoznając kobiety. – Dlaczego każdy musi się mieszać w nasze sprawy?

- To stara Wegnerowa i jej córki – Adrian również nie był zadowolony z nadprogramowego towarzystwa. Jego ojciec dobrze znał zarówno Krystynę Wegner jak i jej dwie córki – Jagodę i Malwinę. To była… kłopotliwa znajomość.

Klecha z kolei zdecydował się podejść i obejrzeć z bliska ich zaklęcie. Był innego zdania niż jego koledzy, wiedźmy mogą okazać się przydatne, były dobre jeśli chodzi o kręgi. Co prawda tę barierę potrafiłby złamać sam i to dużo szybciej niż one, ale to też koszt mnóstwa energii. Z nimi może pójść szybciej i łatwiej.

- Lepiej późno niż wcale – wysyczała jedna z kobiet na jego widok, przez co na chwile urwała mamrotanie. Jej dwie towarzyszki zgromiły ją wzrokiem i nieco podniosły głos, ale dalej wypowiadały zaklęcia. – Strażnicy od siedmiu boleści. Zawsze spóźnieni.

- Po co zaraz tyle jadu? – Klecha się uśmiechnął, przykucnął i umazał palec wskazujący w kredzie z malowideł na chodniku. Szybko dorysował parę swoich wzorów i wyszmerał pod nosem krótką modlitwę. – Poza tym doceniam działania w czynie społecznym, ale jako cywile nie powinnyście…

- Tam są moje dzieci – oznajmiła twardo kobieta przerywając mu, a Klecha podniósł na nią zaintrygowany wzrok. Dopiero teraz dostrzegł napięcie na jej twarzy i łzy w oczach.

- Malkolm Litner jest za barierą? – Adrian podszedł do nich i nie krył zdziwienia. – Przecież Litner dostał przydział do Warszawy. W ogóle nie powinno go tu być.

- To tłumaczy co ON tutaj robi – Rudi wtrącił się w dyskusję wskazując w górę, na wielkiego białego kruka próbującego przebić się przez barierę.

Wszyscy jak na komendę również spojrzeli w górę, akurat w momencie kiedy ptak rozmył się w obłokach białego dymu. Pojawił się sekundę później w innym miejscu i znów zniknął, żeby zmaterializować się nieco niżej.

- Lambert – wyszeptała Litnerowa. Adrian nie był pewien, która z córek Wagnerowej jest która, ale kiedy ta kobieta przyznała się do posiadania dzieci wiedział już, że to jest ta starsza, Malwina, wdowa po Tadeuszu Litnerze. Jagoda nie miała dzieci. Przynajmniej on nic o nich nie wiedział.

- Próbuje przejść, ale bariera jest zbyt mocna. – Adrian spojrzał wymownie na Klechę.

Ksiądz natychmiast zrozumiał. Dołączył się do wiedźm, próbując złamać zaklęcie bariery. Adrian zacisnął ręce w pięści. Patrzył na troskę i ból malujący się na twarzach tych trzech kobiet, na ich desperację i niezłomność. Tam były dzieci jednej z nich. Adrian wiedział aż za dobrze, co czuła.

- Ty jesteś synem Henryka Oswalda, prawda? – odezwała się nagle Wegnerowa, patrząc kątem oka na Adriana. W jej głosie dało się słyszeć współczucie, co natychmiast go zdenerwowało.

- Każdy jest czyimś dzieckiem. – Wzruszył ramionami zaciskając zęby i wysilił się na obojętny ton. Mógł jej kazać się pierdolić, ale odczuwał też dziwny szacunek dla tej starej wiedźmy. Co nie oznaczało, że nie powie jej czegoś nieprzyjemnego, jeśli dalej będzie próbowała go zaczepiać tym litościwym tonem.

Kobieta jednak już się nie odezwała i na powrót skupiła swoja uwagę na łamaniu zaklęcia kręgu, które więziło jej wnuki za magicznym murem.
Nagle bariera zamigotała, a na jej powierzchni pojawiły się wyładowania elektryczne. Znak, że krąg zaklęcia słabnie. Ten moment wykorzystał biały kruk, wciąż próbujący się przebić przez barierę. Rozpłynął się w obłokach jasnego dymu i już się więcej nie pojawił, a magiczny mur zafalował gwałtownie, niczym tafla wody, w którą ktoś cisnął kamieniem.

- Sukinsyn wszedł do środka. – Rudi nie krył niezadowolonego zdziwienia. – CZYM właściwie jest ten dzieciak? Nie złamał jej tylko przez nią przeszedł, to wręcz niemożliwe!

- Osłabiliśmy znacznie zaklęcie bariery – zauważył Klecha i wyciągnął dłoń, dotykając niewidzialnej ściany. Natychmiast się zaiskrzyła i znów zamigotała. – Będę łamał, cofnijcie się.

Trzy kobiety wymieniły się zaniepokojonymi spojrzeniami. Adrian wiedział w czym rzecz. Klecha się za bardzo śpieszył, bariera nawet nie zrobiła się przeźroczysta, a on już chciał łamać. To może się nieprzyjemnie dla niego skończyć, jeśli źle ocenił swoje siły. Widać przejście przez barierę Białego Kruka, uważał za dostateczny sygnał do działania. Sęk w tym, że mag, który krył się pod postacią ptaka, przejawiał niespotykane zdolności teleportacyjne i nikt, nawet on sam, nie wiedział gdzie leżą granice jego możliwości. To zaklęcie wcale nie musiało bardzo osłabnąć, to że kruk przeszedł, mogło być wynikiem jego niezwykłych zdolności.
Co prawda Adrian miał chęć popędzić Klechę, ale zdrowy rozsądek mu podpowiadał, że ksiądz jako jedyny kapłan posługujący się magią w okolicy, jest w tej chwili bardzo cenny. Nie wiadomo w jakim stanie są dzieciaki zamknięte za barierą, on może być dla nich jedynym ratunkiem.
Widać trzy wiedźmy sądziły podobnie, bo nie odsunęły się. Litnerowa wyciągnęła do niego otwartą dłoń w oczekującym geście. Klecha nieco się zdziwił, ale przyjął tę pomoc. Chwycił drugą ręką wolną dłoń Malwiny, ta załapała za rękę siostrę, a tamta matkę. Adrian patrzył na to w zadumie, kto by pomyślał, że doczeka dnia, kiedy zobaczy wiedźmy współpracujące z księdzem. Utworzyli łańcuch mocy rozkładając ją równomiernie na cztery osoby i uderzyli jednocześnie.

Adrian był już gotowy, jednym gestem zdjął iluzję i sięgnął po miecz z pleców. Rudi stał tuż za nim, gromadząc energię do odparcia uderzenia. Obaj skoczyli do przodu dokładnie w chwili rozdarcia się bariery. Rozpadające się zaklęcie cisnęło czwórką łamaczy w tył, ale zarówno Adrian jak i Rudi byli na to gotowi i przeciwstawili się magicznemu szałowi, ustawiając prowizoryczną barierę z nagromadzonej naprędce energii.
Tu nie było czasu na myślenie, w powietrzu unosił się zapach siarki i ozonu – czarna magia i elementarne pułapki – Adrian instynktownie przejechał ostrzem miecza po bruku, przecinając linie fioletowych malowideł. Gdy tylko magiczny metal rozmazał granice kręgów, wzory przygasły i zmatowiały. Klinga miecza syknęła niczym jadowita żmija, a na jej powierzchni rozbłysły runy. Zachowanie miecza nie wróżyło nic dobrego, Adrian zamarł na ułamek sekundy, dostrzegając jakie zaklęcie tak bezmyślnie właśnie przeciął.

Otworzył nawet usta, chcąc wydać ostrzegawczy okrzyk, ale nagle niebo nad nimi się dosłownie załamało, a z rozdartej czasoprzestrzeni wyłonił duży, buro-zielony smok.

- Pieprzony wiwern – syknął wściekle Rudi za plecami Adriana. – Oswald, ty…

Nie dokończył, epitety pod adresem Adriana i wulgarne opisy jego niekompetencji utonęły w ryku nacierającego wiwerna.

Smok poruszał się na dwóch nogach, trochę jak dinozaur, jednak jego ciało było wysunięte mocno do przodu, przez co tułów znajdował się stosunkowo nisko nad ziemią. Równowagę pomagały mu utrzymać błoniaste skrzydła, szeroko rozłożone po bokach, które pełniły również funkcje kończyn przednich. W biegu kołysał się na boki i kłapał uzębioną paszczą, osadzoną na długiej, elastycznej szyi.

Adrian stwierdził, że mogło być gorzej. Ostatecznie wiwern, zaraz obok piekielnego ogara, to jedne z najmniejszych bestii z pogranicza światów. Naprawdę, ta pułapka mogła przywoływać coś dużo większego i dużo paskudniejszego.

Adrian uśmiechnął się po nosem. Nie takie rzeczy się zabijało…

Cała akcja trwała ledwie kilka sekund. Adrian wyszedł na spotkanie smokowi. Rozpędził się na krótkim dystansie, zupełnie jakby zmierzał go staranować. W ostatniej chwili, tuż przed rozwartą paszczą potwora, skorzystał z mokrego chodnika. Ślizgiem dostał się pod brzuch wiwerna, znikając mu nagle z oczu i, korzystając ze ślizgu, przejechał mu po nim ostrzem miecza. Stwór zawył, a Adrian, skąpany w jego krwi, szybko wyszedł spod niego pomiędzy tylnymi nogami. Nie sądził, żeby ten cios załatwił sprawę, ale wolał nie ryzykować, że smok przewróci się na niego i przygniecie swoim cuchnącym cielskiem. Ledwo zdołał się wydostać spod broczącego krwią stwora, a już napotkał na swej drodze, sunący szybko w kierunku jego twarzy, ogon gada. Ale Adrian miał refleks. Świst powietrza wyznaczył krwawą ścieżkę dla odciętego, rogowatego końca ogona. Wiwern zawył jeszcze głośniej i paszczą, osadzoną na swojej długiej i giętkiej szyi, zawrócił w stronę Adriana. Szermierz właśnie obracał się, wciąż pchany impetem, który pomógł mu przy odcięciu ogona bestii, nie był pewny, czy zdoła złapać równowagę na czas i przybrać pozę obronną. Już prawie zapomniał, jak wytrzymałe i szybkie są te gady.
Jednak do konfrontacji kły-miecz nie doszło, bo nim wiwern sięgnął do Adriana, na jego pysku wykwitała potężna eksplozja, wyrywając mu połowę dolnej szczęki. Upiorne, wysokie wycie wydobyło się z gardła potwora, kiedy z powrotem zawracał głowę, by zobaczyć, kto śmiał go tak okaleczyć. Rudi właśnie w tym momencie wypuścił kolejną falę uderzeniową składając dłonie w Znak Gwiazdy. Tym razem smok był gotowy, otworzył zmasakrowaną paszczę, ze smętnie zwisającą resztką szczęki i plunął w czarodzieja czarnym ogniem. Ataki Rudiego i rozsierdzonego smoka spotkały się w połowie drogi i zderzyły z hukiem, przyprawiając o dzwonienie w uszach. Żaden z nich jednak nie zdążył wypuścić kolejnego, bo do akcji ponownie wkroczył Adrian.

Szyje wiwernów są długie i giętkie, przez co nie są też zbyt grube, nie tak jak u innych smoków. To nieduża masa zapewnia im szybkość i elastyczność. Przez co te właśnie bestie z pogranicza były jakby stworzone do tego, żeby obcinać im głowy. Smok, zajęty chwilowo Rudim, nie dostrzegł jak Adrian go zaszedł. Nim zdążył się zorientować co się dzieje, jego głowa leżała już na bruku, rozlewając u stóp Adriana kałużę czarnej krwi.

Panie i panowie, oto Adrian Oswald, syn Henryka, Pogromca Smoków. Alkoholik.

- Ty jesteś szurnięty – skomentował od razu Rudi, mierząc krytycznym wzrokiem umazanego we krwi swojego podwładnego. – Czy ty to robisz specjalnie? Masz jakieś socjopatyczne zapędy? No powiedz, że zwyczajnie lubisz niezobowiązujące mordowanie, bo nie wierzę, że nie zauważyłeś jaką pułapkę aktywujesz!

- Lubię – przyznał lakonicznie i kopnął łeb wiwerna, który łypał na niego zamglonym, pełnym wyrzutu okiem. – Ale naprawdę nie zauważyłem. Jestem trochę skacowany. Nie gniewaj się, zobacz, dam ci go. Będziesz mógł go sobie wypchać, powiesić nad kominkiem i szpanować przed laskami, że zabiłeś smoka.

Rudi nagle, zupełnie nieoczekiwanie, zamiast urządzić karczemną awanturę, złożył ręce do Znaku i wymierzył go gdzieś w okolicę głowy Adriana. Nim szermierz w ogóle jakkolwiek zareagował, fala energii przeleciała mu koło ucha. Gdyby faktycznie była wymierzona w niego, już byłby trupem. Rudi był równie szybki i morderczy co wiwern. Adrian zdążył się obejrzeć, żeby zobaczyć jak wypuszczona energia uderza w piekielnego ogara, który pochylał się nad czyimś bezwładnym ciałem kilka metrów od nich. Pies dostał prosto w głowę, niewielki móżdżek wyleciał mu uchem, razem z pozostałościami po czaszce. Ogary nie były specjalnie wymagającymi przeciwnikami.

Adrian rozpoznał również białą postać, którą piekielny kundel szykował się zeżreć. Obaj z Rudim jak na komendę zerwali się w tamtym kierunku. Boże, jeśli ten chłopak nie żyje, to oni też. Jego ojciec urządzi im tu piekło na ziemi, a potem dobierze się do dupy temu, który odpowiadał za to bezpośrednio. Pocieszające było tylko to, że to nie byli oni.

Ku ich zaskoczeniu, chłopak był całkowicie przytomny, ale nie poruszał się. Przeniósł na nich swoje intensywnie niebieskie spojrzenie, kiedy przy nim przyklękli, szukając ran.

- Nie… – wychrypiał słabo. Mówienie sprawiało mu trudność. – Nic mi nie jest… On nie widział, wywęszył mnie… są tu jeszcze gdzieś dwa, ślepe… To paraliż… młody żmij…

Adrian znalazł na jego ramieniu ślady po ukąszeniu. Młode żmije nie był groźne, ich jad paraliżował na parę godzin i tyle. Oprócz niewielkiej rany na drugim ramieniu chłopakowi nic nie było. Wyliże się. Jego przeciwnik nie był głupi i najwyraźniej doskonale zdawał sobie sprawę z kim może zadrzeć, próbując zabić Lamberta Medvene. Więc zwyczajnie wykluczył go z gry, posyłając mu pocałunek żmija. Sprytne.

- Dziewczyna… – powiedział biały chłopak nagle i obaj mężczyźni popatrzyli na niego zachłannie. Gdzieś tu są jeszcze cywile. – Zabrał Malkolma i zrobił coś dziewczynie… szukajcie, zanim psy znajdą…

- Szukaj – rozkazał Rudi Adrianowi, a sam rozdarł swoją koszulkę, próbując zatamować krwawiące ramię chłopaka.

Adrian podniósł się i zobaczył stojące w niewielkiej odległości od nich wiedźmy, w towarzystwie Klechy. Słyszały słowa młodego Medvene. Ich twarzy były szare i niczego nie wyrażały. Natychmiast się rozeszły. Też szukały.
Adrian znał lepsza i szybszą metodę.

- Jak się czujesz? – Podszedł do księdza i zniżył ton głosu, tak żeby nikt poza nim nie usłyszał pytania.

- Obolały i osłabiony, ale damy radę. – Klecha uśmiechnął się delikatnie, po czym wskazał w stronę chłopaka. – Co z nim?

- To nic, dziabnął go żmij. Szukamy dziewczyny. Dasz radę ją znaleźć?

- Jeśli żyje…

- Żyje – zapewnił go twardym i nieustępliwym głosem Adrian.

Klecha wiedział o co chodzi, Adrian nie zniósłby myśli, że znowu pojawił się za późno.

- A co z tym drugim chłopakiem? Jego też mam szukać?

- Jego nie znajdziesz – odparł Adrian lakonicznie i ruszył szukać na własną rękę, zostawiając Klechę z jego cudownymi sztuczkami.

Klecha potrafił namierzać chorych i rannych znajdujących się w pobliżu. Adrian nie wiedział, jak to dokładnie działa, ale ksiądz w jakiś sposób wyczuwał słabnące aury, pod warunkiem, że znajdowały się nie dalej niż kilkadziesiąt metrów od niego. Jeśli napastnik zabrał Malkolma, to najpewniej skorzystał z teleportu i ten mały trik Klechy na nic się tu nie zda. Są już pewnie daleko stąd. Adrian zaczął teraz studiować wyblakłe fioletowe linie na chodniku, szukając tych określających teleport. Czarownik musiał go sobie przygotować wcześniej, tak żeby współgrał z barierą i wypuścił ich za nią.

Nagle powietrze rozdarło upiorne psie wycie. Adrian momentalnie zerwał się w jego kierunku, za nim podążył Klecha. Zatrzymali się tuż za fontanną Neptuna, porażeni widokiem.

Ktoś kiedyś Adrianowi powiedział, że wiedźmy nie są w sumie groźne. Wredne – owszem, ale niegroźne. Chyba nie znał TYCH wiedźm.
Stara Wegnerowa wyglądała niczym wcielenie furii doskonałej, złorzecząc i rzucając klątwy w starogermańskim, od których słuchania robiło się niedobrze. Obiektem tych bluźnierstw był ślepy ogar wijący się u jej stóp i wyjący rozdzierająco. A miał ku temu powody. Wiedźma rzuciła na niego wyjątkowo paskudną klątwę, jego całe ciało okrywały wrzody, kipiały na nim, eksplodując żółtą ropą i zaraz rozdzierając poranione ciało kolejnymi. To zapowiedź długiej i bolesnej śmierci. Ktoś, kto znał taką klątwę, na pewno nie powinien uchodzić za „niegroźnego”.
Kawałek dalej jedna z córek Wegnerowej, Jagoda, rozprawiała się z drugim. Skutecznie go unieruchomiła, przymrażając mu łapy do chodnika. Wciąż musiała podtrzymywać zaklęcie ręką, a na jej twarzy malował się wysiłek. Nie była tak zdolna jak jej siostrzeniec, nie mogła puścić zaklęcia i pozwolić mu trwać, nie mniej jednak dowiodła właśnie, że potrafi posługiwać się magią żywiołów w sposób zaawansowany, łącząc je ze sobą. Adrian nie podejrzewał tych wiedźm o takie zdolności.

Adrian podszedł i dobił tą niedorobioną mrożonkę wbijając jej ostrze miecza w potylicę. Celowanie w serce nie miało sensu, bestie z pogranicza albo nie miały takiego organu, albo miały ich po kilka. Najpewniejsza była głowa, no chyba że akurat miałby przed sobą Cerbera albo Hydrę. Wtedy głowę lepiej zostawić w spokoju.
Kobieta po jego interwencji natychmiast puściła zaklęcie i opadła na kolana, dysząc ciężko. Łaska żywiołaków wiele ją kosztowała, zdaje się, że te duszki niekoniecznie chciały służyć wiedźmie. Nim zdążył o to spytać, dostrzegł scenę, malującą się za jej plecami i na chwilę zamarł.
Starsza siostra Jagody, Malwina, klęczała zapłakana nad młodą, nieprzytomną dziewczyną. Wołała ją po imieniu i ewidentnie próbowała przekazać jej swoją energię, ale robiła to cokolwiek nieudolnie. Nim zdążył pomyśleć co robi, jego nogi już same niosły go w kierunku obu kobiet. Malwina podniosła na niego oczy, kiedy położył rękę na klatce piersiowej jej córki. Dziewczyna nie oddychała, za to czuł mrowienie chaotycznie przekazywanej Mocy.

- Przestań – rozkazał szorstko jej matce, jego głos brzmiał naprawdę groźnie. – W próżne nie nalejesz, tracisz tylko czas. Sprawdź serce.

Po tym rozkazie, nie patrząc czy go zrozumiała, chwycił dziewczynę za nos i odchylił jej głowę do tyłu, po czym rozpoczął sztuczne oddychanie. Tu żadna magia nie pomoże, jeśli była martwa. Klecha uzdrawiał żywych. Pomimo głębokiej wiary, nie zdarzyły mu się jeszcze przypadki, doprowadzające do zmartwychwstania pacjentów. Tak samo nie pomoże przekazywanie energii, jeśli jej serce nie biło.

Między jednym wdechem a drugim, kątem oka dostrzegł, że Malwina przygotowuje się do masażu serca. Zrobił więc czwarty wdech, a kobieta zaczęła liczyć uciskając. Ze zdziwieniem stwierdził, że potrafi to robić. Więc czemu u diabła od tego nie zaczęła? Ile cennych sekund stracili? Jak długo ta dziewczyna leżała tutaj bez oddechu? Czy ty wiesz kobieto, co to znaczy przyczynić się do śmierci własnego dziecka? Czy ty będziesz potrafiła potem z tym żyć?

Adrian przestał myśleć racjonalnie. On nie dawał rady, nie potrafił, mimo starań. A teraz to działo się znowu. Automatycznie słuchał odliczań wiedźmy i niczym zaprogramowany robot przekazywał swój oddech tej dziewczynie, zgodnie z przyjętymi wytycznymi. No dalej, żyj! Nie rób mi tego, nie umieraj dziewczynko, żyj!

Słyszał, jak głos jej matki łamie się, od tłumionego szlochu. Traciła nadzieję. Ale oprócz tego, do uszu Adriana dotarł jeszcze jeden dźwięk. Cicha modlitwa unosiła się w powietrzu i roztaczała swoją kojącą aurę. Klecha natomiast nie tracił nadziei. Adrian czuł jak ksiądz skupia wokół siebie Moc. Przykląkł tak jak oni obok dziewczyny i czekał na jej pierwszy oddech, na pierwsza oznakę życia. Modlił się dla niej.

No dalej dziewczynko, dasz radę! Oddychaj! Żyj!

I nagle to się stało. Kiedy nachylił się ponownie, poczuł na twarzy jej słaby oddech. Spojrzał na Malwinę. Ta zamarła na chwilę z ręką na sercu córki i patrzyła ze łzami w oczach, jak jej klatka piersiowa delikatnie się unosi i opada. Adrian prawie się zachłysnął, w jakiś niepojęty sposób czuł się oczyszczony. Zrehabilitowany. Nie, nie całkiem, poczucie winy nigdy nie zniknie, to wiedział na pewno, ale teraz, na tę chwilę, jego dusza uzyskała spokój i to większy niż kiedy próbował otumanić ją alkoholem.

- Grzeczna dziewczynka… – wymamrotał pod nosem oszołomiony, ale dziwnie szczęśliwy.

Klecha nie tracił czasu, objął ciepłymi dłońmi twarz nieprzytomnej i wyszeptał ostatnie zdania modlitwy. Adrian widział, że ksiądz był bardzo osłabiony po złamaniu zaklęcia kręgu. Jego usta były blade, a na czole wystąpił mu pot, ale niezmordowanie przelewał w jej ciało ożywczą Moc.

A zaraz potem obudził się tajfun.

Dziewczyna nagle otworzyła oczy. Z gwizdem, gwałtownie i łapczywie wciągnęła powietrze, a jej ciało w ułamku sekundy pokryło się turkusowymi malowidłami, które nie ominęły nawet twarzy. Znamiona żywiołaków. Adrian pierwszy raz w życiu widział je pokrywające ciało tak rozlegle. Ale słyszał o tym. Gniew żywiołu.

Uderzenie nastąpiło błyskawicznie, widział dezorientację i przerażanie malujące się na twarzy uzdrowionej. Nie panowała nad tym. Czuła to, ale nie panowała. I to była ostatnia rzecz jaką zobaczył, kiedy fontanna Neptuna za ich plecami dosłownie eksplodowała rozsadzona przez wodę. Żywiołaki wrzały i krzyczały z gniewu, powietrze wibrowało od ich Mocy, a woda z fontanny nagle rozprysła się we wszystkich kierunkach, magicznie się namnażając i zmiatając z powierzchni wszystko, co stało jej na drodze.
Pierwsza fala uderzyła w Klechę, Adrian dostał chwilę później. Malwina desperacko, ze wszystkich sił przytuliła córkę i obie zostały odrzucone w przeciwną stronę. Potężna fala ścięła z nóg kolejno: stojącą najbliżej nich Jagodę, a potem Wegnerową. Kobiety momentalnie zniknęły pod naporem wody.

Adrianowi udało się chwycić Klechę i we dwóch, teraz przerzucani przez wodę jak małe piłeczki, pędzili na spotkanie z Motławą.
Cóż, tego należało się spodziewać, najwyraźniej najbardziej rozsierdzone były ondyny – żywiołaki wody – i to one zamierzały się rozprawić ze wszystkim, co żyje. Żywiołaki nie były zbyt bystre, nie rozumiały pojęcia „oprawca” czy „wybawiciel”, nie do nich należał osąd. Jeśli ich podopieczny czuł tak wielki strach, był o krok od śmierci, to znaczy, że trzeba tu urządzić prawdziwą jatkę w jego imieniu. W tym celu ondyny szukały miażdżącej przewagi, żeby móc efektownie doprowadzić do kataklizmu. I tak oto woda z neptunowej fontanny niosła ich przez cały Długi Targ, żeby złożyć ich ciała w ofierze Motławie. I będą mieli naprawdę dużo szczęścia, jeśli dotrą do rzeki żywi i w jednym kawałku. Najpewniej zaraz rozbiją sobie głowy o niesione z prądem straganiki z pamiątkami, albo się zwyczajnie potopią.

Nagle na drodze rozszalałej wody,wyrosła wysoka tama. Ziemia rozerwała chodnik i wypiętrzyła się na dobre 10 metrów w górę. Adrian zdążył tylko pomyśleć, że zabije za to Tobiasza, a chwilę potem woda cisnęła nim o ścianę jak szmacianą lalką. W ostatniej chwili zdążył przekręcić się tak, żeby zamortyzować uderzenie Klechy, ksiądz był nieprzytomny i leciał na spotkanie z tamą głową do przodu. Sam odepchnął się Znakiem, żeby zmniejszyć nieco impet. Niestety, przez gwałtowny nurt, za późno się do niego złożył .
Uderzenie wycisnęło Adrianowi powietrze z płuc, a sekundę potem uderzył w niego rozpędzony ksiądz. Straszne kłucie w boku, niemal pozbawiło go przytomności.

- Moje żebra – syknął wściekły, ale mimo bólu nie puszczał Klechy, nie pozwalając mu się utopić.

Nagle ściana zaczęła się zmieniać, ze zgrzytem zaczęły się w niej formować niewielkie stopnie prowadzące w górę. Adrian westchnął ciężko. Z nieprzytomnym Klechą, w obecnym stanie, wejście po nich będzie cokolwiek niemożliwe. Tobiasz, ty skończony baranie!

- Podaj mi go. – Nagle na jednym ze stopni, tuż nad wodą, zmaterializował się Rudi, rozsiewając wokół czarny dym. – Dasz radę wejść sam?

- Tak – odparł słabo, przekazując mu przyjaciela.

Rudi przerzucił księdza przez ramię i zaczął się ostrożnie wspinać. Adrian ruszył za nim, choć nie było mu łatwo. Jak szacował, miał połamane przynajmniej jedno żebro, o ile nie dwa. Nie był też uzdolniony jeśli chodzi o zaklęcia lecznicze, toteż inkantacja mająca uśmierzyć ból, natychmiast przestała działać. Co za parszywy dzień.
Na szczycie już czekał na nich Tobiasz głupkowato uśmiechnięty i najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony. Adrian planował zetrzeć elementaliście z gęby ten uśmieszek.

- Masz nieuleczalnego popierdolca – warknął na niego. – Powiedz mi, o czym myślałeś, ustawiając na naszej drodze litą skałę, kiedy lecieliśmy razem z tą wodą, Bóg jeden wie ile na godzinę?

- Pewnie o tym samym co ty, kiedy aktywowałeś pułapkę ze smokiem. – Tobiaszowi zrzedła mina, ale z tonu głosu należałoby wnioskować, że nie jest zbyt przejęty faktem, że omal nie zabił Adriana i Klechy.

Adrianowi drgnęła brew.

- To znaczy, że jak długo już tu jesteś? – Jeśli powie, że od początku i że przyglądał się do tej pory bezczynnie, to wtedy już na pewno go zabije.

- Stawiali barierę – uciął dyskusję Rudi. – Marta jeszcze ją kończy i ściąga Sprzątaczy. Tobiasz przyleciał, jak tylko ta mała zaczęła szaleć. Ma dziewucha pierdolnięcie, nie ma co…

Adrian obejrzał się w stronę Zielonej Bramy. Tam kończyła się bariera ustawiona przez Martę i Tobiasza, powietrze falowało, a woda, której udało się wyjść za tamę, nie wyciekła poza nią i nie dotarła do Motławy. Chociaż tyle dobrego. Zniszczenia nie wyjdą dalej poza deptak i żaden zbłąkany cywil się tu nie przyplącze.

Adrian dopiero teraz rozejrzał się nieco przytomniej. Klecha leżał ułożony wzdłuż tamy i się nie ruszał, ale jego pierś unosiła się w równym oddechu. Nie było widać żeby był ranny, ale Adrian mógł się założyć, że tak jak i on ma coś złamane. Na tamie siedział również, oprócz Tobiasza i Rudiego, młody Medvene. Wciąż dziwnie nieruchliwy, ale fakt że siedział oznaczał, że paraliż zaczyna powoli ustępować.

- Co z wiedźmami? – zapytał wreszcie Rudi, z niepokojem patrząc na burzącą się u stóp ściany, wciąż rozszalałą wodę.

- W ich żyłach płynie krew wodnych bóstw – odezwał się cicho i z pewnym trudem Lambert. – Nie utopią się, nawet gdyby bardzo chciały.

- Gorzej jak dostały czymś ciężkim w głowę – zauważył Adrian z goryczą. Jeśli jego wysiłki poszły na marne, to trafi go tu ciężki szlag.

Niespodziewanie oczy Lamberta rozbłysły zimnym, błękitnym światłem, a Adrian poczuł ciepły prąd Mocy. Chwilę potem na niebie zmaterializowały się dwa duże kruki, wyłaniające się z jedwabistego czarnego dymu. Oba, niczym zsynchronizowane latawce, dały nura prosto w spienioną wodę.

- Kurwa – zaklął Rudi. – I tylko ich mi tu jeszcze brakowało.

- A co ja mam powiedzieć? – westchnął Lambert beznadziejnie. – Ojciec jest wściekły, czuję pomimo paraliżu. Obedrze mnie żywcem ze skóry.

Z wody wyłonił się mężczyzna. Wsparł się o jej taflę dłońmi, zupełnie jakby była stałą materią, po czym wynurzył resztę ciała, wspierając się kolanem na rozdygotanej powierzchni. Chwilę potem już stał na wodzie. Za jego plecami ciemna toń cieczy zaczęła się rozstępować. Woda została rozepchnięta na boki przez energetyczną bańkę, która się spod niej wynurzała. Pod tym osobliwym kloszem stał drugi mężczyzna, bardzo podobny do pierwszego, a u jego stóp siedziały cztery kobiety. Wyglądało na to, że nic im nie jest.

- Budź Klechę. – Rudi trącił Adriana w ramię, aż ten syknął z bólu. Był i tak nieźle poobijany, najlżejsze pacnięcie bolało jak sto diabłów. – Jezus z Mojżeszem wpadli na imprezę, na pewno nie chciałby tego przegapić.

- Prędzej zafundował by im ekskomunikę za profanację – mruknął Adrian rozcierając obolałe ramię, a młody Medvene się szczerze roześmiał.

- Raczej by się nie przejęli – stwierdził Tobiasz z filozoficznym spokojem.
* * *

Adrian znalazł swój miecz niedaleko Ratusza Głównego Miasta. Woda wyrwała mu go z ręki i cisnęła w zupełnie inną stronę niż jego. Kiedy schylał się, żeby go podnieść, żebra boleśnie dały o sobie znać. Zaklął parę razy, a potem spróbował ponownie potraktować swój obolały bok zaklęciem uśmierzającym ból. Na nic się to nie zdało. Był naprawdę kiepski, jeśli chodziło o zaklęcia regeneracyjne. Cóż, nie było się w sumie czemu dziwić, opierały się one na magii kapłańskiej, a żeby jej używać trzeba wierzyć. W cokolwiek, chociażby jakiegoś małego, zapomnianego boga. Adrian już dawno stracił wiarę w to, że może polegać na jakiejkolwiek sile wyższej.
Dlatego jego najlepszym przyjacielem było ostrze. Magiczna stal nigdy nie zawodziła, nie była kapryśna, nie trzeba się było do niej modlić czy składać jej czegoś w ofierze, żeby może łaskawie użyczyła swojej mocy. Była mu wierna i uległa, bezgranicznie oddana. Znał ją i jej możliwości i cenił bardziej niż jakiekolwiek bóstwo.

Niedaleko miejsca w którym znalazł miecz, tuż pod ścianą ratusza, coś błysnęło, odbijając promienie słoneczne. Zaintrygowany podszedł do niewielkiego przedmiotu, podniósł go z ziemi i dokładnie obejrzał.
Bryłka lodu. Pod palcami czuł nikłą wibrację zaklęcia, wolę tego, który ją stworzył. Mieściła mu się w dłoni, mógł ją zamknąć w pięści, a na jej powierzchni po obu stronach były wygrawerowane dwie runy. Jedną z nich była Laukaz – powszechnie uważana za runę wody. Jej dodatkowymi właściwościami są: odblokowywanie tego, co zatkane oraz zwiastowanie zmian. Pomaga w spełnieniu każdego określonego życzenia, gdyż, przekazywana bliskim, mówi „tak” na wszelkiego rodzaju prośby.
Drugą runą była Odala. Runa pomaga utrzymać związki, które symbolizowane są przez czarodziejski węzeł. Odala jest runą rodziny, szczepu, ojczyzny. Obdarza poczuciem bezpieczeństwa, stosuje się ją także do ochrony i zachowania wspólnoty, rodziny już istniejącej.

Adrian obejrzał się w stronę wiedźm. Dwie z nich jak kwoki stały nad młodą dziewczyną, która siedziała na niskim schodku którejś z kamienic, z głową między kolanami i zawzięcie wymiotowała. Cóż, żywiołaki użyły jej jako bramy dla rozszalałego żywiołu, jej organizm miał prawo reagować po takim przedstawieniu gwałtownie. Jej ciotka trzymała jej troskliwie włosy na karku, żeby ich sobie nie ubrudziła, natomiast babcia starała się zablokować te sensacje żołądkowe jakimś mało ofensywnym zaklęciem. Cóż, stara Wegnerowa, podobnie jak Adrian, najwyraźniej nie miała talentów w dziedzinie uzdrawiania czy łagodzenia objawów. Matka dziewczyny z kolei, razem z Rudim, urządzała karczemną awanturę dwóm nowo przybyłym mężczyznom – braciom Medvene, wysokiej rangi przedstawicielom Loży. Klecha, razem z Lambertem, synem jednego z Medvene, siedzieli na innym schodku innej kamienicy i wyglądali jak dwie kupki nieszczęścia. Chłopak właśnie został zbesztany przez ojca za samowolkę i nie zaczekanie na wytyczne tylko wejście do akcji na hura. Jako że potrafił się teleportować szybciej i dalej niż inni magowie, dotarł na miejsce wcześniej od swojego ojca i wuja. Powinien był na nich zaczekać. Klecha z kolei dopiero co się ocknął i trzymał się za głowę, najwyraźniej mając koszmarną migrenę. Biedny ksiądz mógł uzdrawiać innych, ale nie mógł uzdrowić siebie. To była jego ofiara, jego poświecenie i pokuta, w zamian za Moc, którą obdarzał go jego Bóg. Dlatego właśnie Adrian nie lubił bogów. Zawsze chcieli czegoś w zamian, tak naprawdę niczego nie robili bezinteresownie, a przecież za takich chcieli uchodzić – dobrych altruistów dla swych wyznawców. Banda hipokrytów.
Tobiasz i Marta biegali po deptaku, goniąc do pracy Sprzątaczy i ciągle szukając w malowidłach na chodniku portalu, którym mógł zbiec sprawca tego całego bałaganu razem z Malkolmem Litnerem. Zadanie mieli o tyle utrudnione, że nawałnica wody, która tu przed chwilą szalała, rozmyła większość kręgów i znaków. Odtworzenie ich będzie trudne, bo najwyraźniej elementarne pułapki były specjalnością tego maga. Adrian dawno już nie widział tak skomplikowanych kombinacji kręgów i runicznych zaklęć. Szczerze – niemal nic z tego nie rozumiał. Dodatkowo Tobiasz zniszczył kilka kręgów wznosząc tamę, a potem tworząc wielką dziurę w ziemi, aby pozbyć się wody z deptaka. Adrian utwierdził się tylko w przekonaniu, że ten chłopak jest bezmyślny i woli najpierw działać niż zatrzymać się na chwile refleksji. Uznał że to chyba powszechna cecha elementalistów. To tacy ludzie demolka, gdzie się nie pojawią, zostawiają po sobie płonące zgliszcza i ruiny.
Tak jak dzisiaj. Ledwie dwóch elementalistów, a deptak wygląda jakby mała armia stoczyła tu bitwę. Adrian znowu zerknął na wiedźmy i ich młodą podopieczną, wciąż nękaną słabością organizmu. No dwóch i pół, jeśli mamy być sprawiedliwi. A to „pół” z tego wszystkiego narobiło najwięcej szkód.

Znowu obejrzał znalezioną bryłkę lodu. Nie miał wątpliwości kto ją zrobił i w jakim celu. Ładny prezent, szkoda żeby się zgubił. Adrian wiedział, że łamie przepisy, ten kawałek magicznego lodu powinien zabezpieczyć jako dowód w tej sprawie, ale naprawdę, nawet on miał małą listę rzeczy świętych. Do takich rzeczy między innymi zaliczały się więzy rodzinne.

- Domyślam się, że to twoje – stanął nad dziewczyną i pokazał jej bryłkę.

Podniosła na niego swoje znękane i zapłakane spojrzenie, ale nim zdążyła mu cokolwiek odpowiedzieć, znowu zgięła się w pół w napadzie wymiotów, zwracając zawartość żołądka prosto na jego buty.
Adrian policzył w myślach do dziesięciu. Spokojnie, sam był sobie przecież winny, stając przy niej powinien wziąć poprawkę na to w jakim stanie się znajduje. Nie jej wina. Ale i tak miał ochotę ją trzasnąć.

- Masz cela Dita – zaśmiała się jej ciotka, choć i ona miała czerwone oczy od łez. – Piękne trafienie.

- Dzięki – wymamrotała dziewczyna słabo i znowu zwymiotowała. Tym razem Adrian zdążył się odsunąć.

- Wybacz jej, jest strasznie skołowana – odezwała się Wegnerowa przepraszającym tonem i uśmiechnęła się życzliwie do Adriana. – Wyjątkowo nie zrobiła tego specjalnie, choć maniery miewa koszmarne.

- Zatem wyjątkowo nie zaprezentuje jej moich równie koszmarnych manier. – Adrian nie był w nastroju żeby silić się na uprzejmości, był obolały i zmęczony.

- Och, już byś się nie droczył, twój ojciec był dżentelmenem, wiem że nie wychowałby syna niepotrafiącego zachować się wobec kobiety. – Wegnerowa najwyraźniej uparła się dziś go sprowokować. Zaraz zobaczy jak to on nie potrafi się zachować wobec kobiety.

- Oddajcie jej to. – Ugryzł się jednak w język i przekazał runiczną bryłkę babci dziewczyny, po czym odwrócił się na pięcie i opuścił towarzystwo.

Może i chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie bardzo wiedział, co by to miało być. Martwił się, ale nie wiedział czy ma w ogóle prawo do tego zmartwienia – był dla nich obcy. Nie potrafił im w danej chwili ani pomóc, ani pocieszyć. One musiały sobie radzić z utratą członka rodziny w swoim gronie. Chociaż bryłka nie stopniała, a napastnik, gdyby chciał zabić Litnera, po prostu by to zrobił – zatem chłopak żyje. Pytanie brzmiało w jakim jest stanie i do czego mógłby być komuś potrzebny. I jak długo będzie potrzebny żywy.
Miał szczerą nadzieję, że chociaż dziewczynie nic nie będzie. Obecnie wyglądała jak trzy ćwierci do śmierci, ale ostatecznie miała do tego prawo. Jej już pomógł na tyle, na ile mógł i uważał, że zrobił dużo. Teraz pora się wziąć za zasadnicze zagadnienie. Dawno nie odczuwał zapału do pracy, zwłaszcza, że był nieźle połamany i okropnie go suszyło.

- Jesteś po prostu nieodpowiedzialny Corbin! – dotarł do niego rozgniewany okrzyk Malwiny.

Obejrzał się w tamtym kierunku, kobieta dalej naskakiwała na Medvene, ale Adrian nie miał pojęcia, że cywilna wiedźma może być z przedstawicielami Loży na ty. Rudi, jak nie on, stał za nią nieco skulony, najwyraźniej zaskoczony takim obrotem sprawy. Zwykle to on generował wszelkie awantury, tymczasem Malwina Litner biła go w tym na głowę. Kobieta z furią w oczach właśnie szykowała się, żeby rozszarpać na sztuki dwóch potężnych magów. Sami bracia Medvene prezentowali co do tego różne postawy. Młodszy – Corbin – miał kamienną twarz i nie zdradzał się z emocjami, cierpliwie wysłuchiwał inwektyw pod swoim adresem. Ivo natomiast miał minę bardzo zniecierpliwioną i Adrian czekał tylko momentu, aż złapie tę awanturną wiedźmę i przetrąci jej kark.

- Przysięgaliście mi, ty i Witek, klęliście się na własne matki, że zaopiekujecie się moim dzieckiem, że włos mu z głowy nie spadnie! – Jeszcze chwila, a rzuci im się do gardeł i przegryzie tętnice. – Jak mogliście dopuścić do takiej sytuacji?!

- Kląłeś się na mamę? – zainteresował się niby to beztrosko Ivo, chociaż jego oczy jarzyły się zimnym, błękitnym światłem. Był naprawdę rozdrażniony. – Corbin, nie masz wstydu, nasza matka nie żyje od jakichś pięciuset lat…

Brat rzucił mu tylko urażone spojrzenie, ale zawzięcie milczał. Za to Malwina już brała wdech, żeby wydać z siebie kolejną serię niepożądanych dźwięków. Rudi miał minę męczenniczka, najwyraźniej sam próbował się porozumieć z przedstawicielami Loży, niestety rozwścieczona wiedźma skutecznie mu to uniemożliwiała.

- Ja bym proponował odłożyć pretensje na później. – Adrian stanął obok Rudiego i, zgodnie z jego oczekiwaniami, wszyscy zgromadzeni spojrzeli na niego. – Mamy dwóch świadków zdarzenia do przesłuchania, tymczasem tracimy czas na bezowocne awantury. Poza tym muszę się napić.

- Ja też – przyznał niespodziewanie Rudi, co było nowością z jego strony, bo picie na służbie uważał za grzech najcięższy, przez co Adrian miał z nim nieprzyjemne przeprawy, kiedy zjawiał się na zbiórkach nie do końca trzeźwy.

- A ja mam rum w domu. – Stara Wegnerowa zaszła ich cichutko od tyłu. – Zapraszam do mnie panowie, moja kamienica znajduje się w obrębie bariery, poza tym moja wnuczka potrzebuje odpocząć, a moja córka nie pozwoli wam jej nigdzie zabrać na przesłuchanie. Ja z resztą też nie.

- Rum – ucieszył się Adrian – Nie wiem jak wy, ale ja idę z babcią.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Kometa
Stalówka


Dołączył: 19 Lip 2011
Posty: 37
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Kosmosu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 18:30, 16 Sie 2011    Temat postu:

Rozdział 3


Cały czas było mi okropnie zimno, co kłóciło się ze słoneczną pogodą na dworze. Matka z babcią chciały mnie położyć do łóżka, ale za nic im na to nie pozwoliłam. Nie zamierzałam niczego przegapić, nie tym razem. Już im za grosz nie wierzyłam, kiedy obiecywały, że wszystko mi wyjaśnią potem. Wiedziałam, że mnie okłamywały i to zdaje się już od bardzo dawna. Ale koniec z tym. Chciałam być przy rozmowie z tymi dziwnymi ludźmi, zwłaszcza że i oni domagali się tej rozmowy ze mną. Oczywiście wybuchła o to straszna kłótnia, głównie między mną a matką, babcia w tym czasie skupiła się na oglądaniu moich podrapanych pleców. Nie wiedziałam jak ani kiedy, ale rana na nich się zagoiła. Jedynym świadectwem tego, że tam była, były trzy długie czerwone pręgi i echo bólu, który wtedy czułam.

Teraz siedziałam w kuchni przy stole pod ścianą, owinięta w mój koc po same uszy i dzwoniłam zębami z zimna. Zdaje się, że miałam temperaturę. Przede mną parował kubek z jakąś podejrzaną cieczą, którą babcia zaparzyła dla mnie, twierdząc, że przywróci mi siły i zbije gorączkę. Żeby wszystko było jasne – nie zamierzałam tego pić.

Obok mnie siedział ten Biały Chłopak, o którym sądziłam, że został zagryziony przez węża. Nie wyglądał dużo lepiej ode mnie. O ile wcześniej był blady, teraz zdawał się być wręcz przeźroczysty, głębokie cienie pod jego niesamowitymi oczami zdradzały zmęczenie, a na jego ramieniu widziałam prowizoryczny, okrwawiony opatrunek. Ale i tak dalej wyglądał oszałamiająco i przyznać muszę, że trochę mnie onieśmielał, co naprawdę, jak do tej pory, nie udało się żadnemu przedstawicielowi płci męskiej. On również dostał podejrzane ziółka od babci i chyba również nie planował ich pić.
Oprócz naszej dwójki w kuchni było całe zgromadzenie. Naprzeciwko nas, przy stole, oprócz mojej matki i babci ,siedział jakiś facet i dziewczyna. Mężczyzna był wysoki i dobrze zbudowany i na moje oko mógł mieć coś po trzydziestce. Może nazwałabym go nawet przystojnym, gdyby nie kwadratowa szczęka i zbójecki wyraz twarzy. Ubranie miał jeszcze wilgotne, zatem musiał brać udział w wydarzeniach na deptaku, ale nie potrafiłam go sobie stamtąd przypomnieć. Inna rzecz, że w ogóle mało co pamiętałam, od kiedy Kapturnik pozbawił mnie przytomności. Kwadratowa Szczęka mierzył mnie i Białego Chłopaka krytycznym spojrzeniem. Włosy i oczy miał ciemne, za to cerę jasną, co tylko pogłębiało ostre rysy jego twarzy. Dziewczyna obok niego z kolei była drobna i miała dobrotliwą aparycję. Mogła mieć coś koło 25 lat, niebrzydka w sumie choć, jak na mój gust, zbyt okrągła na buzi, miała zielone oczy i kręcone blond włosy, sięgające jej do połowy szyi. Zawzięcie coś notowała w swoim zeszycie i w ogóle na nas nie patrzyła. Jednak tym, co zwróciło w niej moją największą uwagę, był naprawdę duży pistolet, który miała zawieszony na szelce pod lewą pachą.

Dalej za tą osobliwą dwójką, przy kuchennym blacie, stał kolejny, równie wysoki mężczyzna razem z księdzem. To znaczy przypuszczałam, że to ksiądz, bo był ubrany w ciemne płócienne spodnie i ciemnoszarą koszule z krótkim rękawkiem, której zwieńczeniem przy szyi była koloratka. Jego ubranie również zdradzało niedawny kontakt z wodą, choć cienkie, krótkie włosy miał suche jak pieprz. Kapłan wyglądał na dobrą czterdziestkę, myślę że mógł być w wieku ciotki Jagody. Mimo to emanowała z niego młodzieńcza energia, choć zdawał się być nieźle poobijany. Delikatny i sympatyczny – te przymiotniki przychodziły mi na myśl, kiedy na niego patrzyłam. Na pewno nie wzbudzał we mnie szacunku jaki powinien z racji urzędu czy wieku, za to powodował że miałam ochotę się uśmiechnąć.
Jego wysokim towarzyszem był facet któremu zwymiotowałam na buty. Jego wzroku unikałam, zbyt dobrze pamiętałam, jaką miał minę, kiedy oddałam na niego zawartość żołądka. Dostał od babci jej ulubiony rum, zdaje się że w formie rekompensaty za buty i był teraz zajęty opróżnianiem butelki w tempie ekspresowym. Dodatkowo grzebał nam po kuchennych szafkach ewidentnie czegoś szukając, ale nikt, oprócz zdaje się mnie, nie zaprzątał sobie jego działalnością uwagi. Miał dosyć długie włosy w kolorze mysiego blondu, niechlujnie związane nisko na karku. Nie mogły mu sięgać dalej niż do ramion. O ile podejrzewałam, że mogła to być wśród tych dziwaków jakaś osobliwa moda (nie on jeden z nich miał długie włosy), o tyle jego wykluczyłam z kręgu modnisiów. On sprawiał wrażenie, jakby nic go nie obchodziło to, jak wygląda. Potwierdzeniem tej tezy był kilkudniowy zarost, ubranie uwalane czymś brunatnym (zdaje się że krwią) oraz te nieszczęsne buty, którym moja działalność nie uczyniła większej różnicy – i tak były koszmarnie brudne. Podejrzewałam, że zwyczajnie dawno temu zapomniał drogi do fryzjera czy szewca. A brzytwa musiała mu zardzewieć.
Obok nich ciotka Jagoda przyrządzała herbatę dla wszystkich zgromadzonych. Mysi Blond odmówił jej przyjęcia, w pełni zadowalając się rumem, za to ksiądz bardzo się na ten widok ucieszył i grzecznie podziękował mojej ciotce.
Najdalej ode mnie, pod przeciwległą ścianą, siedziały z kolei dwa wybryki natury. O ile Biały Chłopak mnie onieśmielał o tyle oni sprawiali, że miałam ochotę paść przed nimi na kolana i błagać, żeby już nigdy nie spuszczali ze mnie swoich niezwykłych, błękitnych oczu. Zdradzali rodzinne podobieństwo, obaj mieli wydatne, szerokie kości policzkowe, wąskie usta i dosyć długie, ale zgrabne nosy, a oczy obydwu w ciemnej oprawie rzęs i brwi hipnotyzowały. Były jaśniejsze niż u Białego Chłopaka, jakby wyblakłe w swym kolorze , ale posiadały ten sam rodzaj magnetyzmu. Obaj ci niezwykli mężczyźni byli ubrani na czarno, prosto i z klasą, podkreślając tym samym swoje szczupłe, wysokie sylwetki. Włosy mieli w kolorze smoły, gęste i lśniące, ale fryzury już się różniły. Ten, którego jak pamiętałam jeszcze niedawno strasznymi słowami lżyła moja matka, był jednym z tych długowłosych. Ale w przeciwieństwie do Mysiego Blondu jego włosy były starannie i ciasno związane na karku, gładko zaczesane, spływały mu aż do połowy pleców, idealnie równo przystrzyżone. Drugi wybryk natury miał włosy stosunkowo krótkie, ale bujne, każdy sterczał mu w inną stronę, tworząc na jego głowie istny artystyczny nieład. Czy też może autorski pierdolnik, jak zwykł mawiać mój brat na tego typu fryzury. Na szyi mieli długie, osobliwe wisiorki. Wyglądały jak małe flakoniki z przejrzystą cieczą o zabarwieniu błękitnym. W dziwny sposób zawartość tych ozdób współgrała z ich niezwykłymi oczami, miałam wrażenie, że tak jak one emanuje nikłym światłem.
Boże, byli piękni. Idealni, tacy wręcz nierealni. Nie byłam w stanie dostrzec w nich żadnej skazy, żadnych przebarwień na skórze, żadnych zmarszczek czy niedoskonałości. Przez to wydawali się być dziwnie bez wieku, naprawdę trudno mi ich było określić pod tym względem. Mogli mieć równie dobrze 20 jak i 35 lat.

- Dobra, zacznijmy od biurokracji – mruknął Kwadratowa Szczęka, zerkając na smarującą coś w zeszycie Okrągłą Buzię, a potem na mnie. – Imię i nazwisko.

Bardzo mi się nie podobał jego rozkazujący ton oraz to, że właściwie żądał ode mnie przedstawienia się, podczas gdy ja dalej nie wiedziałam, z kim mam właściwie do czynienia. O nie facet, tak to my nie będziemy rozmawiać.

- A pańskie? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie, a moja matka posłała mi srogie spojrzenie. Strzelaj sobie groźnego zeza dalej, ja mam zamiar przywrócić wydarzeniom właściwy bieg, nikt mi tu nie będzie rozkazywał. – Pan wybaczy, ale nie zwykłam się przedstawiać byle komu.

- Judyta! – warknęła na mnie moja matka nie używając zdrobnienia, co miałam rozumieć jako bardzo ostrą reprymendę.

Kwadratowa Szczęka patrzył na mnie morderczym wzrokiem, a Okrągła Buzia wreszcie zostawiła zeszyt w spokoju i spojrzała na mnie z niedowierzaniem w oczach. To chyba miało znaczyć tyle, że właśnie zaczynałam pyskować komuś, komu nie powinnam. Może bym się i wystraszyła gdyby nie Mysi Blond i ksiądz, którzy na moje oświadczenie parsknęli śmiechem. Kwadratowa Szczęka, nie zmieniając wyrazu twarzy, obejrzał się na nich i wycelował w nich oskarżycielsko wskazujący palec.

- Zawieszę was obu! – zagroził. – Oswald czy ty czasem nie miałeś połamanych gnatów? Od głupkowatego rżenia może ci się pogorszyć. Poproś Klechę żeby cię łaskawie wyleczył i obaj na tę okoliczność wsadźcie mordy w kubeł.

- Ja już dostałem swoje lekarstwo. – Mysi Blond pomachał Kwadratowemu prawie pustą butelką z rumem.

- To co mam wpisać w rubrykę „nazwisko”? – odezwała się wreszcie Okrągła Buzia, patrząc na mnie. Sprawiała miłe wrażenie, więc jej nie zamierzałam czynić żadnych złośliwości.

- Litner Judyta – odpowiedziała za mnie moja matka, nim zdążyłam choćby otworzyć usta. Zaczynała mnie tym drażnić. Będzie kolejna awantura.

- Zarejestrowana jako? – zapytał znowu Kwadratowa Szczęka, ciągle tym samym irytującym, rozkazującym tonem. W dodatku nie rozumiałam pytania.

- I tu się pojawia pewien problem. – Babcia uznała za stosowne wtrącić swoje trzy grosze. – Dita nie jest zarejestrowana.

Kwadratowy popatrzył na moją babcię jak na kryminalistkę, a potem to spojrzenie przeniósł na mnie. Jak mu dziś nie przypieprzę za te pseudo groźne miny, to się bardzo zdziwię.

- Chcecie mi powiedzieć, że macie tu wiedźmę naznaczoną przez żywiołaki, która nie figuruje w rejestrze? – Był zdenerwowany, jeszcze chwila, a zacznie hiperwentylować.

- Kiedy wychodziła do sklepu nie miała znamienia – wyjaśniła spokojnie babcia. – Prawdopodobnie otrzymała je w trakcie ataku. Możliwe, że na prośbę mojego wnuka, bo sama Dita nigdy dotąd nie miała epizodów z Mocą. Wątpię żeby żywiołaki przyszyły do niej z własnej inicjatywy i to jeszcze z takim darem.

- Malkolm Litner potrafił zmusić żywiołaki żeby obdarowały zeromaga Mocą? – Kwadratowej Szczęce mało oczy nie wyszły z orbit, a potem odwrócił się z powrotem do tyłu, ale tym razem zwrócił się do dwóch Wybryków Natury. – Oczekuje wyjaśnień. Jak zwykle taicie przed nami kluczowe informacje. Ten elementalista dostał przydział do Warszawy ze względu na was, tak? Loża chciała mieć go na oku. Mieliście go pilnować. Dlaczego? Nie nosił ograniczników i wypuściliście go do rodziny, więc nie chodziło o jego Moc i zachwiania równowagi. Zatem o co? Czemu Loży zależało na Malkolmie Litnerze? Mam wrażenie, że poznając odpowiedź na to pytanie, dowiemy się kto i dlaczego porwał chłopaka.

Oba Wybryki Natury milczały wymownie, a ich piękne twarze nie wyrażały nic.

- Jako wyżsi rangą nie musimy ci się tłumaczyć – odezwał się wreszcie ten Potargany.

Kwadratowego na to oświadczenie trafił ciężki szlag. Jeszcze chwila, a by pękł, gdyby do akcji nie wkroczyła moja matka.

- Na to pytanie poniekąd mogę odpowiedzieć wam ja. – Podniosła się powoli z miejsca, zerkając na mnie, wyraźnie z czegoś niezadowolona.

Aha. Nie bardzo jej się uśmiechało odpowiadać przy mnie. Jednak miałam rację, że nie dałam się położyć do łóżka.
Kwadratowa Szczęka chciał o coś zapytać, ale zamilkł kiedy matka, otworzyła jedną z kuchennych szafek i wyciągnęła z niej wysokie, wąskie i okrągłe pudełko po ciastkach. Było stare, takie ciastka jedliśmy z moim bratem w dzieciństwie, dziś nikt już ich nie produkował. Zdziwiłam się, że matka ciągle to trzymała, nie była typem rupieciarza.

- Super, słodycze, tego szukałem – ucieszył się na ten widok Mysi Blond, ale pudełko po ciastkach zignorował, sięgnął po apteczkę stojącą za nim.

Wygrzebał z niej kilka listków różnych leków przeciwbólowych. Sądziłam że matka urządzi mu zaraz o to awanturę, nienawidziła, kiedy ktoś rządził się w jej kuchni, ale nie skomentowała tego. Nawet podała mu opakowanie ketonalu. Nie kryjąc zgrozy, patrzyłam jak popija pięć różnych tabletek – w tym i nieszczęsny ketonal – resztką rumu. Nie wiem, może te dziwaki mają inny system odpornościowy, ale ta dawka zwaliłaby z nóg słonia.
Matka z kolei, jak gdyby nigdy nic, przeszła na środek kuchni i wyciągnęła zawartość pudełka po ciastkach.
Znajdował się tam dosyć gruby zwój. Wyglądał na naprawdę stary, pożółkły i sprawiał wrażenie jakby najmniejszy podmuch wiatru był w stanie obrócić go w proch. Tymczasem matka śmiało, zamaszystym gestem rozwinęła go wzdłuż podłogi, jego drugi koniec poturlał się wesoło w stronę Wybryków Natury. Ten Ulizany zatrzymał go swoim butem, uniemożliwiając pergaminowi dalsze rozwijanie się i w tym procesie ucieczkę pod krzesło. Ewidentnie Wybryki Natury nie były zachwycone poczynaniami mojej matki, bo posłały jej surowe spojrzenie.

- Nie możesz… – zaczął ten Ulizany, ale moja matka reagowała podobnie jak ja, kiedy ktoś jej mówił co może a czego nie.

- Otóż mylisz się Corbin – warknęła jak wściekła tygrysica. – Mogę. I zrobię to, jeśli tylko ułatwi im to odnalezienie mojego syna. Ty, Witek i Loża już pokazaliście, ile warte są wasze obietnice. Nie mam już nic do stracenia, Malkolmowi to na pewno nie zaszkodzi. Więc, z łaski swojej, nie próbuj mi rozkazywać, bo akurat JA jestem daleko poza twoją jurysdykcją. To ty masz zobowiązania wobec mnie, ty i Loża, za przysięgi bez pokrycia. Ja niczego wam nie obiecywałam. Więc milcz. Bo jeszcze jedno twoje słowo, a wystawię cię za drzwi!

Kwadratowy miał taką minę, jakby właśnie zakochał się w mojej matce, za to Ulizany znowu wyglądał jak kamienny posąg, a jego twarz była pozbawiona wszelkiego wyrazu. Milczał. Mogłam się założyć z każdym o każde pieniądze, że w ostateczności nie dałby się wystawić mojej matce za drzwi żadną ludzką czy nieludzką siłą, ale mimo to milczał. Tu nie chodziło o demonstracje siły, matka zwyczajnie grała mu na sumieniu. I choć zewnętrznie nie pokazywał żadnych emocji, to musiał czuć się winny tego, co spotkało mojego brata. Inaczej nie pozwoliłby jej zwracać się do siebie w taki sposób, tego byłam pewna.

Widzicie, cały problem z moją matką polegał na tym, że wymyśliła sobie, że ja mam być wzorem cnót. Mnie nie wolno było pyskować nikomu, używać wulgaryzmów, ani wyrażać swojego zdania przesadnie gwałtownie. Ja miałam być damą. Cokolwiek przez to rozumiała. Za to ona, proszę bardzo, mogła równać ludzi z asfaltem, być złośliwą, grać im na wyrzutach sumienia, zadawać ciosy poniżej pasa, krzyczeć i unosić się w towarzystwie. Nie wnikałam, póki co, czy Ulizanemu się to należało. Pewnie tak, bo, co by o matce nie mówić, nigdy nie atakowała bez przyczyny, ale chodziło o oddanie sprawiedliwości mnie. No proszę was, ona mogła napyskować komuś, kto TAK wygląda i na dodatek jest pewnie jeszcze Strasznie Ważny, a mnie nie pozwalała, żeby podroczyć się z jakimś tam Kwadratowym?

Matka tymczasem usatysfakcjonowana swoim występem, wróciła do zabawy ze zwojem. Tej części pod butem Ulizanego na razie nie ruszała, zajęła się tym końcem, który miała w ręku. Wychyliłam się zza stołu żeby się lepiej przyjrzeć temu, co było na pergaminie. Był gęsto pokryty jakimiś malowidłami i chwilę mi zajęło zanim zrozumiałam co widzę, zwłaszcza że patrzyłam na obraz do góry nogami.

- To drzewo genealogiczne – stwierdził Kwadratowa Szczęka ze zdumieniem, klękając nad zwojem, żeby się lepiej przyjrzeć. Wszystko było tam strasznie naćkane.

Zaintrygowani Mysi Blond i ksiądz również się zbliżyli, żeby popatrzeć.

- Korzenie są pod butem Corbina. – Matka wskazała na drugi koniec zwoju. – I tam też są odpowiedzi na wasze pytania. To co tu widzicie, to sama Korona. Tu jest Malkolm, a tu Judyta. – Wskazała kolejno dwie małe podobizny. Byłam ciekawa kto to rysował, bo w ogóle nie byłam podobna do siebie. Mój brat też nie. – Ja i mój mąż, obok Jagoda. Niżej moja matka i mój ojciec, ojczyma nie ma, bo nie dołożył nic od siebie do puli genetycznej… źle siedzimy, patrzymy do góry nogami.

Mężczyźni zignorowali tę uwagę, zachłannie wpatrując się w malowidła. Ksiądz i Mysi Blond powoli zaczęli się przemieszczać wzdłuż pergaminu, kierując się w stronę Wybryków Natury. W dół Drzewa. Sama byłam zafascynowana widokiem, aż dostałam wypieków na twarzy. Zrzuciłam z ramion koc i przeszłam pod stołem, żeby również paść na kolana przy zwoju obok Kwadratowego. W ogóle mnie chyba nawet nie zauważył.

- Dwanaście?! – wykrzyknął nagle ze zdumieniem Mysi Blond, patrząc osłupiały na Drzewo gdzieś na wysokości dziesiątego pokolenia wstecz. – Helena Kłonicka, z domu Apowna miała DWANAŚCIE córek?!

- Och, jej mąż, Eugeniusz, był bardzo płodny – odezwała się beztrosko babcia, jakby opowiadała ploteczki o sąsiadach z naprzeciwka. Przeraziła mnie nieco myśl, że ona pamięta, kto był czyim mężem aż do dziesiątego pokolenia do tyłu. – Gdzieś miałam całą księgę im poświęconą, co rok to prorok, oboje mieli końskie zdrowie i…

- Nie to miałem na myśli – przerwał jej Mysi Blond. – Cofnęliśmy się już jakieś jedenaście pokoleń do tyłu i ciągle są same kobiety. Owszem, wychodziły za mąż, czemu nie, ale rodziły tylko córki. A już Kłonicka pobiła wszelkie rekordy. Dwanaście bab i ani jednego syna.

- Na dodatek niepokoją mnie daty w przypisach. – Ksiądz kucnął nad zwojem. – Wynika z nich, że kobiety w waszej rodzinie dożywały sędziwego wieku, nie licząc nieszczęsnej Heleny którą musiały wykończyć częste porody, ale mężczyźni… średnia ich wieku wynosi coś koło 22 lat…

- Cóż… – zająknęła się moja matka i znowu zerknęła na mnie. To był właśnie ten moment, w którym trafił mnie ciężki szlag.

- Gadaj – zażądałam złym głosem. – Gadaj do cholery, bo za moment skończy się moja cierpliwość, jak jeszcze raz zaczniesz zezować na mnie.

Spodziewałam się wykładu na temat tego, jak śmiem się do niej odzywać w ten sposób, ale ona zacisnęła tylko usta i ruszyła w stronę drugiego końca zwoju. Stanęła nad Ulizanym i popatrzyła na niego wymownie.
Ulizany nie był zachwycony. Westchnął ciężko i schylił się po drugą część zwoju.

- Widzę że to nieuniknione – stwierdził z kwaśną miną, obracając w rękach wciąż zwinięty pergamin, ukrywający korzenie Drzewa. – Jednak proszę was o zachowanie tajemnicy. Bardzo możliwe, że Malwina ma rację. Powodem, dla którego ktoś porwał Malkolma, może być jego genetyczna spuścizna…

- Teraz to i tak już po ptakach. – Wzruszył ramionami Mysi Blond, siadając na jednym z wolnych krzeseł. – Ktoś nieodpowiedni już się dowiedział, więc nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Rozwijaj to Corbin, bo nas tu jutro zastanie, a chłopaka trzeba jeszcze znaleźć. Poza tym, nie wiem z czego chcecie robić taką tajemnicę. To, że mają rusałkę w korzeniach swojego Drzewa, jest raczej oczywiste. Rodzą im się same dziewczyny i założę się, że każda z nich, przez te wszystkie pokolenia, wyglądała tak jak one. – Machnął ręką w stronę moją i matki, ale sądzę że miał na myśli też i babcię oraz ciotkę, po prostu tak mu było wygodnie machnąć. – Czarne oczy, ciemne włosy, blada cera, długie palce. Wielkie mi halo. Doskonała większość elementalistów ma w rodzinie jakieś bóstewko, czy inne nadnaturalne stworzonko. Dlatego właśnie są elementalistami.

Bez słowa obejrzałam swoje dłonie, starając skupić się na palcach i ignorować dziwaczną ozdobę jaką na lewym ręku zostawiła mi szklana nimfa. Na te moje oględziny Mysi Blond parsknął śmiechem. Posłałam mu urażone i wyniosłe spojrzenie – nie będzie się palant jeden czepiał moich palców, uważałam, że mieszczą się w normie. A moje oczy wcale nie były czarne, tylko naprawdę ciemnobrązowe. A poza tym nikt go nie pytał o zdanie, w mordę lepszego, zapitego eksperta.

- Rusałka to swoją drogą – odezwał się wreszcie ten Potargany. – Poza tym nawet przy rusałkach rodzą się chłopaki. Mało bo mało, ale jednak. Tymczasem Malkom był pierwszym od trzydziestu dwóch pokoleń. To zbyt duża posucha, nawet jak na rusałkę.

Zdenerwowali mnie w końcu, podniosłam się z miejsca i bez ceregieli wyrwałam zwój z ręki Ulizanego. Popatrzył na mnie jak na UFO. Jak tak dalej pójdzie, to oni tego w życiu nie rozwiną, a mnie jednak się trochę spieszyło; zamierzałam szukać mojego brata. Jeszcze nie wiedziałam jak i gdzie, ale zwój wydawał się być dobrym początkiem.
Rozwinęłam go, nie czekając, aż ktoś z nich możne oprzytomnieje i spróbuje mi go zabrać. Od razu spotkało mnie rozczarowanie.

- To jest napisane cyrylicą! – oburzyłam się. Nie znałam ruskiego ani żadnego pochodnego języka, także ten alfabet był dla mnie jak szyfr. Tymczasem trzon Drzewa, aż do samych korzeni, miał przypisy spisane właśnie cyrylicą. Dopiero jakieś osiem pokoleń w górę, w stronę korony, zaczynał się polski alfabet, choć i tam wkradały się jakieś dziwaczne znaki.

- Nasi przodkowie pochodzili bardziej ze wschodu kochanie. – Babcia uśmiechnęła się do mnie słodko. – Stąd ta cyrylica.

Ksiądz stał najbliżej mnie, więc podszedł i zajrzał mi przez ramię. Słyszałam jak gwałtownie wciąga powietrze i, jestem tego niemal pewna, cichutko klnie pod nosem.

- Klecha, wyglądasz jakbyś zobaczył ducha – zauważył Kwadratowy i również zajrzał do zwoju, ale najwyraźniej dla niego też cyrylica była zagadką. – Co tu jest napisane?

- Perepłut… – wykrztusił ksiądz. – Perepłut i Mokosz…

Kwadratowa Szczęka wyglądał, jakby ktoś dał mu czymś ciężkim po głowie. Grobowa cisza zapadła w kuchni, zakłócana jedynie miarowym tykaniem zegara na ścianie. Najwyraźniej ogłoszono właśnie niezłą sensację, a ja oczywiście nie miałam pojęcia, w czym rzecz. Te dziwne nazwy nic mi nie mówiły.

- I masz swoje bóstewko! – ryknął Kwadratowy, którego nagle odblokowało, a swoje ryki kierował pod adresem Mysiego Blondu. – Nadnaturalne stworzonko, psia twoja matka! Dwa najpotężniejsze słowiańskie, wodne bóstwa! – Nagle jakby się zreflektował, że krzyczy nie na tą osobę co potrzeba i gwałtownie zwrócił się w stronę Wybryków Natury. – Jak mogliście pozwolić, żeby ten szczeniak chodził samopas? Dlaczego ta rodzina nie ma nadzoru? Dzieli ich ledwie trzydzieści pokoleń od wodnego demona, a was to nic nie obchodzi?! On nawet nie miał pieprzonych ograniczników!

- Genetyczna spuścizna Perepłuta jest kontrolowana od roku 1315 – odparł zimno Ulizany. – Jak ci się wydaje, czemu mają tak dokładne i dobrze zachowane drzewo genealogiczne? Już wtedy istniał sabat kontrolujący i sprawdzający kolejne dzieci, skrupulatnie kronikujący dzieje tej rodziny. Sporządzający to właśnie Drzewo. Potem sabat się rozpadł, a jego sprawy przejęła Loża.

- Wy coś chyba popieprzyliście. – Mysi Blond miał bardzo sceptyczną minę. – Mokosz była – oprócz tego, że wodnym bóstwem – boginią urodzaju i kobietą Peruna. Symbolem dobrych matek i żon. Akurat uwierzę, że parzyła się z jakimś wodnym demonem, już by jej Perun łeb za to urwał przy samej dupie…

- Perepłut nie był demonem. – Babcia wstała od stołu, podeszła do mnie i odebrała mi zwój. – Miano wyklętego zyskał po tym jak naraził się Perunowi, a w późniejszym procesie chrystianizacji całkiem zepchnięto go do podziemia. Wszystkie podania jakie udało się zgromadzić zanim doszło do nawracania Słowian, jako ciekawostkę opisują spór między tymi bogami. Faktycznie Mokosz była partnerką Peruna, ale miała w tym czasie krótki acz burzliwy romans z Perepłutem. Może i wszystko by się rozeszło po kościach i sam Perun o niczym by się nie dowiedział gdyby nie to, że Mokosz zaszła w ciążę z Perepłutem…

- Głupia baba – mruknął pod nosem Mysi Blond. – Była boginią płodności i urodzaju, co ona sobie myślała? Że dzieci biorą się z kapusty?

- Nie taka znowu głupia – zauważyła babcia. – Uparcie twierdziła, że to dziecko Peruna. Sam Perun nie protestował i nie drążył, w swej próżności wierzył żonie, bo podobno dziewczynka urodziła się olśniewającej urody, którą, zdaniem przewrotnej Mokosz, zawdzięczała swemu ojcu. Na jego cześć dostała imię Perperuna…

- Bzdura, Perperuna było jednym z wielu imion Mokosz – zaprotestował Kwadratowa Szczęka. – Wiele plemion słowiańskich tak właśnie ją nazywało, dopiero dużo później doszło do rozdzielenia ich wizerunków i w rezultacie Mokosz „rozwiedziono” z Perunem stawiając u jego boku Perperunę.

- Perperuna i Mokosz były ze sobą mylone, bo dziewczyna nie zagrzała długo miejsca w słowiańskim panteonie – wyjaśniła babcia nie pozwalając podważać swoich słów. – Jej imię pojawiło się i zniknęło więc uznano, że to jedno z wcieleń Mokosz. Zwłaszcza że zakres ich mocy był bardzo podobny. Potem mity i legendy, w zależności od regionu, języka i przekazu, zaczęły się rozjeżdżać i tak Mokosz i Perperuna występowały u boku Peruna wymiennie. Ale tak naprawdę wszędzie chodziło o Mokosz, a nie o sporne potomstwo jej i Perepłuta.

- No to już jest trochę naciągane… – wciął się Mysi Blond.

- Mimo to Perepłut nie zamierzał pozwolić na to, aby Perun chwalił się jego pięknym dzieckiem jako swoim i upomniał się o dziewczynę – ciągnęła babcia dalej, niezrażona uwagami i pomrukami powątpiewania. – Mokosz natomiast szła w zaparte, ale na nic się to zdało. Samo podejrzenie, że mógłby być rogaczem doprowadziło Peruna do furii ostatecznej. Żonie żadnej krzywdy nie uczynił, zapewne biorąc pod uwagę domniemanie niewinności, ale Perepłuta strącił z panteonu, okrzykując go demonem, a Perperunę wygnał na ziemię pośród ludzi. Rozgoryczony Perepłut przeklął kobiety, które doprowadziły do jego upadku. Mokosz jako tę, która go uwiodła i nakręciła całą te spiralę oszustw; oraz Perperunę jako tę, o którą, w swej zachłanności i nie mniejszej próżności niż ta perunowa, się upomniał i w wyniku czego ściągnął na siebie gniew potężniejszego boga. Klątwa zadziałała i jakże paradoksalnie, bogini płodności i urodzaju nie powiła więcej żadnego potomka. Natomiast Perperuna, wedle słów swego prawdziwego ojca miała odpokutować za jego upadek wraz ze swoim potomstwem, aż do momentu, w którym przyczyni się do jego odrodzenia. Oryginalna treść klątwy nie zachowała się nigdzie, jej wersje są różne, przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie, ale faktem odnotowanym przez kronikarzy jest to, że począwszy od ludzkiego męża Perperuny, która osiedliła na ziemskim padole, wszyscy kolejni mężczyźni biorący sobie za żony jej córki i wnuczki ginęli młodo i gwałtownie, a przy zgonach zawsze towarzyszyła im woda. To podobno część klątwy i pokuty nałożonej na dziewczynę, mająca uchronić biednych mężczyzn przed genem oszukańczej Mokosz, posyłając ich w ramiona śmierci…

- Jak znam życie, treścią klątwy było coś w stylu: „A żeby was pokręciło wredne suki”- mruknął Mysi Blond. – Swoją drogą trochę do dupy wymyślił im to wybawienie…

- Mama lubi ubarwiać tą opowieść – odezwała się moja matka. – Tak naprawdę nie wiadomo, który z bogów przeklął Perperunę. Na pewno to Perepłut rzucił klątwę na Mokosz i faktycznie bogini nie urodziła więcej dzieci. Natomiast Perperunę mógł przekląć równie dobrze Perun, w odwecie za klątwę wodnego boga rzuconą na jego żonę. Zgony mężczyzn wiążących się z nią i jej potomstwem tłumaczyło się tym, że także i ona nie miała mieć dzieci. I to już prędzej pasuje do Peruna – chciał zniszczyć latorośl Perepłuta. Wodny bóg strącony z panteonu miał zginąć zapomniany, natomiast jego ród miał wymrzeć. Umierający mężczyźni, głowy domów i opiekunowie kobiet, po śmierci nie byli w stanie ich chronić.
Co do tego, że rodziły się same dziewczynki, jest także kilka teorii. Jedna mówi, że to część perunowej klątwy, która miała stłamsić ród potomków Perperuny, nie dając mu męskiego przywódcy, co go znacznie osłabiało. Inna mówi o tym, że to sama Mokosz rzuciła taką klątwę na rodzinę dziewczyny, gdyż każda z tych kobiet była częścią niej samej, a bogini po wieczne czasy chciała rodzić dzieci, chociażby w ten pośredni sposób. Wreszcie mówiło się, że to jakiś misterny plan Perepłuta, mający na celu przyczynić się do jego odrodzenia. Tu znowu można by się było skłaniać, że klątwa to jednak dzieło Peruna. Bo kolejna teoria mówi o tym, że wodny bóg zapowiedział swój powrót dzięki potomstwu Perperuny, zatem Perun w obawie, że ten odrodzi się w męskim potomku, sprawił, że rodziły się same kobiety… Lub nakłonił do tego Mokosz, która miała właśnie taką moc.

- Skoro Perun tak trząsł portkami przed tą dziewuchą i jej potomkami, czemu jej zwyczajnie nie zabił? – zapytał Kwadratowy. – Po co te szopki z klątwami? Nie ma dziewczyny, nie ma problemu.

- Bo tak naprawdę wcale nie jest takie pewne czyim dzieckiem faktycznie była zapomniana przez bogów Perperuna. – westchnęła matka. – Przyjęto że Perepłuta, bo nie znaleziono żadnego logicznego wyjaśnienia, dla którego miałby się do niej przyznawać jak tylko takie, że faktycznie była jego. Wcześniej nie miał żadnych zatargów z Perunem, nie leżało w jego interesie go prowokować, czy podważać jakkolwiek jego autorytet. Po prostu rozgniewał się na kłamstwo Mokosz i to bardziej jej chciał zaszkodzić niż samemu Perunowi. Z drugiej strony postawa bogini była dziwna. Uchodziła za bóstwo kobiecej doskonałości i uczciwości, oszukiwanie męża podobno nie leżały w jej naturze. Należy z tego wnioskować, że skoro twierdziła, że to dziecko Peruna, to tak faktycznie było. Sam bóg piorunów nie zdecydował się na zabicie Perperuny, bo po prostu nie miał pewności. Nie chciał przyłożyć ręki do zgładzenia swojego dziecka, ale mógł dziewczynie trochę życie utrudnić, zabezpieczając się przed zemstą Perepłuta, na wypadek gdyby dzieciak był jednak jego. Dlatego ja uważam, że klątwa jest dziełem Peruna, a nie Perepłuta. Wodny bóg zapowiedział swój powrót i odrodzenie, a Perun chciał mu to uniemożliwić, dlatego nałożył na dziewczynę klątwę. I możliwe, że w tym przekleństwie maczała palce także Mokosz. W jej mocy leżało zapanowanie nad narodzinami w rodzinie córki, a sama mogła się odradzać w kolejnych kobietach i rodzić kolejne i kolejne dzieci, skoro we własnej postaci nie było jej to dane.

- Miała baba ambicje, nie ma co – parsknął Mysi Blond i oparł się wygodniej na krześle. Jego oczy był szkliste, zdradzał pierwsze objawy upojenia alkoholowego. Ja czekałam, kiedy fiknie, po tej dawce leków jaką łyknął.

Sama, w czasie tej całej opowieści, przysiadłam na podłodze i słuchałam z namysłem. To było coś właśnie w stylu mojej rodzinki. Szamańska tajemnica, z której nic nie rozumiałam, bogowie o których nic nigdy nie słyszałam, przodkowie niemal z piekła rodem, klątwa która zamordowała mi ojca i dziadka, a moja matka chciała żebym studiowała ekonomię! Czy tylko ja mam wrażenie, że ktoś tu oszalał?
Gdyby nie to, że na własne oczy widziałam, co mój brat wyprawiał z wodą, i gdyby nie to, że sama narobiłam niezłego bałaganu, pewnie już bym dzwoniła pod 999, że mam tu przypadek zbiorowej schizofrenii. Musiałam przyjąć, że sama też nie zwariowałam i znajduję się we właściwej rzeczywistości, nie śnię, nie mam omamów i nikt mnie nie odurzył. Po tym przyspieszonym kursie przechodzenia nad dziwactwami do porządku dziennego, należy zacząć działać.
- Dobrze – zgodziłam się na głos, przyswajając do wiadomości wszystkie zasłyszane informacje i przyjmując je za pewnik. Tylko tak jeszcze mogłam w miarę logicznie myśleć, gdybym zaczęła tu zadawać pytania i z niedowierzaniem komentować odpowiedzi, rychło potrzebowałabym czegoś na uspokojenie. Muszę się skupić na odnalezieniu brata, wszystkim innym mogę się martwić później. – Ktoś tu szumnie ogłosił że jak się dowie czemu mój bart jest taki wyjątkowy, to będzie wiedzieć kto i dlaczego po porwał. I co?

Na to moje „I co?” wszyscy zgromadzeni spojrzeli na mnie. Ich miny nie wróżyły cudownego rozwiązania sprawy, na dodatek twarz mojej matki zdradzała mi, że ciągnie ostatkiem sił. Tylko silna wola pozwalała jej jeszcze zachować spokój, jeśli ta ją opuści, wpadnie mi tu w swoją niezawodną histerię. A to już będzie całkiem nie do opanowania.
Moja matka zawsze tak reagowała, kiedy coś złego działo się mnie bądź Malkolmowi. Wystarczyło żebyśmy sobie w dzieciństwie zdarli skórę z kolana, a już matka robiła raban i w napadzie paniki wróżyła nam amputacje nogi. Nie muszę chyba mówić, że byliśmy wtedy małoletni i jej nastrój nam się udzielał błyskawicznie. Ryczeliśmy tak jakby przynajmniej nas ktoś mordował. Matka ze zmartwienia serwowała nam niezapomniane chwile strachu o własne kończyny.
Teraz też się martwiła… chociaż „martwiła” było tu gigantycznym niedopowiedzeniem. Ona odchodziła od zmysłów. A maska, którą na tę okazję założyła, właśnie zaczynała się sypać. Jeśli się posypie do końca, obawiałam się, że sytuacja z dzieciństwa się powtórzy i ja także wpadnę histerię. A wtedy to już mogiła, w napadach paniki i w stanie wysokiego stresu obie robiłyśmy się nieobliczalne. Pamiętna bałaganu, jakiego dopiero co narobiłam na Długim Targu z powodu przerażenia, bardzo się teraz obawiałam swoich gwałtownych wybuchów emocji…
Boże, muszę jak najszybciej znaleźć Malkolma!

- Rozumiem, że nikt z was nie ma pomysłu, co się stało z Malkolmem? – skomentowałam to wymowne milczenie.

- Szczerze mówiąc, teraz mam ich aż za dużo – odezwał się Kwadratowy naburmuszonym tonem. – Jeśli wierzyć temu Drzewu, wasza krew niesie ze sobą wielką Moc. Biorąc pod uwagę jeszcze te nieszczęsne, niepewne klątwy, sam Malkom staje się obiektem niezwykle atrakcyjnym dla wszelkiej maści szarlatanów. Jeśli faktycznie ten wodny demon zapowiedział swoje odrodzenie w męskim potomku, a ktoś w tę zapowiedź uwierzył mógł go porwać żeby przyczynić się do powrotu Perepłuta. Jeśli jakiś idiota znalazł opis obrzędów przywołania i ma dla bóstwa „naczynie”…

- Kto ci jeszcze wierzy w słowiańskich bogów? – zaprotestował nieco bełkotliwie Mysi Blond, rozparty wygodnie na krześle. Nieobecnym wzrokiem kontemplował sufit, ale najwyraźniej jeszcze słuchał o czym mówiliśmy. – Kościół skutecznie ich uśmiercił wiele wieków temu, ich moc jest znikoma, a ludzie zapomnieli o ich istnieniu. Dlatego pewnie chłopak nie nosił ograniczników. Nie było takiej potrzeby, to wiara świadczy o potędze boga. A ci od dawna są martwi. Nawet gdyby ktoś jeszcze wierzył, dokonywał obrzędów, w co szczerze wątpię i nawet gdyby go przywołał i podarował mu ciało Malkolma, Perepłut niewiele by zyskał. Jego Moc byłaby porównywalna do mocy Malkolma obecnie. Za dużo zachodu tylko po to żeby podmienić właściciela ciała. Jaki kretyn narażałby się Strażnikom i Loży dla takiego głupstwa?

- Jednak klątwa, którą nałożyli ci bogowie ciągle działa! – oburzył się Kwadratowa Szczęka.

- Czyżby? – zdziwił się uprzejmie Mysi Blond przenosząc swoje mętne spojrzenie z sufitu na -Kwadratowego. – Przecież w końcu urodził się chłopak. To chyba dostateczny dowód na to że klątwa słabnie.

- Jesteśmy zdania, że tutaj zadziałał raczej katalizator – wtrącił się Ulizany. – Ojciec Malkolma co prawda tak jak Judyta był zeromagiem, ale musiał posiadać jakichś ciekawych przodków. Niestety jego Drzewo nie było tak dobrze zachowane jak to, więc niczego nie odkryliśmy. Ale ręczę ci, że słowiańscy bogowie nie są jeszcze tak martwi, jakby życzył sobie tego Kościół, a ich klątwa dalej ma moc. Po prostu doszło do wymieszania krwi z osobą, której przodkiem był ktoś niewrażliwy na tego typu zaklęcia, albo na tej płaszczyźnie był potężniejszy od boga, który je rzucił.

- Coraz lepiej – mruknął Kwadratowa Szczęka. – Para potężnych bóstw za przodków od strony matki i jedno dziwadło od strony ojca, które wybiórczo znosi klątwy. Ten dzieciak to chodząca bomba zegarowa!

- Jeśli właśnie obrażacie mojego świętej pamięci ojca, to radzę wam przestać – warknęłam rozdrażniona. Roztrząsanie genealogii nam w sumie niczego nie przyniosło, a oni dalej chcieli się w tym babrać, na dodatek czepiając się jeszcze mojego ojca. Chciałam wreszcie usłyszeć jakieś konkrety, a zapowiadało się na to, że się ich nie doczekam. – Krótka piłka, podejrzewacie, że ktoś chce wskrzesić tego boga, tak czy nie?

- Tak – zgodził się Kwadratowy, choć ewidentnie mu się nie podobało, że próbuję nadać tej rozmowie wygodny dla mnie kierunek.

- Nie – odezwał się niespodziewanie od dłuższego czasu milczący Potargany. – Nie chodzi o Perepłuta.

- A uważasz tak ponieważ…? – Mysi Blond zaczął się bujać na krześle, kierując swoje mętne oczy na Potarganego, przekrzywiając dziwnie głowę. Trochę jak pies, który właśnie usłyszał dziwny dźwięk.

Oba Wybryki Natury wymieniły się spojrzeniami. Coś wiedzieli i z sobie tylko znanych przyczyn chcieli to ukryć. Już nawet szykowałam się żeby wyciągać to z nich siłą, kiedy nagle Potarganemu rozwiązał się język.

- Jestem w Polsce od pięciu lat – zaczął ni z gruszki ni z pietruszki. – Wcześniej miałem przydział w Niemczech, w Hanowerze. Tak naprawdę zostałem przeniesiony dyscyplinarnie, podobnie jak wcześniej Corbin, obu nas wykopali do Warszawy…

- Pewnie, jak za karę to do Polski – ośmieliła się wtrącić ciotka Jagoda.

- Corbin jest tu za karę? – zdziwił się z kolei ksiądz. – Odkąd tylko pamiętam reprezentowałeś w Warszawie interesy Loży, zawsze sądziłem…

- Owszem, ale wtedy nie byłem tu na stałe przydzielony, tylko na doskok – westchnął Ulizany, wchodząc w słowo księdzu. – Witek był reprezentantem Loży, ale że zajmował niski szczebel, nie zawsze się z nim liczono, więc ja stanowiłem jego plecy. Loża uważała Polskę za mało istotny kraj żeby przydzielać tu kogoś z Rady, nie ma nas wielu, nie po buncie. A potem urodził się Lambert – podsumował nagle, wskazując na cały czas milczącego Białego Chłopaka. Na to oświadczenie nietypowy młodzieniec uciekł spojrzeniem gdzieś w bok.

- No tak. – Mysi Blond skrzywił się brzydko. – Nie wolno wam mieć dzieci. Musiałeś im zabić tym niezłego ćwieka.

Ulizany w odpowiedzi wzruszył tylko ramionami, a do mnie w tym momencie dotarł sens tej wymiany zdań. Nie, naprawdę, nawet ja mam swój limit jeśli chodzi o dzienną dawkę niezwykłości.

- Chwileczkę. – Zlustrowałam spojrzeniem kolejno Białego i Ulizanego – TO jest TWÓJ syn? – Nie czekając na odpowiedź zwróciłam się do chłopaka. – Ile ty masz właściwie lat?

- Dziewiętnaście – przyznał się bez oporów. Tymczasem jego wątpliwy ojciec wyglądał jakby był od niego starszy góra o piętnaście. Ale to piętnaście było już absolutną górną granicą.

- To w takim razie ile ty masz lat? – zwróciłam się do Ulizanego bez zbędnych ceregieli. Jeśli mi powie, że już w wieku piętnastu lat reprezentował czyjekolwiek interesy i płodził dzieci, to ja się wypisuję z tego cyrku i to w trybie natychmiastowym.

Ale nic takiego nie powiedział. Powiedział coś znacznie gorszego. Chociaż właściwie nie on.

- Czy to istotne? – zapytał nieco jakby zdegustowany. – Sam nie jestem pewien…

- 576 – podpowiedział mu Potargany, zdaje się, że dla świętego spokoju. – Ja mam 583, a ty jesteś siedem lat młodszy. Matka się pewnie w grobie przewraca, że nie pamiętasz nawet daty swoich urodzin. Pamiętasz chociaż datę urodzin własnego syna?

- I tak mam dużo dat do zapamiętania – odparł wymijająco Ulizany.

- Wy mówicie poważnie? – spytałam z przerażeniem. – CZYM wy właściwie jesteście?

- Jak wy chowacie tę dziewczynę? – skrzywił się Kwadratowy. – Ona poważnie nie ma o niczym pojęcia?

- Nie – przyznała moja matka. – Starałam się wychowywać dzieci z daleka od magii. Z Malkolmem się nie udało, bo już w wieku dziesięciu lat zaczął mieć epizody z Mocą. I tak był pod obserwacją Loży niemal od dnia swoich narodzin, a kiedy żywiołaki zaczęły do niego przemawiać, a on im odpowiadać, musiałam się poddać, przynajmniej jeśli chodzi o niego. Ale Judyta… Aż do dziś nic nie wskazywało na to, że słyszy i widzi więcej. Pewnie gdybyśmy ją uczyły nie była by dzisiaj tak bezradna, ale kto mógł przypuszczać…. zawsze mi się wydawało że jestem w stanie ochronić własne dzieci…

Mama pękła i zaczęła płakać. Babcia przysiadła przy niej i objęła, gładząc po plecach uspokajającym gestem, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Posłałam złe spojrzenie temu Kwadratowemu. Z matką bywało różnie, ale widok jej łez zawsze rozdzierał mi serce, obecnie byłam gotowa rozszarpać tego bałwana na strzępy, za głupie pytanie zadane nie w porę.

- Ty to masz wyczucie Rudi – syknął na niego Mysi Blond i przestał bujać się na krześle. Zwrócił się stronę mojej matki. – Nie maż się, znajdziemy dzieciaka. Jego wola wciąż jest silna, zatem nikt mu nie uczynił krzywdy jak na razie.

Matka popatrzyła na niego, mrugając zapłakanymi oczami, a babcia wydała z siebie ciche „ach!” jakby nagle sobie o czymś przypomniała. Sięgnęła do kieszeni w płóciennych spodniach i wyjęła z niej bryłkę lodu, którą zrobił dla mnie Malkolm. Dała ją mamie. Matka uśmiechnęła się blado, choć z jej oczu nadal lały się strumienie łez. Mnie z kolei w uszach dźwięczały słowa mojego brata. Bryłka stopnieje dopiero wtedy, kiedy jej każe lub kiedy… umrze. Zatem gdziekolwiek był, żył.
To mi przypomniało, że miałam się skupić na rzeczach ważnych, a nie interesować się naturą tych pięknisiów o niezwykłych oczach. A jeden z nich miał właśnie puścić farbę i rzucić na to wszystko trochę światła. Nie można mu pozwolić żeby się rozmyślił.

- Wracając do tematu. – Pstryknęłam palcami żeby ich zdyscyplinować i zwrócić na siebie uwagę. Matka skutecznie zarażała towarzystwo ponurym nastrojem i przez chwilę myślałam, że Mysi Blond usiądzie obok niej i babci i we trójkę zaczną mi tu ryczeć. Dziwne, bo facet wyglądał na zbója, tymczasem autentycznie się przejął stanem mojej matki. Bardzo możliwe, że zyskał u mnie kilka punktów na plus, ale i tak jego skala była ujemna. – Jaki związek mają wasze przeniesienia z moim bratem?

Zwracałam się już bezceremonialnie do Wybryków Natury na ‘ty’, nawet po tym jak usłyszałam ile lat mają. Swoją aparycją jakby zachęcali do spoufalania się, choć też w dziwny sposób wzbudzali szacunek, przez co wzbraniałam się przed używaniem przy nich ostrzejszego języka. Swoboda i respekt… dziwne połączenie.

- Jego ma takie, że po prostu, kiedy Loża go tu usadziła na stałe, dostał pod swoje skrzydła tutejszych niestabilnych elementalistów – wyjaśnił Potargany wskazując na Ulizanego. – To należy między innymi do naszych obowiązków. Zwykli elementaliści są odsyłani na nauki do druidów, żeby byli świadomi swojej mocy i nie doprowadzili do zachwiania równowagi między żywiołami. Ale są też tacy, w których żyłach płynie krew potężnych przodków, tak jak na przykład u twojego brata. Co ciekawe ani ty, ani reszta kobiet w twojej rodzinie nie wykazywałyście tak silnej więzi z żywiołakami jak twój brat. Był niezwykły pod wieloma względami, więc Loża chciała mieć go na oku. Sama teraz wiesz najlepiej jak niebezpieczna jest taka Moc, kiedy ten kto nią włada jej nie kontroluje.

Zrobiło mi się zimno na wspomnienie tego, co się ze mną działo, kiedy się obudziłam. Szczerze – pamiętałam to jak przez mgłę, ale czułam wtedy, jakby ktoś przepuszczał przeze mnie prąd pod bardzo wysokim napięciem. Miałam wrażenie, że jestem wszędzie i nigdzie, że płynę jak woda i mogę staranować wszystko, co stoi na mojej drodze, choć wcale tego nie chciałam. Ale to płynęło dalej, a ból sprawiały mi próby odrzucenia tego. Za to poddanie się tej… mocy, przynosiło błogą ulgę.

- Więc my nie jesteśmy tak niebezpieczne jak Malkolm? – spytałam nim zdążyłam się ugryźć w język, ale z drugiej strony to też było dla mnie ważne. Naprawdę nie chciałam znowu zatopić jakiejś części miasta, kiedy się czegoś wystraszę lub zdenerwuje.

- Obecnie stanowisz dla nas kolejną ciekawostkę. – Ulizany przeszył mnie tym niesamowitym wzrokiem. – Twój brat dokonał czegoś przez nas do tej pory niespotykanego. Widzisz, żeby dostać znamię żywiołaków, trzeba się trochę napocić i natrudzić. Generalnie dostają je tylko ci elementaliści, którzy złożą żywiołakom kilka ofiar, wezmą udział w obrzędach, a do tego jeszcze same żywiołaki muszą ich uznać za godnych. Zwykle tylko właśnie ci o potężnych korzeniach Drzewa są przyjmowani przez żywiołaki. Kiedy już masz takie znamię, traktują cię jak jednego ze swoich. Przeciętnego elementalistę sporo energii kosztuje nakłonienie tych duszków do posłuszeństwa. Kiedy masz znamię, stajesz się jakby członkiem rodziny, ich ukochanym podopiecznym. Zużywasz minimum energii przy maksimum efektów. Chronią cię, nawet kosztem własnego istnienia. Selekcja do nadania znamienia jest bardzo ostra, ty co prawda masz za przodków wodne bóstwa, ale nie złożyłaś żadnej ofiary. Mało tego, nigdy nawet nie odpowiedziałaś na wezwanie żywiołaków, całe swoje życie je ignorowałaś. Ładnych parę lat powinno zająć ci wkupienie się w ich łaski. A i tak mogłyby cię odrzucić, jeśli by uznały, że twoje intencje względem nich nie są czyste. Choć ich poczucie „czystości” i sprawiedliwości jest bardzo różne od tego ludzkiego.

- Więc co się stało, że jednak to mam? – pokazałam im wymownie rękę. Szczerze, niezależnie od tego jaki zaszczyt mnie kopnął, wolałabym tego nie mieć. Byłam ciekawa, czy można się tej magicznej dziary jakoś pozbyć. Poza tym nie bardzo wiedziałam o czym on do mnie rozmawia, ale przypuszczałam, że tym całym żywiołakiem była ta szklana nimfa, która zostawiła mi znamię.

- Jedyne co mi przychodzi do głowy to to, że twój brat w jakiś sposób musiał się z tobą podzielić samym sobą – stwierdził Potargany z namysłem. – Przedstawić ciebie żywiołakom jako jakiś aspekt samego siebie. Możliwe, że zrobił to nieświadomie, bał się o ciebie, więc jego emocje znalazły się na krawędzi. Żywiołaki wyczuwają skrajne nastroje swoich podopiecznych i są nimi bardzo zaniepokojone. Zwykle kończy się to utworzeniem Bramy i puszczeniem rozszalałego żywiołu w obieg, tak jak to miało miejsce z tobą. Ale jeśli elementalista posiada nad nimi dobrą kontrolę, a twój brat miał świetną, co było jednym z powodów, dla którego nie nosił ograniczników, może je jakoś ukierunkować. Najwidoczniej ukierunkował je na ciebie. Nie jestem elementalistą, ich doznania znam tylko z opowieści i opisów. Trudno mi stwierdzić, na ile twoje znamię może się różnić od tych pozyskiwanych tradycyjną drogą i jaka była naprawdę przyczyna jego powstania. Ale wydaje mi się, że dla żywiołaków nie jesteś sobą, Judytą, tylko Malkolmem.

Mnie się wydawało, że nimfa nas raczej rozróżniała. Dostrzegała różnice pomiędzy mną a Malkolem, ale wolałam już nie roztrząsać kwestii. Paradoksalnie im więcej mi tłumaczył, tym mniej rozumiałam. Poza tym obawiałam się, że i mnie za moment będą chcieli dać jakiś nadzór. A na nic nie byłam tak uczulona jak na nadzorowanie…
- Okej, mniej więcej rozumiem – skłamałam. Ale oni chyba chcieli być uprzejmi, tłumacząc mi to wszystko, więc postarałam się wykazać dobrą wolą. – Tylko dalej nie widzę związku, jeśli chodzi o wasze przeniesienia.

- Konkretnie to chodzi o moje. – Potargany ewidentnie zwlekał z wyjaśnieniami, coś mu było nie w smak tłumaczenie się przed nami. Wreszcie spojrzał na Okrągłą Buzię, która w całkowitym milczeniu siedziała przy stole i notowała coś w zeszycie. Zdaje się, że zapisywała całą naszą wymianę zdań. – To co wam teraz powiem, to są treści tajnych akt Loży. Nie macie prawa umieszczać tergo w raporcie.

Okrągła Buzia nagle znieruchomiała, zupełnie jakby wypowiedział jakieś zaklęcie. Obejrzała się powoli na Kwadratową Szczękę, a w jej oczach dostrzegłam pytanie.

- Pisz Marta – rozkazał jej Kwadratowy stanowczo. – Najwyżej potem nie dasz tego do raportu, ale chcę mieć wszystko zapisane.

Okrągła Buzia znów pochyliła się nad zeszytem i coś dopisała. Potem z kieszeni wyjęła żółty mazak i coś podkreśliła, aż wreszcie zastygła nad kartką, czekając na kolejny materiał do zanotowania.

- Ja mówię poważnie Rudi – ostrzegł go złym głosem Potargany. – Jeśli sprawa wypłynie, Loża dobierze się do dupy też i tobie.

- Zaufaj mi. – Kwadratowy uśmiechnął się brzydko, a ja na miejscu Potarganego prędzej zaufałabym Judaszowi niż temu facetowi.

Mimo to Potargany jednak zdecydował się mówić. Chciałam wierzyć, że to dlatego, że przedkładał odnalezienie Malkolma nad własne problemy.

- W Hanowerze również miałem pod opieką elementalistę – podjął opowieść. – Wtedy to był młody szczyl, miał ledwie piętnaście lat, ale już był bardzo potężny. Oznaczenia uzyskał w wieku lat jedenastu. Pomimo noszenia silnych ograniczników, był bardzo niestabilny. W korzeniach jego Drzewa było potężne bóstwo ognia, a dzieliło ich znacznie mniej pokoleń niż Malkolma z Perepłutem. Jego rodzina była ściśle nadzorowana przez Lożę, mieli nałożone limity jeśli chodzi o ilość dzieci jakie mogli mieć, jak i to z kim się mogli wiązać. I to się im nie podobało. Jego ojciec próbował się wyrwać spod naszego nadzoru, więc Loża była zmuszona go zlikwidować. Nie obeszło się bez ofiar i po naszej stronie, to był naprawdę potężny elementalista. Matka chłopaka z kolei dostała szmergla po śmierci jego ojca. Chciała zabić własne dziecko, bo jak twierdziła Loża chce go wykorzystać do swoich celów, a ona nie zamierzała na to pozwolić. Żywiołaki jej oczywiście to uniemożliwiły, chłopak się obronił sam, ale w efekcie tego starcia zabił własną matkę, a ona uczyniła go kaleką. Przez to był bardzo problematyczny, uciekał nam wiele razy, ale zawsze udawało nam się go znaleźć dzięki ogranicznikom które nosił. Aż pewnego dnia zniknął.

- Jak to zniknął? – oburzył się Kwadratowy.

- Jego ograniczniki przestały wysyłać sygnał – odparł Potargany. – Uciekł nam znowu, ale tym razem jakimś cudem udało mu się zdjąć ograniczniki. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, jak mógł tego dokonać sam, ale teraz myślę, że ktoś mu pomógł.

- Zaraz i wy go nie szukacie? – Oburzenie Kwadratowego sięgnęło zenitu.

- Loża szuka go od pięciu lat bez przerwy – westchnął Potargany. – Po prostu mnie odsunięto od tej sprawy i dyscyplinarnie przeniesiono do Warszawy. Byłem jedną z trzech osób, które były władne zdjąć mu ograniczniki. Znajdowałem się w kręgu podejrzanych. Po śledztwie wykluczono udział mój czy pozostałej dwójki, stwierdzono, że chłopak zbiegł bez niczyjej pomocy. Sądziliśmy że sam się ujawni, że gdzieś wypłynie używając Mocy, burząc równowagę. Ale nic takiego nie nastąpiło. Przepadł jak kamień w wodę. Został wciągnięty na listę poszukiwanych jako kryminalista, sfałszowano mu akta żeby uzasadnić list gończy i rozesłano między Strażników. A tak naprawdę dzieciak niczego nie zrobił.

- Myśleliście, że wam uciekł – podjął temat Mysi Blond. – Tymczasem, po pięciu latach, ktoś wam podpieprza kolejnego elementalistę… Dziwny zbieg okoliczności.

- O tym samym pomyślałem – przyznał Potargany. – Do tej pory, obaj nie dostawaliśmy nikogo pod opiekę. Loża patrzyła na nas krzywo, ja zgubiłem jednego podopiecznego, a Corbin złamał prawo Loży. Dopiero gdzieś tak rok temu sytuacja się zmieniła. Corbin dostał Malkolma, a ja Amelię. I ledwie rok po tym przydziale ktoś porywa Malkolma.

- Moment – Kwadratowy się nagle wzdrygnął. – Macie jeszcze jednego elementalistę pod opieką…?

Potargany tylko kiwnął głową i chyba wszyscy pomyśleliśmy o tym samym. Że ta cała Amelia nie jest teraz bezpieczna.

- Dlaczego ktoś miałby wam kraść elementalistów? - W zaległej ciszy rozległo się rzeczowe pytanie Mysiego Blondyna.

Ja i Potargany spojrzeliśmy na niego. W tej chwili wyglądał bardzo źle, jego oczy sprawiały wrażenie zasnutych mgłą, a na jego czole wystąpił pot, ale wciąż zdawał się myśleć logicznie. A może tylko w tym stanie był zdolny wyciągać wnioski. Czytałam kiedyś o geniuszach, którzy tylko pod wpływem używek potrafili przestawić swój mózg na najwyższe obroty. Ale niezależnie od tego, zaczęłam się niepokoić jego chorobliwą bladością i nieznacznym drżeniem rąk. Chyba tylko ja zwróciłam uwagę na to co wziął, w jakich ilościach i czym to popił. Mimo, że budził we mnie głównie niesmak, nie chciałam żeby schodził z tego padołu w moim domu.

- To jest właśnie kluczowe pytanie – wtrącił się Ulizany. – Zdaje się, że nie tyle chodzi o elementalistów, co o nas.

Zastanowiłam się nad tym bardzo poważnie. Jeśli chodzi o was, to czemu porwano Malkolma? Czy tylko w taki sposób ktoś mógł im zaszkodzić? Czy to musiał być mój brat?

To mi nie dawało spokoju. Dlaczego Malkolm?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:42, 16 Sie 2011    Temat postu:

Dałabyś czas, żeby ktoś przeczytał. Zwłaszcza drugi post dodany stanowczo za szybko. Praktykujemy tutaj raczej poczekanie na choćby jeden komentarz przed wrzuceniem ciągu dalszego. Tym bardziej, że jak narośnie góra tekstu, to mało kto będzie chciał się na nią porywać. Łatwiej czytać po kawałku.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Kometa
Stalówka


Dołączył: 19 Lip 2011
Posty: 37
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Kosmosu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 23:29, 16 Sie 2011    Temat postu:

Przepraszam <wstydzi się>. Przyznaję, nie pomyślałam o tym. Mam nadzieje, że to nie jest jakiś duży problem, teraz już będę grzecznie czekać. Ewentualnie mogę usunąć.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

An-Nah
Czarodziejskie Pióro


Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: własna Dziedzina Paradoksu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 9:32, 17 Sie 2011    Temat postu:

Otóż to. Ja ledwo przeczytam jeden rozdział i zbieram się do komentarza, już wrzucasz następny. A czytam wolno, bo nie czytam z ekranu, tylko czekam, aż mi się trochę uzbiera tekstów i drukuję je... Na razie tylko powiem, że bardzo mi się podoba, więcej będzie, jak doczytam.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 9:53, 17 Sie 2011    Temat postu:

Nie no, wielki problem to to nie jest, kasować nie musisz. Po prostu pamiętaj na przyszłość, że takiej dawki tekstu nikomu się nie chce czytać. Ode mnie komentarz będzie, An jak widzę, też czyta, ale na oba pewnie trzeba kapkę poczekać, bo tekstów dużo do czytania, a czasu mało.

A offtopem się proszę nie przejmować, wyczyszczę go, jak komentarz stworzę XD


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

An-Nah
Czarodziejskie Pióro


Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: własna Dziedzina Paradoksu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 10:17, 30 Sie 2011    Temat postu:

Bardzo, bardzo mi się podoba ten tekst. Porządne urban fantasy osadzone w świetnie opisanej rzeczywistości, w konkretnym miejscu, w polskich realiach - zdecydowanie historia w moim typie, którą chcę czytać dalej, i jeszcze do tego dobrze napisana (nie zauważyłam żadnych szczególnych wpadek stylistycznych, ale ostatnio nie bawię się a drobiazgowe analizy stylistyczne, chyba, że coś mnie szczególnie porazi...)

Puki co i fabuła, i mitologia świata przedstawionego wyglądają bardzo dobrze - chyba nigdy dotąd nie spotkałam się z wykorzystaniem słowiańskich bogów, które tak bardzo przypadłoby mi do gustu - ci tutaj są pięknie osadzeni w realiach świata, w historii rodziny ( pochodzenie ze wschodu i drzewo genealogiczne opisane cyrylicą!) - dodatkowo historia pochodzenia rodziny pokazuje bardzo piękną dynamikę między męskim a żeńskim pierwiastkiem - niby mężczyźni rządzą, rzucają klątwę i próbują zniszczyć kobiety, ale same kobiety okazują się w ostatecznym rozrachunku niepokonane i silniejsze - tworzą sobie bardzo spójny matriarchat, powiedziałabym, bardzo skuteczny. Na pewno nie w 100% szczęśliwy, świadomość, że z kimkolwiek się zwiążą, ten zginie prędko, musi naprawdę przytłaczać - wyobrażam sobie wiele tragedii, które przeszły kobiety z tej rodziny...

Nie wiem, w ogóle rodzina bohaterki kojarzy mi się nieco z Mayfairami z powieści Anne Rice, a dla mnie to dobre skojarzenie, bo "Godzina Czarownic" to świetna książka (mniejsza z tym, jakie przegięcia i fizjologiczne fiksacje wsadziła Rice w kolejne tomy...): w obu wypadkach mamy ród wiedźm, któremu początek dała tragedia i który ku tragedii zmierza, ale który doskonale sobie radzi, ród rządzony przez nietuzinkowe kobiety i stanowiący w swoim świecie siłę, z którą należy się liczyć.

Co do reszty świata, co oczywiście muszę się spytać, czy znasz WoDa. Co ciekawe, skojarzenia z tamtejszymi magami mam przede wszystkim przy Klesze - Niebiański Chór at it's best. Nie, nie posądzam cię o żadną kalkę, bo widzę indywidualność, własną kreację i dbanie o świat, ale ciekawa jestem, czy inspiracja była?

Co jeszcze... Widać, że bardzo nastawiasz się na akcję, chyba bardziej, niż na rozwój postaci - przynajmniej takie mam wrażenie po dwóch pierwszych rozdziałach, gdzie najważniejsze były walki i ucieczki i po trzecim, który z kolei poświęcony był przedstawieniu legendy. Dobrze sobie radzisz z dynamicznymi scenami i - czego naprawdę zazdroszczę - ze scenami w których rozmawia cały tłumek postaci.
Z kolei muszę się przyczepić do opisów postaci na początku rozdziału trzeciego - pogubiłam się. Rozumiem, że podążasz za wzrokiem Dity, że już ci bohaterowie byli przedstawieni wcześniej, więc czytelnik już trochę ich zna, ale IMHO, za dużo szczegółów na raz. Nieco mniej w tym momencie, więcej podczas rozmowy, jeśli można? Postaci jest wiele, ale puki co tylko Klecha i Adrian (którego już zdążyłam polubić) zapadli mi w pamięć. Reszta jest ważna, to widzę, ale jak na razie rozmywają się w plamy w tle - barwne plamy, ale plamy. Mam nadzieję, że zdołam ich poznać i przywiązać się, zanim zginą lub zdradzą, bo śmierć lub zdrada postaci, której czytelnik nie polubił nie porusza szczególnie Smile
Z innych bohaterów: Dita jest w porządku, choć jakaś bardzo wyrazista nie jest - ot, zwykła dziewczyna w niezwykłej rodzinie, z nagłym przypływem mocy. Bardzo podoba mi się babcia, nieszczególnie oryginalna, wiadomo, nestorka rodu to znany i przechodni trop, ale jak dla mnie - zawsze miły. Malkolm... co do Malkolma mam bardzo poważne podejrzenie kim jest naprawdę, i aż się dziwię, że reszta postaci przy opowiadaniu legendy na to samo nie wpadła Razz A jeśli nie wpadli, to znaczy, że zapewne mam rację, a ty po prostu kopiesz bohaterów, by się nie domyślili za szybko i nie popsuli fabuły Razz Szkoda, jeśli to aż tak oczywiste... A jeśli nie? Czekam żeby się przekonać, czy mam rację, bo oczywiście możliwe, że mnie na manowce zwiodłaś.

Poza tym węszę jeszcze, kogo może dotyczyć wątek miłosny, ale to na razie luźna intuicja jest, niepodparta żadnymi poważnymi dowodami.


To by było na tyle na razie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Kometa
Stalówka


Dołączył: 19 Lip 2011
Posty: 37
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Kosmosu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 19:54, 04 Wrz 2011    Temat postu:

An-Nah napisał:
Bardzo, bardzo mi się podoba ten tekst.


Dziękuję Smile


Cytat:
Porządne urban fantasy osadzone w świetnie opisanej rzeczywistości, w konkretnym miejscu, w polskich realiach


To akurat wzięło się tylko i wyłącznie z mojej irytacji na internetowe opowiadania gdzie wszystko dzieje się w hAmeryce, o której jeszcze najczęściej autor tekstu nie ma bladego pojęcia, opisujący tylko pobieżnie jakieś miejsce, w jakimś mieście, w jakimś stanie w tymże kraju. A przecież tym co najlepiej znamy i to nie tylko jeśli chodzi o miejsca, ale także o mentalność ludzką i ogólny klimat i atmosferę jest to co mamy na miejscu. Czemu nikt nie czuje że można by tu zrobić coś ciekawego? Czemu uciekają z akcją i bohaterami do innego kraju o którym mało co wiedzą?


Cytat:
Puki co i fabuła, i mitologia świata przedstawionego wyglądają bardzo dobrze - chyba nigdy dotąd nie spotkałam się z wykorzystaniem słowiańskich bogów, które tak bardzo przypadłoby mi do gustu - ci tutaj są pięknie osadzeni w realiach świata, w historii rodziny


Poczytuje to sobie jako wielki komplement gdyż fabuła była wymyślana "na kolanie" i ciągle jeszcze coś mi się objawia i odmienia względem jej kierunku. Bardzo chaotycznie to wszystko "planuje". Ale naprawdę rozpisuję co mogę żeby się nie pogubić w gęstwinie własnych pomysłów.

Mitologia zaś znowu była przejawem mego patriotyzmu, ale przyznaję się że miałam lenia. Mam teraz z jego powodu pewne wyrzuty sumienia. Po prostu całą Słowiańską mitologię w Szmaragdowej Tablicy oparłam na tym co wyszperałam z sieci, na różnych wersjach i teoriach, które po swojemu połatałam do kupy żeby mi pasowało. Teraz myślę że jeśli się zdarzy że trafię na zapalonych czytelników to przekażę im cokolwiek mylny obraz. Nie sięgnęłam do żadnego poważnego opracowania, nie oparłam swojej wizji na jednym, konkretnym źródle, a zwyczajnie wybrałam sobie to co mi pasuje, a niektóre rzeczy bezczelnie bez ceregieli pozmieniałam. Na swoje usprawiedliwienie mam to, ze przecież tworzę alternatywną rzeczywistość w której może przecież istnieć alternatywna słowiańska mitologia xD

Cytat:
dodatkowo historia pochodzenia rodziny pokazuje bardzo piękną dynamikę między męskim a żeńskim pierwiastkiem - niby mężczyźni rządzą, rzucają klątwę i próbują zniszczyć kobiety, ale same kobiety okazują się w ostatecznym rozrachunku niepokonane i silniejsze - tworzą sobie bardzo spójny matriarchat, powiedziałabym, bardzo skuteczny. Na pewno nie w 100% szczęśliwy, świadomość, że z kimkolwiek się zwiążą, ten zginie prędko, musi naprawdę przytłaczać - wyobrażam sobie wiele tragedii, które przeszły kobiety z tej rodziny...


Co do klątwy - wyszła mi przypadkiem. Czasem tak mam że bohaterowie zaczynają mi robić i mówić coś czego nie planowałam, czasem palce biegną po klawiaturze gdzie chcą. Pierwsza wersja opisująca klątwę była jeszcze gorzej zagmatwana i udziwniona niż obecna, bo sama jeszcze wtedy nie wiedziałam skąd mi się to wzięło i czego właściwie chcę. Miałam to wyrzucić z tekstu, jako objaw mojego hiperaktywnego grafomaństwa, ale po kilku dniach usiadłam na tym raz jeszcze z zupełnie innym podejściem. Na spokojnie wyłuskałam z tego pomysłu to co pożyteczne dla historii. I ostatecznie, nieskromnie, stwierdziłam że mi się podoba Smile

Cytat:
Nie wiem, w ogóle rodzina bohaterki kojarzy mi się nieco z Mayfairami z powieści Anne Rice, a dla mnie to dobre skojarzenie, bo "Godzina Czarownic" to świetna książka (mniejsza z tym, jakie przegięcia i fizjologiczne fiksacje wsadziła Rice w kolejne tomy...): w obu wypadkach mamy ród wiedźm, któremu początek dała tragedia i który ku tragedii zmierza, ale który doskonale sobie radzi, ród rządzony przez nietuzinkowe kobiety i stanowiący w swoim świecie siłę, z którą należy się liczyć.

Co do reszty świata, co oczywiście muszę się spytać, czy znasz WoDa. Co ciekawe, skojarzenia z tamtejszymi magami mam przede wszystkim przy Klesze - Niebiański Chór at it's best. Nie, nie posądzam cię o żadną kalkę, bo widzę indywidualność, własną kreację i dbanie o świat, ale ciekawa jestem, czy inspiracja była?


E... zacznę od tego że nie czytuje Rice więc nijak nie mogę się odnieść do pierwszego porównania. Czytałam tylko Wywiad z Wampirem i zaczęłam Lestata, który mnie ostatecznie tak zmęczył, że nie dokończyłam. Potem omijałam Rice szerokim łukiem. Co do WoDa obstawiam że chodzi o jakąś grę RPG, bo skrót mi nic nie mówi raczej. Jeśli faktycznie to erpeg to twoje skojarzenia nie są znowu takie bezpodstawne, bo nim wymyśliłam magiczny podział dla Szmaragdowej Tablicy przeczytałam takowych całe stosy z różnych źródeł, w tym (a może głównie) i opisy z gier RPG. Ja sama w nie nie grywam, to nie moja bajka. Nie wczuwam się, niestety. Ale pomogły mi poukładać sobie rodzaje użytkowników magii oraz same rodzaje magii. Rzeczona rozpiska do wglądu tutaj ---> [link widoczny dla zalogowanych]

Cytat:
Co jeszcze... Widać, że bardzo nastawiasz się na akcję, chyba bardziej, niż na rozwój postaci - przynajmniej takie mam wrażenie po dwóch pierwszych rozdziałach, gdzie najważniejsze były walki i ucieczki i po trzecim, który z kolei poświęcony był przedstawieniu legendy.


Lubię akcję i lubie kiedy coś się dzieje. Ale bohaterów też lubię i tu i teraz mogę obiecać, że jeszcze pojawią się rozdziały gdzie będą się rozwijać. Z resztą właśnie ze względu na bohaterów, których chciałam pokazać z kilku perspektyw, wzięły mi się opowiadania powiązane.

Cytat:
Dobrze sobie radzisz z dynamicznymi scenami i - czego naprawdę zazdroszczę - ze scenami w których rozmawia cały tłumek postaci.

Łał, kolejna pochwała w miejscu w którym się nie spodziewałam. Szczerze zawsze mi się wydawało ze te sceny są właśnie zbyt toporne, nie dość płynne i raczej niezbyt jasne. Sprawiało mi problem zapisanie mojej wizji czegoś czego dzieje się dużo i szybko. Naprawdę miło mi czytać ze się jednak podoba Smile

Cytat:
Z kolei muszę się przyczepić do opisów postaci na początku rozdziału trzeciego - pogubiłam się.

Aj.

Cytat:
Rozumiem, że podążasz za wzrokiem Dity, że już ci bohaterowie byli przedstawieni wcześniej, więc czytelnik już trochę ich zna, ale IMHO, za dużo szczegółów na raz. Nieco mniej w tym momencie, więcej podczas rozmowy, jeśli można?

Szczerze nie zwróciłam na to uwagi xD Ale ok, odnotowuję, zapamiętuję, zastosuję.


Cytat:
Postaci jest wiele, ale puki co tylko Klecha i Adrian (którego już zdążyłam polubić) zapadli mi w pamięć. Reszta jest ważna, to widzę, ale jak na razie rozmywają się w plamy w tle - barwne plamy, ale plamy. Mam nadzieję, że zdołam ich poznać i przywiązać się, zanim zginą lub zdradzą, bo śmierć lub zdrada postaci, której czytelnik nie polubił nie porusza szczególnie Smile


Zdążysz, a nawet myślę, że jeszcze będziesz przeklinać ich mnogość i moje cackanie się z każdym. Ja sama jestem do nich tak przywiązana, ze daję każdemu jakieś zadanie w którym może się zaprezentować, dla każdego jego pięć minut. A często gęsto i więcej.

Cytat:
Malkolm... co do Malkolma mam bardzo poważne podejrzenie kim jest naprawdę, i aż się dziwię, że reszta postaci przy opowiadaniu legendy na to samo nie wpadła Razz A jeśli nie wpadli, to znaczy, że zapewne mam rację, a ty po prostu kopiesz bohaterów, by się nie domyślili za szybko i nie popsuli fabuły Razz Szkoda, jeśli to aż tak oczywiste... A jeśli nie? Czekam żeby się przekonać, czy mam rację, bo oczywiście możliwe, że mnie na manowce zwiodłaś.


Jeśli idzie o tożsamość Malkolma to jest tym, kim twierdzi że jest. Klucz do tajemnicy jego narodzin tkwi trochę gdzie indziej Smile

Cytat:
Poza tym węszę jeszcze, kogo może dotyczyć wątek miłosny, ale to na razie luźna intuicja jest, niepodparta żadnymi poważnymi dowodami.


Niech będą przeklęte watki miłosne, bo ich tez mi się mnoży. Ale ciekawa jestem, zdradź mi, kogo podejrzewasz? xD

Cytat:

To by było na tyle na razie.


Bardzo dziękuję za wyczerpującą opinię Wink

___________________________________________


Rozdział 4


Eva powoli zeszła po schodach wprost do ciemnego korytarza, prowadzącego do piwnic. Stuk jej podkutych butów odbijał się głuchym echem w pustej i ciemnej przestrzeni. Zdjęła powoli płaszcz i odwiesiła na wielki hak, sprawiając tym samym, że mały arsenał, który pod nim nosiła, stał się widoczny. W kaburach na jej biodrach tkwiły dwa wielkie, srebrne pistolety, a przy szerokim pasie miała przywieszony, ciasno zwinięty, magiczny bicz. Interesujący dodatek stanowiła także zapasowa amunicja. Nie lubiła obnosić się z bronią, ale jeszcze bardziej nie lubiła się z nią rozstawać. Wystarczająco często do tej pory ratowała jej życie, żeby teraz zawsze mieć ją ze sobą.

Przeszła na koniec korytarza, do drzwi prowadzących do największego z piwnicznych pomieszczeń. Jej buty wydawały metaliczny stukot przy każdym kroku. Rozmyślnie zachowywała się głośno, ze względu na Dirka. Wolała go nie wystraszyć, zakradając się. Miał to do siebie, że bywał nerwowy. Jako jedna z nielicznych była w stanie oszukać jego zmysły i zdaje się, że to go dodatkowo wyprowadzało z równowagi.
Kiedy weszła, jej oczom ukazały się popękane i osmalone ściany. Po podłodze walały się połamane i ponadpalane stare meble. Śmierdziało spalenizną, ale też o dziwo wilgocią. To nie wróżyło nic dobrego.

- Jesteś! – Damian przywitał ja w progu wyraźnie ucieszony. – Mamy go! Cleo przyprowadziła go jakąś godzinę temu. Niezły gagatek…

- Właśnie widzę – odparła sucho, wymownie rzucając swoim jednym, błękitnym okiem na zdezelowane ściany. – Co tu się działo?

- Trochę się stawiał. – Damian machnął ręką, ale to „trochę” zdaniem Evy było tu stwierdzeniem cokolwiek nie na miejscu. Rzuciła mu złe spojrzenie, domagając się tym samym obszerniejszych wyjaśnień.

Damian skulił się w sobie. Strasznie nie lubił, kiedy ona tak na niego łypała tym swoim okiem. Na drugim miała czarną opaskę. Krążyło wiele plotek o tym, co pod nią chowa oraz o tym, kto pozbawił ją oka.

- Miałaś rację – przyznał Damian z szacunkiem. – Chłopak, jak na dopiero rozwijającego się elementalistę, jest naprawdę dobry. Dirk musiał go spacyfikować…

- Co? – Jej pytanie nie było głośne, ale zabrzmiało jak trzaśnięcie z bicza. Choć żaden mięsień jej twarzy nie drgnął, to Damian wiedział, że jest zła. – Rozmawiali ze sobą?

- Nie. – Wzruszył ramionami i dodał rzeczowo: – Tylko próbowali się pozabijać.

- Gdzie on teraz jest?

- Zależy który. Chłopak jest w twoim pokoju, a Dirk u siebie. Nic poważnego mu nie zrobił. Ja i Cleo ich rozdzieliliśmy i zapieczętowaliśmy tego elementalistę u ciebie.

Eva, już bez słowa, ruszyła do swojego pokoju. Zdjęła pieczęcie z drzwi i uchyliła je ostrożnie. Cisza. Otworzyła je szerzej.

Chłopak leżał na jej łóżku nieprzytomny i cały mokry. A mimo to widziała na jego ciele rozległe poparzenia, w dodatku dosyć nieudolnie opatrzone. Jej usta zacisnęły się w cienką kreskę.

- Co mu jest? – zapytała ostro i rzuciła mordercze spojrzenie Damianowi. – Dlaczego jest nieprzytomny?

- Słuchaj, mnie jest jeszcze życie miłe, a ten szczeniak naprawdę ma zacięcie. Póki był przytomny nie byliśmy w stanie osadzić go w kręgu, a Dirk nie był zbyt pomocny… to znaczy byłby pomocny, gdybyśmy mieli osadzać w kręgu trupa. Cleo napuściła na niego żmija, a potem potraktowałem go eliksirami…

Nie dokończył opowieści, bo Eva chwyciła go nagle za gardło i żelaznym uściskiem przygwoździła do ściany.

- Jest. Mi. Potrzebny. ŻYWY – wycedziła każde słowo. – Przynajmniej do czasu, aż nie zdobędę trzeciego. Masz go przestać truć i porządnie opatrzyć, albo wytrę tobą podłogę w tej dziurze, a potem twoim ścierwem nakarmię ogary. Rozumiesz?

- T… tak… – wycharczał słabo, dusił się.

Puściła go i ruszyła w stronę kwatery Dirka, ale tam nie dotarła. Zastała go już w korytarzu. Wyszedł jej na spotkanie. Stał do niej tyłem, opierając się o ścianę. Wiedziała, że to nie ma znaczenia jak stoi, ale ciągle się łapała na tym, że odbiera to jak objaw lekceważenia. Chociaż nie zdziwiłaby się, gdyby faktycznie ją lekceważył.

- Stuk, stuk, stuk, stuk… – powiedział odwracając się powoli w jej stronę, chociaż jego twarz była zwrócona nieco w bok i w dół. – Chodzisz jak kuternoga, nie cierpię tego dźwięku.

Miał rację, utykała na jedną nogę. Nie lubiła żeby jej przypominać o tej małej niedogodności. Fuknęła wściekła, bo jeszcze bardziej od tego nie cierpiała jego drwiącego tonu, kiedy jej to wytykał.
Poruszył się na ten odgłos, unosząc nieco głowę i obdarzył ją nikłym uśmiechem. Nie wiedziała jak ma to rozumieć, czy w ten sposób przeprasza, czy dalej drwi. Nie potrafiła czytać mu z twarzy, jej wyraz był dla niej zawsze nieodgadniony – intencje ludzi rozpoznawała po ich oczach. Jego były ukryte za okularami przeciwsłonecznymi, ale, nawet gdyby je odsłonił, prawdopodobnie nic by jej to nie dało.

- Co cię trapi? – Jego melodyjny głos brzmiał łagodnie, zupełnie jakby go to naprawdę obchodziło, Ale Eva wiedziała lepiej. Stali po tej samej stronie, jednak nie byli przyjaciółmi.

- Ty – odparła zimno. – Obecnie jesteś moim największym utrapieniem.

- A ja sądziłem, że to twoja nowa zabawka dostarczyła ci zmartwień. Tymczasem ty wciąż rozwodzisz się nad starą. Niemniej jednak przykro mi.

Akurat. Podejrzewała go o rozmaite doznania emocjonalne, ale na pewno nie o to, że kiedykolwiek, z jakiegokolwiek powodu, było mu przykro.

- Masz jakiś problem? – Nie wytrzymała w końcu. – Na przykład z zawiścią? Tłumaczyłam ci już, że ty jeden nie wystarczysz. Potrzebuję was więcej. Jeżeli dalej będziesz próbował go przerobić na popiół, to niczego nie osiągniemy. Tego właśnie chcesz?

- Widzisz ja, w przeciwieństwie do ciebie, dobrze wiem czego chcę. – I znowu ten dziwny uśmiech. – To ty się miotasz. Z pośród ponad 200 odpowiednich elementalistów ty musiałaś wybrać akurat tego. I chcesz w to brnąć dalej. Dosyć żałosna próba zwrócenia na siebie uwagi. Nie jestem pewien, czy ten, o którego ci chodzi, to doceni. Zauważą nas i rozgryzą, nim zdołamy wykonać decydujący krok.

Nie czekał na odpowiedź z jej strony, zapewne wiedział, że się nie doczeka. Zawrócił w stronę schodów, kierując się do wyjścia. Eva miała ochotę rozwalić mu głowę, rozważała nawet, na ile jego śmierć opóźniłaby jej plany.

- Diederick – zwróciła się do niego pełnym imieniem, dobrze wiedząc, że go nie lubi i uważa za pretensjonalne. Chociaż tyle jej, że wbije mu te kilka małych szpilek.

Zatrzymał się, ale nie odwrócił. Mogła by teraz złożyć znak i uderzyć go w plecy…

- Uważaj na schodach – przestrzegła z satysfakcją.

Dirk w odpowiedzi wyciągnął rękę, zupełnie jakby chciał jej machnąć na pożegnanie, gdyby nie wyciągnięty w jej stronę środkowy palec.
Po tym małym wystąpieniu śmiało ruszył w stronę schodów i wszedł po nich bez większych problemów. Trochę ją niepokoiło, że już zdążył nauczyć się tego miejsca na pamięć.
* * *

Eva wcisnęła przycisk opatrzony cyfrą jeden. Domofon wydał z siebie krótki trel, po czym zamilkł. Chwilę później z głośnika odezwał się niski, zachrypnięty głos.

- Tak?

- To ja – odparła lakonicznie.

Zamek brzęknął i Eva weszła po niskich schodkach na parter. Nie musiała pukać do drzwi, otworzyły się przed nią z cichym skrzypnięciem. W progu powitał ją średniego wzrostu mężczyzna o poszarzałej, pełnej bruzd twarzy i błędnym spojrzeniu. Mrużył w nerwowym tiku lewe oko.

- Byłem ciekaw, kiedy się pojawisz. – Uśmiechnął się nieznacznie, a ten grymas przyprawił Evę o ciarki. Wyglądało to koszmarnie w jego wykonaniu.

- Chcę rozmawiać z tobą w cztery oczy Cleo – zażądała od razu, ani myślała mediować z tą pośmiertną maską.

Mężczyzna wydął wargi, w geście absolutnie nie pasującym do jego mroczno-psychodelicznej aparycji.

- Wiesz, stawiasz wiele żądań – powiedział wyraźnie niezadowolony.

- Musimy się śpieszyć – odparła Eva. – Ale nie mam zamiaru planować z tobą czegokolwiek, kiedy jesteś w tej formie. Nie jesteś wtedy sobą.

- Dobrze wiem co robię. – Upiorny mężczyzna znów się uśmiechnął obrzydliwie. – Ty ciągle tkwisz w pierwszym etapie planu, a ja już przeszedłem do drugiego.

Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej mały flakoniki zawieszony na długim, ale cienkim łańcuszku. Wewnątrz małej fiolki przelewał się fluorescencyjny, błękitny płyn. Eva nie kryła zaskoczenia.

- Kto…? – zapytała słabo, wyciągając rękę po osobliwy wisiorek.

Szpetny mężczyzna nie pozwolił jej go dotknąć. Nieludzko szybkim ruchem zamknął flakonik w dłoni i odsunął rękę od Evy. Schował go sobie do kieszeni.

- Chodź – nakazał jej i ruszył do drzwi wyjściowych.

Eva podążyła za nim. Wyszli na klatkę schodową i skierowali się do drzwi piwnicy. Mężczyzna zdjął z nich pieczęcie i zeszli niżej, gdzie napotkali kolejne drzwi. Te były podwójnie pieczętowane i opatrzone wieloma znakami ochronnymi. Pomieszczenie za nimi było duże i ciemne, a niedaleko wejścia drzemały sobie dwa nieduże, piekielne ogary. Jeden z nich podniósł łeb kiedy weszli, ale nie uczynił więcej żadnego ruchu. Poprzestał na bacznej obserwacji.
Pod ścianami pomieszczenia były poustawiane podłużne pudła, mniej więcej wysokości człowieka, wszystkie okryte nieprzepuszczającymi światła plandekami. Eva oceniła na oko, że było ich około pięćdziesięciu i zimny dreszcz przeszedł jej po plecach. W prawym rogu dostrzegła kamienną figurę, a właściwie posąg bardziej przypominający totem. Jego zwieńczeniem było coś, co przypominało brodatą twarz. U stóp posągu, obok palących się świec, stała nieduża misa, wypełniona ciemnoczerwonym płynem. Owinięty wokół niej spał wielki, czarny wąż.
Pośrodku pomieszczenia znajdowały się trzy podesty, wewnątrz wyrysowanego na betonowej podłodze koła. Kolejne zaklęcia zabezpieczające, ochronne kręgi, magiczne pułapki. Na dwóch podwyższeniach leżały pojemniki, bardzo podobne do tych poustawianych pod ścianami. Jeden był otwarty i pusty, jego szklana pokrywa leżała obok, drugi spoczywał, szczelnie owinięty plandeką, zamknięty na głucho. Na trzecim, środkowym podeście, znajdowało się coś na kształt naprawdę dużego akwarium. W wymyślnie powykręcanej, wykutej ramie tkwiły grube, idealnie przejrzyste szyby. To osobliwe naczynie nie miało przykrycia, za to po brzegi było wypełnione przeźroczystym, zielonkawym płynem. W środku spoczywało nagie ciało młodej dziewczyny, całe wymalowane w czarne znaki.

Szpetny mężczyzna jednym pstryknięciem palców spowodował, że pomieszczenie zalało światło, choć jego źródła nigdzie nie było widać. Wąż, owinięty wokół misy przy posągu, podniósł wielki łeb i zasyczał zirytowany, jednak brzydal nie zwracał na niego uwagi. Podszedł do szklanego pojemnika, śmiało przekraczając kręgi. Eva ruszyła za nim, zaglądając zaciekawiona do tego osobliwego akwarium. Dziewczyna, która w nim leżała, choć niewątpliwie śliczna, teraz wyglądała upiornie. Płyn, w którym była zatopiona, nadawał jej trupio-zieloną barwę i ani czarne malowidła na ciele, ani ciemnoczerwone włosy- zawieszone w cieczy jak wijące się robaki- nie dodawały jej uroku.

- Musisz dać mi chwilę – powiedział mężczyzna i zwrócił się w kierunku pustego pudła. – Lepiej wyjdź z kręgu.

Eva posłusznie się odsunęła, a on w tym czasie wszedł do pustego pojemnika i położył się w nim wygodnie. W momencie, w którym zamknął oczy, kręgi na betonowej podłodze rozbłysły fioletowym światłem, a zielona woda w akwarium zaczęła się burzyć i bulgotać. Po chwili, zanurzona w nim dziewczyna, otworzyła oczy, ale się nie poruszyła. Bulgotanie przybrało gwałtownie na mocy tylko po to, żeby za chwilę całkowicie się uspokoić. Wtedy dopiero wymalowana piękność wynurzyła ręce i chwytając się ram pojemnika, usiadła w nim. W tej pozycji woda sięgała jej do piersi.
Eva z zainteresowaniem obserwowała, jak z wynurzonych części ciała, czarne malowidła dosłownie spełzają z powrotem do zielonej cieczy, formując się w ciemne smugi, niczym atrament wpuszczony do wody. Jednak, w przeciwieństwie do atramentu, nie rozmywały się, szukały siebie nawzajem, łącząc się w skupiska czarnych plam, wijąc się i zmieniając kształty. Kiedy dziewczyna wstała, cała reszta wzorów również ześlizgnęła się w dół, aby ostatecznie się połączyć. Scalone plamy przybrały formę węża, który obscenicznie skręcał się na dnie pojemnika. Jedynie te malowidła, które biegły wzdłuż jej kręgosłupa, nie spłynęły z powrotem do magicznej cieczy. Tkwiły na swoim miejscu niewzruszone i sprawiały wrażenie, jakby były nie tyle namalowane, co wszyte – jak grube czarne nici – w jej ciało.

- Witamy wśród żywych. – Eva powitała Cleo powściągliwym uśmiechem.

Młoda nekromantka skierowała na nią swoje niewinne i wielkie brązowe oczy, po czym kichnęła. Niezwykle wdzięcznie i uroczo.

- Daj mi ręcznik – zażądała, wyłażąc ze swojego akwarium. – Przez ciebie się przeziębię.

Eva namierzyła ręczniki już wcześniej. Wisiały na małych wieszakach, przybitych do gołej ściany. Obok nich znajdował się też kwiecisty szlafrok. Jego także zabrała i podała dziewczynie. Cleo najpierw porządnie się wytarła, a potem ubrała w szlafrok. Cała dygotała i co chwila kichała.

- Te kąpiele ci nie służą – zauważyła Eva z umiarkowaną uprzejmością.

Nekromantka tylko wzruszyła lekceważąco ramionami, po czym podeszła do otwartego pojemnika, gdzie spoczywało ciało, z którego jeszcze przed chwilą korzystała. Wyciągnęła z kieszeni martwego mężczyzny błękitny wisiorek, ucałowała jego blade, zimne wargi i sięgnęła po szklaną pokrywę. Zamknęła go w tej osobliwej trumnie i nakryła plandeką. Eva z kolei nie kryła zdegustowania, patrząc na poczynania dziewczyny.

- Jesteś odrażająca – skomentowała z obrzydzeniem.

- Jest nieoceniony. – Cleo uśmiechnęła się słodko i poklepała pojemnik. – Myśl sobie co chcesz, ale ja osobiście uważam, że jest dużo bardziej użyteczny po śmierci, niż był za życia. Uwielbiam być nim. Ale przejdźmy do rzeczy.

Nekromantka ruszyła w stronę trzeciego podestu, gdzie leżał od początku zamknięty pojemnik. Cleo zerwała z niego pieczęcie i ściągnęła plandekę. Eva nie dała rady stłumić westchnięcia.

- Masz tu swojego kochasia. – Dziewczyna puknęła w szklaną pokrywę. – Co prawda nie było go na liście, którą mi dałaś, ale zdążyłam trochę powęszyć. Tamci byli za nisko w hierarchii, nigdzie bym nimi nie weszła, a ja nie lubię sobie utrudniać życia. Pomyślałam sobie, że sprawię ci tym przyjemność, w końcu to jeden z twoich nauczycieli.

- Henrich… – szepnęła Eva, nieśmiało dotykając wieka. W pojemniku leżał piękny mężczyzna o bujnej, rudej czuprynie i niewinnej twarzyczce młodzieńca. – Jak to zrobiłaś?

- Szczerze mówiąc, natknęłam się na niego przypadkiem. Kiedy śledziłam tych z listy, on śledził mnie. Musiał się zorientować, że kręcę się obok jego wydziału. Zrozumiałam, że to Radny i w pierwszej chwili chciałam się wycofać, ale wcześniej sprawdziłam, kim on jest. Nawet nie wiesz, jak się zdziwiłam, kiedy się okazało, że to jeden z twoich nauczycieli.

- Myślisz, że skojarzył cię ze mną? – Eva poczuła się nagle bardzo zaniepokojona.

- Nie sądzę. – Cleo wzruszyła ramionami, ale było coś niepewnego w tym geście. – Tak czy inaczej zastawiałam na niego sidła ostrożnie i metodycznie. Nawet mag Loży nie da rady dwudziestu nieumarłym.

- Podniosłaś dwudziestu? – Eva z pewnym przerażeniem potoczyła wzrokiem po ustawionych pod ścianą trumnach.

- Mówiłam ci, jestem profesjonalistką. – Cleo nieco się obraziła. – Na razie nie próbowałam go przejąć, jeszcze dobrze nie ostygł, ale musimy się spieszyć, nim Loża zauważy jego zniknięcie. Nie było żadnych świadków, ani nie zdążył nikomu powiedzieć, że mnie tropi. Ja z kolei zniszczyłam wszystkie jego notatki, ale prędzej czy później zauważą jego zniknięcie. Od jutra, najdalej pojutrza, planuję już zacząć pokazywać się jako on. Zrobię rozpoznanie i usiądziemy do kreślenia planu. Trzeba będzie wszystko zapiąć na ostatni guzik, jeśli mamy włamać się do skarbca Loży. Talizman ci oddam, ale póki co potrzebuję tego wisiorka, żeby się pod niego podszyć. Niemniej jednak kolega Henrich zostaje u mnie. Będę go mogła zatrzymać po robocie.

- Chyba oszalałaś, że zostawię w twoich rękach tak potężne ciało. – Usta Evy zacisnęły się w cienką kreskę.

- To ty chyba oszalałaś jeśli sądzisz, że będę stawać do wojny z Lożą za półdarmo. – Na ślicznej twarzy Cleo wymalował się gniew. Dziewczyna pomachała Evie przed okiem zdobytym błękitnym talizmanem. – Widzisz to? Zdobyłam to dla ciebie i tego twojego niewydarzonego bożka. Równie dobrze mogłabym to zatrzymać dla siebie. Zabiłam Radnego i przywlokłam za uszy tego elementalistę, narażając się na schwytanie przez Lożę i gniew tych bubków, Medvene. Odwaliłam za ciebie lwią część roboty. A żądam za to tylko jednego umarlaka.

- Pytanie brzmi, czego zażądasz za przyniesienie Tablicy – fuknęła Eva; wiedziała że apetyt rośnie w miarę jedzenia.

- Dobrze, że pytasz. – Nekromantka, z podstępnym uśmieszkiem, nakryła trumnę z Henrichem plandeką. – Żebyś miała jasność sytuacji: jeśli będziesz chciała mi go odebrać, chałę dostaniesz, a nie Tablicę. Spakuję swoje manatki i zniknę, i nie zdziw się, jak Loża dowie się o twojej wesołej działalności.

- Zdradzisz swojego Pana? – spytała Eva z przekąsem i zerknęła w stronę prowizorycznego ołtarzyka z kamiennym posągiem, gdzie czarny wąż wił się niespokojnie. – Porzucisz go?

Cleo zaśmiała się serdecznie.

- Niezależnie od tego, jak oboje chcemy jego powrotu, nie pozwolimy tobie rozdawać kart. – Jej śmiech zmienił się w ostry syk. – Nie zadzieraj nosa, nie jesteś dla nas aż tak ważna, bez żalu rzucimy cię na pożarcie Loży. Dalej jesteś numerem jeden na liście ich poszukiwanych, zajmą się tobą, a my zrobimy swoje.

Eva posłała jej pobłażliwy uśmiech i wzruszyła ramionami.

- Beze mnie nie dostaniesz się do skarbca Loży ani nie włamiesz się do jego umysłu. – Eva znów dotknęła trumny z Henrichem. Akurat jemu nie życzyła śmierci. Trudno jej się też było pogodzić z tym, że jego ciało będzie profanowane przez tę oślizgłą żmiję. – Dlatego radziłabym ci przemyśleć pochopne kroki. Radny to nie jest zwykły umarlak, którego możesz przejąć ot tak sobie. Loża zabezpiecza nasze umysły jeszcze na długo przed tym, nim powierzy nam jakieś tajemnice.

Cleo patrzyła na nią z zaciętą miną. Eva wiedziała – nie podobał jej się fakt, że to nie od niej zależy całkowite powodzenie planu.

- Przygotuj wszystko na jutro rano – powiedziała wreszcie, odrywając zarówno wzrok jak i rękę od pojemnika z ciałem swojego nauczyciela. – Otworzę dla ciebie jego głowę.

- A co z trzecim elementalistą? – zapytała nagle nekromantka, kiedy Eva była już prawie przy drzwiach.

- A co ma być? – Odwróciła się powoli w jej stronę.

- Mówiłaś, że sama się tym zajmiesz.Tymczasem ja bym na twoim miejscu była ostrożniejsza. Najprawdopodobniej już się zorientowali, że chodzi o nich. Nie spuszczą z niej oka. Wybierzmy kogoś innego, zanim zaczną deptać nam po piętach.

- Powiedziałam, że się tym zajmę – oświadczyła Eva zimnym głosem. – I zrobię to, tak jak uznam za stosowne.

Wyszła nie czekając na odpowiedź, a Cleo spojrzała na węża, który właśnie pełzł w jej kierunku.

- On jej daje za dużo swobody – powiedziała do gada i przyklękła na podłodze, wyciągając do niego rękę. Zwierzę natychmiast owinęło się wokół niej. – Położymy tę akcję jeśli ona dalej będzie szukać zaczepki z Medvene.

W pomieszczeniu rozległo się przeciągłe syczenie, temperatura spadła o klika stopni, a świece przy ołtarzu przygasły.

- A kto sssprowadził tu tego Radnego? – cichy głos dochodził zewsząd, odbijając się echem w betonowym pomieszczeniu.

- Sądziłam, że to ją ucieszy. – Cleo wydęła wargi z niezadowoleniem. – Kto mógł przypuszczać, że się obrazi? Myślałam, że nienawidzi ich jednakowo. Poza tym podoba mi się. Chcę go mieć.

- Dossstaniesz – obiecał głos, a wąż wił się teraz dookoła jej szyi. – A ja z nim porozmawiam żeby ssskrócił jej sssmycz. Tymczasssem masz zadanie do wykonania.

Cleo westchnęła ciężko i od razu zabrała się do pracy. Jeśli już jutro miała wystąpić jako Henrich, musiała przeprowadzić serię testów z jego ciałem. Zaniosła węża z powrotem na jego miejsce przy kamiennym posągu i otworzyła na powrót trumnę z Radnym, stając nad jego głową.
Pomimo że minęło już parędziesiąt godzin od jego śmierci, jego ciało wciąż było w idealnym stanie. Rany, które mu zadała, zagoiły się pomimo, że jego serce nie biło. Wciąż był piękny. Wyglądał jakby spał.
Cleo nie mogła się temu nadziwić. Słyszała o niebywałych możliwościach, jakie daje magom Loży piąta esencja, ale nie sądziła, że mikstura działa na ich ciała nawet wtedy, kiedy opuści je już duch. Teraz postanowiła sprawdzić w prosty sposób, jak silna jest ta więź między Henrichem a jego talizmanem. Położyła dłoń na czole nieboszczyka, w drugiej ściskając błękitny wisiorek tuż nad jego twarzą. Wyszeptała zaklęcie, a oczy Henricha się otworzyły. Cleo westchnęła z zachwytem, bo jego tęczówki wciąż jarzyły się zimnym, błękitnym światłem – takim samym jak talizman. Ciecz w małej fiolce wisiorka przelewała się teraz szybko, jakby zaniepokojona stanem swojego właściciela, ale nic poza tym. Nie pociemniała, ani nie wyparowała, dalej była w fiolce, aby służyć swemu panu. Więź między ciałem a miksturą wciąż była silna. Cudownie.
Cleo odłożyła wisiorek do platynowej szkatułki, którą dostała kiedyś od Evy. Zamknęła w niej drogocenny talizman, a oczy Henricha nieco przygasły. Ale dalej były idealnie niebieskie i sprawiały wrażenie jakby patrzyły. Teraz pytanie brzmiało: ile pamięci zachowało to ciało. Zwykle pamięć ciała stała przed Cleo otworem, ale to był Radny. Loża jakoś zabezpiecza ich umysł przed pośmiertną ingerencją, aby to, czego nie wyjawił jej członek na torturach, nie zostało potem wywleczone z jego trupa. Radni potrafili strzec sekretów Loży zarówno za życia jak i po śmierci.
Nekromantka postanowiła nie wdzierać się do pamięci siłą. Na razie spróbuje po prostu przejąć to ciało. Klucz do pamięci Radnego obiecała jej Eva i dziewczyna liczyła, że, pomimo sentymentu, dotrzyma słowa. A jeśli nawet nie wyjawi jej jak przełamać ochronę Loży, to na pewno sama spróbuje to zrobić. Bez wspomnień Henricha o nowych procedurach Loży, będą miały przed sobą dużo trudniejsze zadanie… A Evie przecież zależy na zdobyciu Tablicy tak samo jak Cleo.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Kometa dnia Nie 20:04, 04 Wrz 2011, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 13:28, 23 Paź 2011    Temat postu:

Widzieliśmy już twój tekst, którego beta nie sprawdzała, ale i tak pogoń ją do roboty. To za dużo błędów jak na robotę bety, chociaż my też pewnie stracilibyśmy orientację, co jest dobrze, a co źle, gdybyśmy musieli sprawdzać tak najeżony błędami tekst. Może jednak dobrze byłoby ulżyć becie cierpień i jednak spróbować zaprzyjaźnić się z poprawną pisownią?
Notoryczni brakuje oddzielenia przecinkami zwrotu bezpośredniego od reszty wypowiedzi. Np.
Kometa napisał:
- Masz refleks<przecinek> elementalisto

Kometa napisał:
Faktycznie, twoje zdolności teleportacyjne<przecinek> Lambercie Medvene<przecinek> są niesłychane

Kometa napisał:
- Jesteś po prostu nieodpowiedzialny<przecinek> Corbin! – dotarł do niego rozgniewany okrzyk Malwiny.

Kometa napisał:
- Nasi przodkowie pochodzili bardziej ze wschodu<przecinek> kochanie

Kometa napisał:
- Chcę rozmawiać z tobą w cztery oczy<przecinek> Cleo


Wiecznie brakuje też przecinków przed "żeby" i "że", sporo spacji umieszczonych dziwnie - to przed i po przecinku, to tylko przed przecinkiem. A spacja ma prawo być tylko po przecinku. Przecinek musi być przyklejony do poprzedzającego wyrazu. Ciągle też przestawiają ci się literki w słowie "brat" i wychodzi z tego "bart", bo wątpimy, czy to regionalne określenie na brata. Często - zapewne przez niechlujstwo - brakuje ogonków. Np.
Kometa napisał:
wysyczała jedna z kobiet na jego widok, przez co na chwile urwała mamrotanie

Kometa napisał:
Adrian znał lepsza i szybszą metodę.

Kometa napisał:
- Zatem wyjątkowo nie zaprezentuje jej moich równie koszmarnych manier. – Adrian nie był w nastroju<przecinek> żeby silić się na uprzejmości, był obolały i zmęczony.
Btw, tu też przykład brakującego przecinka.
Kometa napisał:
bo był ubrany w ciemne płócienne spodnie i ciemnoszarą koszule z krótkim rękawkiem

Kometa napisał:
i w napadzie paniki wróżyła nam amputacje nogi


Często zdarza ci się też pisać cyfry, podczas gdy w opowieści winno się pisać liczby słownie. Czyli nie:
Kometa napisał:
Mogła mieć coś koło 25 lat
A: mogła mieć coś koło dwudziestu pięciu lat.

Inne błędy też się pojawiają:
Kometa napisał:
Niedaleko miejsca<przecinek> w którym znalazł miecz, tuż pod ścianą ratusza
Przecinek przed "który" jest jeszcze bardziej elementarną wiedzą niż te przed "że".\
Kometa napisał:
- Wyglądasz na zmęczonego<bez przecinka> jak koń po westernie
Co to za oddzielanie porównania przecinkiem?
Kometa napisał:
Kiedy tylko stanęła na nogi, rzuciła się w wir pracy i różnych dodatkowych zajęć. Po dziś dzień ma tak napięty plan, wypełniony pracą i rozmaitymi obowiązkami
powtórzenie.
Kometa napisał:
Drugi szybko mnie dogonił, poczułam jak jego pazury zagłębiają się w moich plecach
pies nie atakuje pazurami, tak robi kot. Pies zawsze sięga pyskiem.
Kometa napisał:
że dość jasno opowiadała się po stronie Makolma
litrówka.
Kometa napisał:
To naprawdę nie był dobry dzień na akcję, kac go męczył niemiłosierny, a pragnienie paliło gardło. Potrzebował się napić i z takim też zamiarem wyszedł dziś z domu do swojej ulubionej knajpy. Ale nim zdążył usiąść do kieliszka
Jesóóó, pić na kacu! Na samą myśl nam niedobrze...
Kometa napisał:
O ile Biały Chłopak mnie onieśmielał<przecinek> o tyle oni sprawiali

Kometa napisał:
- Zaraz<przecinek> i wy go nie szukacie?


I zdania-rekordziści:
Kometa napisał:
Ktoś tu szumnie ogłosił<przecinek> że jak się dowie czemu mój bart jest taki wyjątkowy, to będzie wiedzieć kto i dlaczego po porwał

Kometa napisał:
a ktoś w tę zapowiedź uwierzył<przecinek> mógł go porwać<przecinek> żeby przyczynić się do powrotu Perepłuta

Kometa napisał:
Loża uważała Polskę za <zbyt> mało istotny kraj<przecinek> żeby przydzielać tu kogoś z Rady
Tu coś nie gra, to zdanie jest ogólnie niepoprawne.
Kometa napisał:
Pewnie gdybyśmy ją uczyły<przecinek> nie była<bez spacji>by dzisiaj tak bezradna, ale kto mógł przypuszczać
Gdy "by" jest po czasowniku, musi być do niego przyklejone. Byłaby. Chciałaby.

Ponadto często zapominasz o tym, że dwa zdania składowe w zdaniu złożonym powinno się oddzielać przecinkami. Tworzysz jeden ciąg, a często przez to zaburzony jest odbiór zdania, bo nie wiadomo, do czego odnoszą się inne słowa w zdaniu. Gdy piszesz coś w stylu "słońce świeciło radośnie uśmiechając się" to nie wiadomo, czy świeciło radośnie, czy się uśmiechało radośnie. Przecinek w jednym albo drugim miejscu zmienia znaczenie zdania.


No ale, co do samego opowiadania - szalenie nam się podoba. Wykonanie nieco kuleje momentami - jak choćby te opisy osób, wszystkie naraz, do tego nijak nie umiemy połączyć imion z rozdziału drugiego z wyglądem osób z trzeciego. Natomiast w przeciwieństwie do An, nam się sceny bitewne nie podobały, nie odczuliśmy tam dynamiki, trochę jakby się działy za wolno. Ale to może dlatego, że nam ogólnie ciężko się takie sceny czyta i nie przepadamy za akcją gnającą na łeb na szyję. W przeciwieństwie do An, nie mamy też bladego pojęcia, czym innym mógłby być Malkolm. Poza tym, co już wspomniano, oczywiście.
Ogólnie mamy tu miks tematów dość zjechanych - jak choćby inkarnacje bóstw, nagłe ujawnienie się ogromnej mocy, Szatański Plan Złych Nekromantów, ród pochodzący od bogów i stworzeń nadnaturalnych - z tematami nieco bardziej innowacyjnymi, jak choćby cała ta otoczka mitologii słowiańskiej. Polecamy jednak poczytać tę mitologię, bo nie wypada tak pisać bez podpierania się porządnymi źródłami. A mitologia słowiańska ponoć mocno dziurawa jest - ze względu na to, że sporo się z niej po prostu nie zachowało - i dziury można wykorzystać, a nie bezlitośnie ją naginać. No, ale byśmy tego nie zauważyli, gdybyś się nie przyznała, bo mitologie stoją u nas na półce i nie mogą się doprosić o chwilę na przeczytanie. Ciekawi nas też Szmaragdowa Tablica - wydaje się, że będzie ona miała dużą rolę. Tak po linii najmniejszego oporu podejrzewamy jakieś kwestie Kamienia Filozoficznego, ale to chyba zbyt banalne.
Nie wątpimy też, że Dita odegra dużą rolę. Już na pierwszy rzut oka widać, że mocy to jej nie poskąpiono, ino chyba rzeczona moc dostała trochę za silną narkozę.
O. Jeszcze jedno. Babcia Dity - jakkolwiek charakterni nestorzy rodu nie są motywem rzadkim - od razu zyskała naszą sympatię. I jeszcze ten rum! Ale Wegnery nas po prostu zabiły. Naprawdę. No ale hieni ród nigdy nie grzeszył rozsądkiem w wyborze partnerów. Gdybyśmy brata mieli, zaczęlibyśmy się czuć mocno nieswojo podczas lektury. I tak już nas ta babcia Wegnerowa mocno skonfundowała.

Wątku romantycznego domyślamy się także. Ale mamy nadzieję, że go jednak nie będzie za dużo, mamy alergię. W ogóle węszymy dwa wątki, ale jeden to chyba tylko nasze zboczenie xD chociaż jak dołączyć nasze kolejne zboczenie, to będą i trzy. Ale my sobie węszyć możem, i tak pewnie żaden z wątków się nie uskuteczni.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin