Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Lady Drugeth [NZ]

Idź do strony Poprzedni  1, 2
 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 19:05, 24 Kwi 2010    Temat postu:

Hienia skleroza hienę irytuje. Hiena pamiętała, że przecież chce coś przeczytać, a zapomniała co. No głupie to hieniszcze, no ale wreszcie się wzięło do roboty.
Na początek chochliki:
An-Nah napisał:
- Wybacz mi – postanowiłam przekuć me niezadowolenie w atut<bez kropki> – moją minę, lecz trapi mnie jedna rzecz.

An-Nah napisał:
- Jeśli to wilkołak, zawiśnie obok tego<kropka> – Wskazał łeb nad fotelem.

An-Nah napisał:
pomimo<bez przecinka> iż polowałam rzadko
Swoją drogą w okolicy tegoż trochę dużo tych "iż" i "że" - i to w jednym zdaniu. Zagmatwane trochę.
An-Nah napisał:
Podążyłam księżną, do jej komnat
Nie brakuje tu czegoś?

Och, wilkołaki. Szkoda że w takiej formie, chociaż trzeba rzec, że opis całkiem sugestywny, jak na złożony w tak niewielkiej ilości informacji. Swoją drogą w opisie pomieszczenia powtórzyło się o skórach zwierzęcych, nie wygląda to za ładnie, nawet jeśli zamierzone. Nie słychać też podłogi, a skoro po niej chodzili, to pewnie konkretnie stukali obuwiem. A hiena chciałaby wiedzieć o co. Brakło jej doświadczeń dźwiękowych w tym opisie.
Tak czy inaczej - muszę wyrazić tutaj mój podziw - mimo tak zagmatwanych, nieraz wielokrotnie złożonych zdań, udaje się jakoś tak je zbudować, by czytelnik nie ślęczał nad każdym po pół godziny, próbując dojść, o co w nich chodzi. Tylko kilka wydawało się nieco zbyt długich.
Fabuła zaś powoli się rozwija, zdążyłam wprawdzie zapomnieć, co było w częściach poprzednich, ale nie przypominam sobie wilkołaków ani niczego takiego - tak czy inaczej, pomimo nadal spokojnej narracji, zaczyna się coś dziać, i do tego dziać dość szybko. A Lady Sophia zdaje się więcej wspomina o tym, co zdarzyło się później, jakby zachęca czytelnika, by pozostał przy lekturze. Manipulantka! Pfef.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

An-Nah
Czarodziejskie Pióro


Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: własna Dziedzina Paradoksu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 15:11, 14 Maj 2010    Temat postu:

Po pierwsze, dziękuję pięknie za uwagę i komentarze Smile

Po drugie, zanim zabiorę się za nadrabianie czytelniczych zaległości, wklejam ciąg dalszy, bo tekstu mi ostatnio w postępie geometrycznym niemal przybywa Smile



List do Mariusa pisałam drżącą ręką. Miałam złe przeczucia.
Jesienna noc była pochmurna i ponura, za oknem mej komnaty, na wyniosłym, bezlistnym drzewie przysiadła sowa – ponury zwiastun śmierci. Gdy skierowałam na nią wzrok, poderwała się do lotu pohukując doniośle, złowróżbnie. Lękałam się, że mogła być szpiegiem. Wielu z nas posługuje się w końcu zwierzętami, inni mają moc zmienienia swego ciała aż do tego stopnia, by przybrać zwierzęcą postać.
Stałam przez chwilę przy parapecie, patrząc, jak nocny ptak znika, a niebo szarzeje. Nadchodził świt i czułam, jak ogarnia mnie śmiertelne znużenie. Odeszłam od okna, dokończyłam mój list. Przez moment rozważałam wysłanie go jeszcze tej nocy, lecz niebiosa jaśniały nieubłaganie. Zdmuchnęłam tedy świece, zamknęłam dębowe okiennice i zaciągnęłam dwie pary aksamitnych kotar.
Wschód słońca wprowadził mnie w letarg, ciężki, pozbawiony sen zbliżony bardziej do śmierci, niż do snu zwykłych ludzi.
Wieczorem zabrałam się do pracy. Nie miałam wiele czasu, a to, co zamierzałam zrobić, miało być długotrwałe.
Wiedziałam, że nie mam wielkich szans w czasie łowów na bestię, która, jak dowiodły tego wydarzenia ostatniej nocy, była niezwykle silna i zręczna. Oczywiście nie planowałam mieszać się w walkę, ale musiałam się zabezpieczyć, na wypadek, gdyby bestia podeszła do mnie za blisko. Stworzyłam w głowie plan, który, jak się okazało, miał być najmniej szczęśliwym ze wszystkich planów mego nieżycia – skąd jednak miałam wiedzieć, że moje drobne przeoczenie doprowadzi do tragedii i zagrozi tak mnie, jak i tym, których poznałam dwie noce temu?
Poprosiłam Grigorija o udostępnienie pomieszczenia w piwnicy, możliwie dobrze zabezpieczonego. O stół, mocny, dębowy najlepiej, o szerokie skórzane pasy, zdolne unieruchomić człowieka. Zadawał pytań. To nie są rzeczy, o które się pyta, choć nie wszyscy – nawet w naszym klanie – patrzą na nie przychylnie.
Pierwszym z ludzi, których poddałam zabiegowi był mój kapitan straży – Krzysztof. Nadchodzące dni miały zbliżyć nas do siebie, ale wtedy ledwo go znałam. Wiedziałam, że jego rodzina, zubożała rodzina szlachecka, od wielu dziesięcioleci służy mojemu rodowi. Sądziłam, że, wysłany ze mną przez Mariusa, wie, czym jestem – niestety, nie miałam całkowitej racji. Pewnie się domyślał, wiedział, że coś nie do końca się zgadza – może trochę tak, jak ja, kiedy byłam dzieckiem? – jego wiedza nie była jednak kompletne.
Drugi należał do zbrojnych, którzy ze mną przyjechali. Nie zapamiętałam nawet jego imienia, wiem, że był silny i wytrzymały – przede wszystkim wytrzymały, to był powód, dla którego go wybrałam.
Obaj poczuli się niepewnie, gdy zaprowadziłam ich do piwnicy, przed zamknięte drzwi. Po chwili jednak podążali za mną bezwiednie, zahipnotyzowani i pozwolili położyć się na stołach i przypiąć pasami.
Są rzeczy, które umiem robić – i robię – które zmroziłyby krew w waszych żyłach. Są moce mego klanu, z pomocą których możemy tworzyć najbardziej odrażające lub najpiękniejsze istoty, jakie możecie sobie wyobrazić. Tych mocy użyto by stworzyć bestię, która zabiła biskupa – i te same moce zastosowałam teraz na moich nieszczęsnych zbrojnych. Nie, nie zmieniłam ich w potwory – byli mi potrzebni jako ludzie – lecz zwiększyłam jedynie możliwości ich ciał. Umiem zmienić ułożenie i sprawność mięśni, zwiększyć ludzką siłę, zręczność i wytrzymałość i to właśnie uczyniłam. Tak, to nie wygląda przyjemnie: wyobraźcie sobie, że ktoś dotyka waszego ciała i przesuwa wasze tkanki pod skórą – siłą, sprawiając wam niewiarygodny ból. Dlatego moi ludzie musieli być nieświadomi, na tyle przynajmniej, by nie pamiętać, co ich spotkało.
Popełniłam jednak błąd, nieostrożność, i gdy moje dłonie koncentrowały się na wzmacnianiu mięśni ramion bezimiennego zbrojnego, mężczyzna otworzył oczy i spojrzał na mnie z przestrachem. Jego usta rozwarły się do krzyku, ciało wygięło się spazmatycznie, walcząc o uwolnienie od nieludzkiego bólu.
Obsunęła mi się ręka, niewłaściwie poruszony mięsień nacisnął tętnicę. Serce wojaka zaczęło walić szaleńczo, na skraju zawału. Z trudem je uspokoiłam, z trudem znów zmusiłam ofiarę moich eksperymentów do ponownego zapadnięcia w hipnotyczny sen.
Gdy kolejnej nocy wyruszyliśmy na łowy, zbrojny był cichy i unikał mojego wzroku. Musiał sądzić, że śnił koszmar, w którym jego pani, przekształcona w demona o lśniących oczach, pochyla się nad nim i z niewiadomych przyczyn sprawia mu ból. Krzysztof zaś zachowywał się normalnie – opanowany obraz doskonałego wyszkolenia i dyscypliny, jadący u mego boku, zerkający nieufnie bardziej na mych towarzyszy, niż na mnie.
Dwóch szlachciców i dama udający się na polowanie nie budzi podejrzeń, nawet, jeśli dama ma na sobie męski – przynajmniej na standardy XV wieku – strój, lecz gdy tej dwójce towarzyszy czarny cudzoziemiec i wioskowa wiedźma – i gdy za wiedźma podąża niedźwiedź, wielka bestia o ciele pokrytym wyliniałą sierścią, potulna wobec szpetnej niewiasty – ludzie mają prawo się zastanawiać...
Były to czasy, gdy dzieci cienia, takie, jak mój rodzaj, lecz i inne istoty, otwarcie chodziły po ziemi, gdy ciemne moce miały siłę i odwagę ukazywać się w pełnej krasie – diabły przychodziły do butnych alchemików odziane w aksamity, z koźlimi kopytkami nie ukrytymi nawet w butach, z cyrografem wypisanym na doskonale wyprawionej skórze. Na pustyniach dżiny zwodziły podróżników, zaś w czeluściach górskich jaskiń kryły się wielkie gady, nie mające nic wspólnego z tymi prehistorycznymi bestiami, które dziś wykopują naukowcy. Każda wieś miała swą wiedźmę – kobietę-znachorkę, zaznajomioną z zielarstwem, lub inną istotę – kogoś z naszego rodzaj, jak Magda, bądź też prawdziwą czarodziejkę, obdarzoną tajemniczą mocą... Jeśli więc wiedźma z niedźwiedziem i Saracen towarzyszyli nam w naszej wyprawie, na co mieliśmy polować, jeśli nie na demona?
W oczach mego zbrojnego ja jednak byłam demonem, widziałam też, że i Krzysztof zaczyna się lękać, zwłaszcza, gdy wkroczyliśmy w nienaturalnie cichy las.
Kończył się już październik i zimne wiatry strąciły z drzew większość listowia. Konie szły wolno, by nie ślizgać się po zbutwiałej warstwie brunatnych liści. Poza ich stąpaniem, poza trzaskaniem złamanych gałązek, ciężkimi stąpnięciami niedźwiedzia-ghula, poza oddechami towarzyszących mnie i Kostakiemu śmiertelnych nie słyszeliśmy niczego. Żadnych ptaków, żadnych szelestów, które mogłyby świadczyć o obecności zwierząt. Tak, jak powiedział Magdzie jej przyjaciel – martwota była nienaturalna, większa nawet, niż ta, która zapada w lesie, gdy przedziera się przezeń wilkołak. Ta bestia bowiem przynależy do świata natury, lub też stoi na jego pograniczu, to zaś, na co polowaliśmy, zostało stworzone wbrew porządkowi kosmosu.
Należało do śmierci, tak samo, jak i my.
Zdjęłam z ramienia łuk, z kołczanu wyciągnęłam strzałę. Jej grot pokryty był lepkim płynem – trucizną, którą dała mi Magda. Substancja zdolna powalić niedźwiedzia, może miałaby jakąś szansę w starciu z czymś nienaturalnym... W razie konieczności miałam jeszcze jedną alternatywę, ale nie chciałam z niej korzystać. Byłam tu, by badać, nie, by walczyć.
Magda zatrzymała się, jej zwierzęcy sługa uniósł łeb i począł węszyć. Kostaki zatrzymał konia, zatrzymaliśmy się wszyscy. Cisza pogłębiła się, śmiertelni wstrzymali oddechy.
Usłyszałam. Usłyszałam szum, szelest w górze, jakby łopot wielkich skrzydeł. Zadrżałam – z podniecenia, nie z lęku.
W mroku błysnęły białe zęby Hali ibn Basila. Saracen ześlizgnął się z konia, bezszelestnie wyciągnął z pochwy łagodnie zakrzywioną szablę. Przystanął pośrodku lasu, na ugiętych miękko nogach, zwinny jak kot gotowy do skoku. Ostrze jego broni było jak srebrzyste cięcie w tkaninie nocy.
Pan Sakiewicz wtopił się w mrok, cichy, niewidoczny. Czułam, jak z jego strony tchnie chłódem, nieprzyjemnym powiewem z Krain Cienia.
Zsiadłam z konia i ja, raz jeszcze nałożyłam strzałę na cięciwę.
Stworzenie znów prześlizgnęło się nad naszymi głowami, tym razem dostrzegłam cień ponad nawpół nagimi koronami drzew.
Kostaki metodycznie napiął łuk, wystrzelił. Zadzwoniła cięciwa, gwizdnęła strzała. W górze usłyszałam skrzek.
Zwolniłam cięciwę i ja, o ułamek sekund po Kostakim i o ułamek sekundy za późno. Moja strzała zaginęła między gałęziami.
Konie zarżały w panice, szarpnęły się, gotowe do ucieczki – wszystkie, poza doskonale wyszkolonym wierzchowcem młodego Brankovana i czarnym jak noc rumakiem Saracena.
Stwór opadł ciężko na szeleszczące liście. Rzucił się ku nam, łamiąc gałązki krzewów.
Hala ibn Basil odbił się od ziemi, skoczył, z szablą wzniesioną do ciosu. Poruszyły się cienie, będące panem Sakiewiczem. Kostaki zamaszystym susem zeskoczył z konia, miecz zawirował ponad jego głową.
Widziałam, jak niedźwiedź Magdy unosi się na tylne łapy zasłaniając swą panią szeroką, niemal pozbawioną futra piersią.
Ujrzałam błysk stali, mignienie cienia. Ujrzałam pazury, orające przestrzeń, prujące tkaninę i ciało. Ujrzałam krople krwi, bryzgające na poszycie leśne – krwi tak wampirzej, jak i ludzkiej, o ile bestię można jeszcze było nazwać człowiekiem.
Dostrzegłam, jak obok mnie mój zbrojny spina wystraszonego konia - by go uspokoić, pomyślałam w pierwszym odruchu – nie, by uciec, pojęłam w tej samej chwili. Widziałam kontem oka Krzysztofa zasłaniającego siebie – i mnie zarazem – mieczem.
Niepotrzebnie już, bo bestia stała się czarnym skrzydlatym zezwłokiem spoczywającym na posłaniu ze zbutwiałych liści.
Wszystko rozegrało się szybciej, niż się spodziewałam. Istota, która z zaskoczenia zamordowała biskupa i niemal pozbawiła życia tureckiego posła, okazała się być zaskakująco słaba w starciu z trzema wojownikami, jakimi byli moi towarzysze.
Podeszłam, patrząc ciekawie na truchło. Skórzaste skrzydła wyrosłe z pleców, podwojone stawy nóg i ramion, potężne pazury – piękna robota, dzieło sztuki, w jakie przemieniono jakiegoś nieszczęśnika.
Usłyszałam, jak Krzysztof zmartwiałymi wargami mamroce słowa modlitwy.
Kostaki splunął.
- Ot, i mamy bestię. Poznasz, pani, kto to wykonał?
- Jeśli się podpisał – odrzekłam – w co wątpię. Dostanę resztki?
- Powiesiłbym sobie łeb na ścianie, a ty byś pokroiła.
- I owszem – przyznałam. Miałam chęć zobaczyć mózg istoty, choć przypuszczałam, że nie różni się od ludzkiego.
- Cóż za zainteresowanie... – usłyszeliśmy gdzieś miedzy drzewami.
Wiatr zadął, silny, zdawałoby się, wszechobecny – nie, to źródło głosu było źródłem wiatru.
Przed nami stały dwie osoby, obie w płaszczach, z kapturami zasłaniającymi twarze.
Kostaki zazgrzytał zębami, zacisnął mocniej dłoń na mieczu, podobnie uczynił Hala ibn Basil, pan Sakiewicz jednak postąpił jedynie krok do przodu – czyżby ciekawość?
To on zresztą odezwał się pierwszy:
- Kim jesteście? – spytał.
Jedno z nich zdjęło kaptur, odsłaniając twarz, kobiecą, piękną w nienaturalny sposób.
Znać rękę mego klanu, być może tę, która stworzyła bestię...
A może stworzyła ją druga z istot... Może... przebiegł mnie dreszcz, gdy ujrzałam drugą z twarzy, tę niemożliwą, zawieszoną pomiędzy płciami...
- Sasha Vykos – odezwała się androgyniczna istota.
- Velya – rzekła kobieta.
Dwoje. Dwoje z trojga.
Kostaki postąpił do przodu.
- Nie przyszliśmy walczyć z wami – przemówiła Velya, unosząc otwartą dłoń. Wiatr łopotał wokół niej, unosił jej płaszcz – to ona była źródłem tych porywistych podmuchów. – Pragniemy złożyć ofertę. Przyłączcie się do nas.
- Co oferujecie? – spytał pan Sakiewicz. Jego głos był tak beznamiętny, jak głos kupca, wahającego się między dwoma korzystnymi kontraktami.
- Wolność – rzekł (Rzekła? Rzekło?) Vykos, uśmiechając się ujmująco i rozkładając ramiona, jakby ten gest miał wzbudzić nasze zaufanie – Od zasad. Od tyranii. Od przymusu. Od starszych.
- Od naszej własnej krwi – warknęłam.
- Ci, którzy nas stworzyli, złamali ten pakt. Byliśmy dla nich niczym.
- I uważacie, że macie prawo niszczyć własny klan?
- My go nie niszczymy. My go tworzymy na nowo. Oczyszczony. Pełen świeżych sił.
- Co oferujecie? – powtórzył Sakiewicz.
- Powiedzieliśmy – Velya uśmiechnęła się i przekrzywiła delikatnie głowę. – Wolność. Chodź z nami, jeśli jej pragniesz.
- Mało konkretna oferta - mruknął Lasombra.
- Jak uważasz. A więc, żegnajcie. Jeśli któreś z was zmieni zdanie, znajdzie nas.
To rzekłszy, Velya rozpostarła swój płaszcz, którzy zafurkotał niby wielkie skrzydła. Wiatr zerwał się znów, silniejszy, zimniejszy, niż wcześniej i para buntowników zniknęła, jakby rozpłynęła się w powietrzu.
Hala ibn Basil rzucił się do przodu, sądząc zapewne, że jeszcze ich dogoni.
Pan Sakiewicz prychnął.
- Ot, i ich propozycje... nie warto z nimi paktować.
Patrzyłam na to, co pozostało – ciemne truchło czegoś, co kiedyś było człowiekiem, rozwiane liście, w miejscu, gdzie stali.
Krzysztof klęczał na ziemi, modląc się żarliwie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 16:06, 14 Maj 2010    Temat postu:

Na początek zdemaskujemy chochliki.
An-Nah napisał:
poderwała się do lotu<przecinek> pohukując doniośle

An-Nah napisał:
Wschód słońca wprowadził mnie w letarg, ciężki, pozbawiony sen zbliżony bardziej do śmierci<przecinek niepotrzebny> niż do snu zwykłych ludzi.
A tak na marginesie - pozbawiony czego?
An-Nah napisał:
ale musiałam się zabezpieczyć, na wypadek, gdyby
Któryś przecinek trzeba wyrzucić.
An-Nah napisał:
Zadawał pytań
E?
An-Nah napisał:
jego wiedza nie była jednak kompletne
a. Kompletna.
An-Nah napisał:
nawet<bez przecinka> jeśli dama ma na sobie

I po tym przestałam wyłapywać błędy. Roi się od nich, przeważnie chodzi o nadprogramowe przecinki i litrówki.

W tym fragmencie brakuje mi szczególnie nastroju polowania. Nie czuć tej martwoty, ciemności, nie widać sylwetki owej bestii. Sama walka z nią, a potem obce postacie zostały potraktowane dość zdawkowo, właściwie wymienianie czynności jedna po drugiej, nic więcej. Niezbyt dobrze to wypada w starciu z poprzednimi rozdziałami, gdzie jeśli chodzi o klimat to właściwie pełen wypas był. Opisów mi tutaj brakuje, bym jako czytelnik mogła sobie wszystko ładnie wyobrazić. Nie wiem tak naprawdę, jak wyglądała bestia (jaką miała skórę, jakich rozmiarów była, co z sierścią i pyskiem?), jak wyglądali konkretnie obcy, co robili poszczególni bohaterowie, jak wyglądał las wokół nich, czy były tam stare czy młode drzewa, czy liściaste czy iglaste przeważały, a może cienie sprawiały jakieś konkretne wrażenie? Tego wszystkiego mi brakuje, tak samo jak odczuwalnego nastroju pewnego zawodu, że bestia okazała się słaba.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mała_mi
Gęsie Pióro


Dołączył: 16 Gru 2009
Posty: 133
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 19:40, 14 Maj 2010    Temat postu:

Zadawał pytań.


Cytat:
Sądziłam, że, wysłany ze mną przez Mariusa, wie, czym jestem


Jakoś mi się ten przecinek po "że" nie podoba.


Cytat:

Są rzeczy, które umiem robić – i robię – które zmroziłyby krew w waszych żyłach. Są moce mego klanu, z pomocą których możemy tworzyć najbardziej odrażające lub najpiękniejsze istoty, jakie możecie sobie wyobrazić. Tych mocy użyto by stworzyć bestię, która zabiła biskupa


Oj sporo powtórzeń.


Cytat:
i gdy za wiedźma podąża


brak ogonka


Cytat:
kogoś z naszego rodzaj,


literówka

Cytat:
Czułam, jak z jego strony tchnie chłódem,


kolejna literówka


Cytat:
Zwolniłam cięciwę i ja, o ułamek sekund po Kostakim i o ułamek sekundy za późno. Moja strzała zaginęła między gałęziami.


Słowo "ja" wydaje mi się tam być kompletnie niepotrzebne. Zjedzona literka.


Cytat:
Widziałam, jak niedźwiedź Magdy unosi się na tylne łapy zasłaniając swą panią szeroką, niemal pozbawioną futra piersią.


przecinek po "łapy" chyba by się przydał.



Coś sporo chochlików się wdarło, jak na ciebie An. Zazwyczaj wpadało mi w oczy o wiele mniej rzeczy, do których można by się przyczepić.

Poza wymienionymi drobiazgami, nie potrafię ci niczego więcej zarzucić. Może po części zgadzam się z Malarią, że jest w tym fragmencie odrobinę mniej tego specyficznego klimatu.( Z naciskiem na " po części" i "tylko odrobinę")
Jak zwykle potrafisz przykuć uwagę, nie nudzisz ani przez chwilę. Nawet jeśli ten fragment wydaje się być odrobinkę gorszy niż poprzednie, to i tak jest to bardzo wysoki poziom.

Pozdrawiam:)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

britpoper_dont_panic_im_f
Ołówek


Dołączył: 26 Cze 2010
Posty: 5
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 5:35, 26 Cze 2010    Temat postu:

chciałbym podważyć najmocniejszą tezę entuzjastów tego tekstu, czyli zdanie, że jest tu świetnie zarysowane tło historyczne. moim zdaniem, ani nie jest oddane wiernie, ani szczegółowo, też nie świetnie. Jeśli idzie o wydarzenia mamy z grubsza: powstanie husyckie, rzucenie zdania o uniwersytecie praskim, że był częścią życia intelektualnego europy, wzmianka o jagiellonach i uniwersytecie krak., bitwa pod warną. żebyście zrozumieli jak są to folderowo- encyklopedyczne informacje podam przykład. piszemy o II światowej. wydarzenia mają miejsce na sycylii, bohaterami są włoscy cwaniacy pędzący bimber. akcja wygląda tak: ktoś bimbrownika zabił, ktoś prowadził śledztwo, zamieszana w to była camorra, a wieczorem wszyscy poszli zrywać agrest. akcenty wojenne: w radio podano raport z frontu wschodniego, giuseppe ma kuzyna w czarnych koszulach, jest ktoś taki jak hitler i nsdap, słyszano o nalotach na londyn, francesca zakochała się w amerykańskim pilocie bombowca. reszta fabuły, jak pisałem: bimber, strzelaniny, ukrywanie aparatury, niszczenie konkurencji, sycylijskie krajobrazy. czy taka książka oddawałaby świetnie realia II wojny?

Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez britpoper_dont_panic_im_f dnia Sob 5:42, 26 Cze 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

An-Nah
Czarodziejskie Pióro


Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: własna Dziedzina Paradoksu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 8:11, 30 Cze 2010    Temat postu:

Bełkoczesz pan, bełkoczesz na potęgę. Obawiam się, że nie jestem w stanie przyjmować od pana rad, mój mały rozumek nie pojąłby ich, a jestem zbyt zadufana w sobie, żeby próbować.
W skrócie: za stara jestem, żeby słuchać trolla Razz
Apage.


Jestem niechronologiczna i nawiązuję do samej siebie Razz



Wypada mi odbiec od narracji chronologicznej. Nie szanuję was, mili czytelnicy, ale czuję się zobowiązana sprostować parę rzeczy – a raczej opowiedzieć o pewnych wydarzeniach z własnej perspektywy. Wiele osób postanowiło opowiedzieć swoje historie... Moja jest tylko odłamkiem świata.
Jeśli czytacie tę drugą historię, tę długą i nieznośnie romantyczną, wiecie już zapewne, że w roku 1418 przebywałam z Sarielem w Konstantynopolu. Że w tym samym czasie Sariel spotkał tam Elpis i jej mistrza, Stravosa, który zginął wkrótce potem. Nie znacie oczywiście dokładnego przebiegu tych wydarzeń i nie macie nawet pojęcia, że uwikłane w nie było kilka innych osób.
Widzicie, sama Elpis nie była taką sobie przypadkową osóbką. Co prawda historia magów nie zapisała, z tego co mi wiadomo, jej imienia, lecz zapisała imiona innych, tych, których Elpis znała, niezwykle czasem dobrze. Wiem też, że i ona spisała swe przeżycia, część z nich znaleźć można w bibliotekach magów, strzępy odnalazłam w Twierdzy... A kontekst naszego spotkania, jak również mojego spotkania – pierwszego z dwóch – z pewnym wizjonerem – jest istotny.
Żyliśmy w burzliwych czasach, które zmieniły na zawsze rozkład sił tak pomiędzy Kainitami, jak i między Przebudzonymi. Gdy my próbowaliśmy opanować pożerający nas od wewnątrz bunt, oni dzielili się na dwie przeciwstawne siły, wszyscy zaś musieliśmy stawić czoła Inkwizycji – wyrazowi protestu śmiertelnych. Nie byliśmy święci, my, którzy tęsknimy teraz za wiekami naszej chwały. Miast być dobrymi władcami, byliśmy często tyranami. Zamiast dbać o poddanych nam śmiertelnych – wyzyskiwaliśmy ich. Okrucieństwo Vlada Palownika nie jest tu najjaskrawszym przypadkiem. Choć nie popieram metod osławionego Draculi, widziałam, jak pod jego panowaniem Wołoszczyzna rozkwita. Inni nie mieli takiego daru i nie rozumieli ziemi tak dobrze jak on. Widziałam uciśnionych śmiertelnych, przeklinających głód i tyranię. Szerzące się choroby, pola stratowane przez zbrojnych, grasujących po lasach rozbójników i gorsze od nich bestie, z których wilkołaki były najmniej okrutne.
W takich warunkach bunt wisiał na włosku. Dla nas zaczął się od domu Ruthven, ale trudno mi powiedzieć, w którym momencie wybuchł naprawdę. Co było iskrą, która podpaliła tę kadź prochu?
O historii magów nie wiem wiele, mam jednak doskonałego informatora. Kochanek mojego syna należy do Eutanatoi, Tradycji tak bliskiej memu domowi, jak żadna. Trudno o lepsze źródło wiedzy, choć niewątpliwie jego relacje zabarwione są osobistymi poglądami i specyfiką tak niezwykłego miasta, jakim jest Kraków.
Wedle jego słów w XIII wieku część magów zorientowała się, jakimi tyranami Przebudzeni stali się dla ludzkości. Przerażeni, postanowili owi magowie obalić tyranię swych pobratymców i ochronić ludzkość przed niebezpieczeństwami. W odebranej jednemu z nadnaturalnych tyranów twierdzy zwanej Białą Wieżą zawiązali pakt przeciw wszystkim, którzy zagrażaliby śmiertelnym. Dzień zawarcia owego paktu do dziś magowie z Dziewięciu Tradycji uważają za dzień żałoby. Przez kolejne dwa stulecia powstały wówczas Porządek Rozumu rósł w siłę, aż w końcu, w połowie XV wieku, nadszedł moment krytyczny, moment skonsolidowania się Dziewięciu Tradycji.
Pół wieku przed tymi wydarzeniami, nieświadoma rozgrywek między magami i ledwo co świadoma ich istnienia, podróżowałam po Europie Środkowej. Towarzyszył mi mój ojciec – razem przemierzaliśmy Karpaty, odwiedzając kolejnych członków naszego Klanu. Na jesieni roku 1418 zatrzymaliśmy się na zimę w Twierdzy. Marius planował zostać tam do wiosny, ale ja byłam jeszcze młoda i czasem brakowało mi cierpliwości. Życie w drodze przypadło mi do gustu, zamknięcie się w twierdzy, choćby i tak wspaniałej, na dobrych kilka miesięcy wydawało mi się nudne. Wiedziałam, że w najsroższą zimę nikt nie przyjedzie do Twierdzy, a głodna byłam poznawania nowych osób.
W jakiś sposób ten głód i rosnąca frustracja zostały dostrzeżone. Zauważyła je Maura, sama zagorzała podróżniczka. Poradziła mi poszukać sobie towarzysza, który służyłby mi jako przewodnik i strażnik. Kogoś doświadczonego, znającego drogi. I kogoś, czyj rozsądek poskromi moją ciekawość, a przynajmniej utrzyma ją w ryzach na czas jakiś.
Znalazłam odpowiednią osobę w noc później, dość nieoczekiwanie. Stał przy oknie i obserwował dolinę. Niebo było czyste, ale księżyc otaczała lisia czapa. Żółtawy blask był jedyną latarnią, jaka służyła nieznanemu mi Spokrewnionemu – wysokiemu, chudemu cieniowi opartemu o parapet.
Mój pewny siebie krok i szelest jedwabnej sukni zwrócił jego uwagę. Kainita odwrócił się, z mroku zalśniło na mnie troje szaroniebieskich oczu.
Widziałam już sporo, ale byłam zaskoczona. W pierwszym momencie pomyślałam, że mam przed sobą któryś z naszych eksperymentów, potem przypomniałam sobie to, co słyszałam o Salubri.
Nieznajomy skłonił się przede mną – prosty, ale pełen szacunku ukłon.
- Sariel, syn Raguela – przedstawił się.
Dygnęłam i podałam własne nazwisko.
- Ach, jesteś, pani, z krwi Morgana Demetriusa? – spytał.
- Owszem. Słyszałeś, panie o mnie?
- Słyszałem, że Marius Drugeth ma córkę, młodą i niespokojną – uśmiechnął się lekko.
Miał delikatnie wykrojone usta, harmonijne rysy twarzy, duże, podłużne oczy i długi, prosty nos. Te symetryczne, piękne rysy zakłócały poszarpane, nierówno przycięte włosy, także niedbały strój podróżny nie podkreślał niewątpliwej urody mojego nowego znajomego. Ale byłabym ślepa, gdybym nie dostrzegła tego, że jest piękny.
- Lady Maura – kontynuował – sugerowała, żebym cię znalazł, ale jak widać, to ty, pani, znalazłaś mnie.
Oparłam się o parapet obok niego, spojrzałam w dolinę. U stóp góry rozciągało się miasto, otoczone pierścieniami wbudowanych w skały murów. W oddali, w kotlinie pomiędzy górami, połyskiwało jezioro. Złoty księżyc odbijał się w ciemnej tafli.
- Wybierasz się gdzieś, panie?
- Na południe, owszem – przytaknął. – Do Bizancjum.
Zaciekawiło mnie, czego ta istota z innego czasu i miejsca poszukuje w stolicy upadającego cesarstwa. Zapytałam.
Uśmiechnął się lekko.
- W mieście Konstantyna i Justyniana mieszka jeden z ostatnich członków mego klanu. Mówią, że jego dar widzenia prawdy ustępuje jedynie darowi Malkavian, a nie okupiony jest szaleństwem.
Nie byłabym sobą, gdybym nie zapragnęła poznać owego wizjonera. Jak dotąd, Sariel był pierwszym Salubri, jakiego poznałam, choć słyszałam, że na ziemiach domu Elenades znalazło schronienie kilkoro członków tego klanu. Poznanie kolejnego, dodatkowo parającego się tak niecodzienną sztuką, jak prorokowanie, było ciekawą perspektywą. Dodatkowo nie widziałam dotąd Bizancjum, choć zawsze pragnęłam je ujrzeć. Uśmiechnęłam się więc do Sariela szeroko.
- Zabierzesz mnie więc, panie?
- Jeśli tego pragniesz i jeśli twój ojciec wyrazi zgodę.
Wyraził. Byłam młoda, to prawda, ale Sariel miał za sobą już stulecia nieżycia. Należał do tej części klanu, która zajmowała się nie uzdrawianiem, a walką. Swego czasu cieszyli się sławą nieustraszonych wojowników, pojawiających się zawsze tam, gdzie istniało zagrożenie ze strony infernalistów – lub nawet sił, którym owi infernaliści służyli. Jadąc w towarzystwie Sariela na południe, słuchałam z fascynacją jego opowieści. Dowiedziałam się, że na ziemiach mego domu był już tysiąc lat temu, jeszcze jako śmiertelny człowiek. Jego przyszły ojciec zabrał go w podróż po Europie, udzielając nauk. Przypominało mi to nieco wychowanie, które sama odebrałam od Mariusa, choć, rzecz jasna, inne były treści i cele wiedzy, którą Raguel przekazał Sarielowi – wówczas jeszcze Markowi.
W swych wiele trwających wiele lat podróżach przybyli obaj na nasze ziemie. Wówczas nie wznosiła się tu jeszcze twierdza, lecz dwór w greckim stylu, swoista samotnia Tzildarisa. Morgan Demetrius nie narodził się jeszcze i nasz dom liczył sobie trzy zaledwie osoby – Tzildarisa i jego rodzeństwo, Istvana i Maurę. Wszyscy troje cieszyli się estymą, na której miała powstać siła naszego domu. To ich Sariel spotkał jako pierwszych członków mego klanu. Z perspektywy czasu, z perspektywy tego, co nam obojgu przyszło przejść, widzę, że to było najlepsze możliwe rozwiązanie. Choć w przyszłości miał poznać mój klan od najgorszej strony, ta najlepsza wbiła się głęboko w jego pamięć. O tym jednak żadne z nas wówczas nie wiedziało.
Opowiadał mi, niewiele co prawda, o młodej kobiecie, którą spotkał na naszych ziemiach pewnego letniego dnia. Była czarownicą, wiedźmą, Przebudzoną reprezentującą ten sam światopogląd, co współczesne Verbeny. Musiała skraść Markowi serce – czy to własnym urokiem, czy to mocą sił tajemnych. Była jedynym, czego żałował, jedynym, za czym tęsknił, choć nie myślał o niej podejmując decyzję o przemianie. Całe jego nieżycie naznaczone miało być takimi miłościami – niemożliwymi do spełnienia.
Wtedy nie rozumiałam. Zastanawiałam się, czemu nie przemienił jej, a także, co myślała o Tzildarisie i co Tzildaris myślał o niej. Dopiero zaczynałam dowiadywać się o skomplikowanych stosunkach, które potrafią łączyć nas z magami i wielu ich niuansów nie byłam świadoma. Byłam ich jednak ciekawa, o tak, a opowieści Sariela podsycały moją ciekawość.
Zapamiętałam też drugą z nich, o czarnoksiężniku ufortyfikowanym w starożytnym mieście pośrodku pustyni. Był on jednym z tych, których magowie określają mianem Nephandi i sprzymierzył się z przeklętym klanem Baali – zdegenerowanymi czcicielami demonów, którzy jeszcze trzysta lat temu stanowili postrach Europy i Wschodu. Sariel miał sprawdzić, co właściwie dzieje się w tym miejscu – podobnie jak pewien mag. Początkowo mieli wrócić po posiłki, okazało się jednak, że nie mają czasu. Zmuszeni byli, oni i trzech miejscowych Assamitów, uporać się z czarnoksiężnikiem, jego sojusznikami i powstrzymać rytuał, który mógł okazać się groźny dla całego regionu, o ile nie świata. W potyczce z Nephandusem zginął towarzyszący Sarielowi mag, zginęło też dwóch Assamitów, zginęła mała dziewczynka, jedyna zdrowa i żywa osoba w mieście. Zwycięstwo miało gorzki smak.
Och, chciałam to wszystko ujrzeć, doświadczyć. Jak najwięcej, jak najmocniej. Chłonąć wiedzę i doświadczenia, przeżyć i widzieć.
Tymczasem zmierzaliśmy do Konstantynopola, gdzie Sariel miał znów ujrzeć niewidziane od setek lat osoby, ja zaś – zawrzeć nowe znajomości.
***

Miasto wciąż jeszcze było jaśniejącym klejnotem. Podniosło się już po upadku, jakiego doświadczyło w roku 1204, gdy spustoszyli je krzyżowcy. Sariel z przykrością mówił o tych zdarzeniach, tragicznym zakończeniu szeregu wypraw, które, zwołane w szczytnym celu, więcej przyniosły łez niż korzyści.
- Nie byłem tutaj – powiedział mi. Przejeżdżaliśmy właśnie przez bramę miejską, oboje na koniach, gdyż opuściłam mój powóz, by móc z nim rozmawiać. – nie wtedy. Dziękuję za to Mitrze, bo nie mógłbym zrobić niczego. Najwyżej zginąć od ciosów mieczy, próbując uratować choć jedno ludzkie życie.
Fascynował mnie jego kodeks moralny. Podążanie Drogą Człowieczeństwa nie było memu klanowi obce, ale mało kto spośród nas, wyjąwszy może dom Elenades, miał tak głęboko zakodowaną wartość życia. Życiu należał się szacunek, owszem, utrzymywaliśmy się w końcu kosztem śmiertelnych, lecz Salubri doprowadzali ów szacunek na skraj obłędu. Dobry pasterz, który zna owce swoje, a one go znają... Boże, wiele, wiele lat później nazywanie ludzi bydłem stało się powszechne w Camarilli, ale ci, którzy z pogardą go używają, zapomnieli o jednym – to śmiertelnicy warunkują nasze istnienie. Możemy być istotami wyższymi – i jesteśmy nimi – lecz ci, którzy nas tworzą i żywią godni są naszego szacunku i opieki. Ci, którzy tego nie pojęli, ponoszą winę za zaistnienie Inkwizycji.
Sariel, jak większość jego klanu, przywiązany był do śmiertelnych bardziej, niż inni Spokrewnieni, wręcz preferował ich towarzystwo, mimo, iż nierzadko przebywał z przedstawicielami własnego rodzaju. Wówczas nie zauważyłam tego, ale lgnął do innych. Archetyp wiecznego wędrowca, poszukującego ogniska, przy którym mógłby się ogrzać.
- Kiedyś rządziło tu trzech Spokrewnionych, w tym jeden z twojego klanu – mówił.
- Wiem – kiwnęłam głową. – Dracon.
- Jeden z jego towarzyszy, Michael, zginął, kiedy łacinnicy zdobyli miasto. Mówią, że zabiła go kobieta z Baali. Nikt nie natrafił na jej ślad.
- Myślisz, że ty to zrobisz?
- Minęło dwieście lat. Jeśli nie spoczywa w jakimś sarkofagu, zapewne już dawno opuściła Konstantynopol. Może ktoś zdołał ją unicestwić...
Szczęście w nieszczęściu – Baali wymierali, tak samo, jak Salubri. Może oba te klany faktycznie były połączone jakimiś więzami – krwi lub mistyki – która kazała jednemu istnieć tylko tak długo, jak istnieje drugi. Najgorsze było to, że trochę żałowałam, że zapewne nie spotkam żadnej z tych przeklętych istot. Wiedziałam, że nie powinnam – mój własny klan umiał dokonywać czynów, które śmiertelnym wydawały się przerażające, ale nigdy nie czciliśmy demonów. Nigdy.
- Mam nadzieję – powiedziałam. – A jeśli nie, oby tobie się udało.
Uśmiechnął się do mnie. Już wtedy uśmiechał się rzadko i jego uśmiech najczęściej był smutny. Tak bardzo mi go żal ze względu na wszystko, co przeszedł. Teraz, po tym wszystkim, co się wydarzyło, sądzę, że kochałam go – w jakiś dziwny sposób go kochałam, bo trudno było nie dać się uwieść niewinności, którą miał w sobie mimo wszystko – zawsze, nawet pokonany, przywalony upadkiem własnego klanu, samotnością, nieszczęśliwą miłością, okrucieństwem innych. Inny niż my wszyscy – nie pasujący do rzeczywistości, w której przyszło nam żyć...
Ale mam pisać o tym, co widzieliśmy w Konstantynopolu, o tym, kogo tam spotkaliśmy – zwarzcie, że to ważna opowieść. W jej świetle inne nabierają więcej sensu, a i koleje mojego własnego losu staną się chyba jaśniejsze dla was, czytelnicy...
Znalazłam gospodę – jedną z najlepszych w mieście, poleconą mi jeszcze przez Maurę. Sariel nie nawykł chyba do takich miejsc, bo rozglądał się niepewnie, gdy w przestronnych pokojach, jakie nam zaoferowano, wypakowywano mój dobytek – bagaż godny szlachetnie urodzonej damy, jaką byłam.
- Jutro pójdę poszukać wizjonera – rzekł. Widać zależało mu na tym.
- Jesteś pewien, że ciągle istnieje? Ilu ocalało z twojego klanu?
- Widziano go przed pięciu laty. Zapewne przespał upadek miasta w klasztorze lub gdzieś w podziemiach...
- Podziemiach?
- I owszem. Pod Bizancjum ciągnie się prawdziwy labirynt kanałów. Stare cysterny na wodę przypominają zatopione pałace, a to tylko część systemu... Nosferatu coś o tym wiedzą.
Przyznam, że sama miałam nieludzką ochotę zwiedzić podziemia... ale miałam też ochotę zjeść coś. I wykąpać się. A najlepiej uczynić obie te rzeczy na raz.
- Pójdziemy potem do łaźni – oznajmiłam – najlepszej, jaką tu mają. I wynajmiemy kilka dziewcząt...
Z rozbawieniem ujrzałam, jak na jego twarzy maluje się przerażenie – a może wstyd? Jakby po tylu stuleciach korzystanie z usług kurtyzan uważał za coś nagannego... Współżycie między mężczyzną, a kobietą nie dotyczy nas przecież, nie w taki sposób, jak śmiertelnych, a czyż nie ma uczciwszego sposobu zaspokojenia głodu, niż zapłacenie za usługę? Porządny dom uciech dba o zdrowie swoich pracownic – to też jest ważne, nie umieramy od chorób, ale możemy przenosić je na nasze ofiary.
Wyszczerzyłam zęby.
- Och, zabawmy się. To Biznacjum. Stolica Cesarstwa. Jest piękne nocą.
- Nie jestem pewien...
Zbliżyłam się do niego, chwyciłam jego długie dłonie.
- Jesteś moim strażnikiem. Pracujesz teraz dla mnie, Krzyżowcu. Ja pójdę z tobą zobaczyć twojego wizjonera, ty pójdziesz ze mną zabawić się w zamtuzie.
Przyznam, że nie było to uczciwe z mojej strony, bo i spotkanie z tajemniczym prorokiem fascynowało mnie... ale nie będzie zbytnią przechwałką z mojej strony, że gdybym nie nalegała, Sariel mógłby nie spotkać Elpis – i historia nie potoczyłaby się tak, jak się potoczyła. A przecież i ja na tym skorzystałam, choć kim był śmiertelny mężczyzna, którego poznałam, pojęłam dopiero po wiekach...


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 13:25, 03 Lip 2010    Temat postu:

Kurczę, napisałam komentarz i przypadkiem go sobie skasowałam. Tak czy inaczej, jeśli chodzi o błędy i chochliki - zbrakło ze dwóch przecinków tu i ówdzie, raz po zdaniu wtrąconym, raz w dialogu, nawet go znalazłam ponownie:
An-Nah napisał:
- Owszem. Słyszałeś, panie<przecinek> o mnie?

Podobnież zbrakło raz czy dwa wielkiej litery w dialogu. No i jeden ortograf - zwarzyć było zamiast zważyć.

Zaś co do treści - jak zwykle ciężko skomentować, bo cholerstwo wciąga. Zjawia się Sariel, wyraźnie będący czyimś *wymowny ton :P* oczkiem w głowie i od razu staje się bohaterem sceny z gatunku tych uroczych. W sumie dobrze, przyda się kilka lżejszych scen, do tej pory lady Drugeth była niezwykle poważna. Nie żeby było źle w ten sposób, ale czytelnik po większej dawce pewnie byłby nieco zmęczony. Lady Drugeth sprawia też wrażenie bardziej, hm, wyluzowanej, beztroskiej niż w poprzednich fragmentach. Ale, z tego co rozumiem z dat, była wówczas młodziutką wampirzycą, mniej doświadczoną. W porównaniu do poważnej Sophii późniejszej, wydaje się wręcz rozbrykana.
Tak czy inaczej nie zauważyłam żadnych większych chochlików ze strony kreacji czegokolwiek, w jak najlepszym porządku, czytało się dobrze, chociaż może nieco inaczej niż poprzednie części. Trochę jakby tło historyczne było bledsze, niepodzielnie panuje historia nieznana śmiertelnikom. W sumie dobrze, ale muszę wreszcie zabrać się za Zmierzch ponownie, bo pewnie nawiązań jest mnóstwo i więcej.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2
Strona 2 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin