Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Śmierć Człowieka [NZ]

Idź do strony 1, 2  Następny
 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 22:23, 26 Lip 2008    Temat postu: Śmierć Człowieka [NZ]

Od autorki: Wreszcie. Zebrałam się na odwagę i postanowiłam opublikować coś, czego siedem stron gnije na moim dysku. Liczę, że wstawianie tej historii na forum zmobilizuje mnie do napisania jej do końca - dla własnej satysfakcji i ku przestrodze.
Ponieważ i takie zarzuty już słyszałam, z ręką na sercu oświadczam, że działalność POP-u i PR-u nie ma nic wspólnego z poglądami politycznymi autorki. Realia wykreowanego w "Śmierci..." świata to alternatywna, współczesna Polska. Także uprzejmie proszę nie szukać aluzji do realnie istniejących partii, bo dostanę wysypki. Alergia na obecnych posłów się kłania.
Jeśli ktoś chce wiedzieć, inspiracją były sny. Cała seria łudząco podobnych snów.


Śmierć Człowieka
"Ich słabość jest naszą siłą..."

1. Niewiedza

Lulajże, Jezuniu...
W mieszkaniu u góry ktoś śpiewa kolędy. Kilka głosów, głównie fałszujących, miesza się i splata ze sobą, dochodząc w takiej formie do uszu małej dziewczynki, siedzącej po turecku na wzorzystym dywanie. Dziewczynka – a na imię jej Julka – ściska w swych dziecięcych łapkach misia, tuli go i szepcze mu do pluszowego uszka swoje małe sekreciki. I siedzą tak - miś i Julka, Julka i miś - czekając aż wielki dzwon na ratuszowej wieży wybije stanowczym tonem jedno uderzenie, a pogrążonymi w ciemnościach ulicami podążą okutane w kurtki tłumy, powracając do domów z tradycyjnej pasterki. Gdy Julka chwilkę temu wyglądała przez okno, śnieg padał na stojącą pod domem latarnię. Zatem nie tylko kurtki, ale i barwne koła parasoli ujrzy wkrótce na brukowanym chodniku przed jedną z warszawskich kamienic. Lecz na razie wciąż trzyma misia w objęciach, od czasu do czasu nasłuchując jedynie dochodzących od strony ulicy odgłosów.
Lulaj ulubione me pieścidełko...
Rozlega się huk, jakby ktoś przedwcześnie odpalił sylwestrowe fajerwerki. Za hukiem podąża tupot nóg gdzieś na ulicy. Julka mocniej wciska się pomiędzy płaszcze w przedpokoju, instynktownie tuląc misia do siebie. Śpiew wciąż niestrudzenie dochodzi z góry i nawet kolejny odgłos, przypominający zwielokrotniony wystrzał z wiatrówki nie jest w stanie zakończyć wspólnego kolędowania tej szczęśliwej rodziny. Śmieją się, szczękają kieliszkami, a kilka pięter niżej mała dziewczynka boi się tych dźwięków, zaciska więc powieki, licząc, że dzięki temu przeniesie się w inne miejsce. Upragnione uderzenie dzwonu rozbrzmiewa, szybko zagłuszone przez kolejny huk, tym razem zbyt bliski i zbyt głośny. Twarz Julki robi się mokra od łez.
Kolęda urywa się w pół słowa. Słychać tupot nóg na korytarzu, nerwowe rozmowy, płacz i pełne przerażenia okrzyki. Od wybuchu pękają szyby w oknach, roztrzaskują się w drobny mak, a wiatr i śnieg wpadają do mieszkania niczym nieproszeni goście. Rozlega się pukanie do drzwi, a zaraz potem zgrzyt klucza. Julka wstaje, trzęsąc się z zimna i strachu, z twarzyczką mokrą od łez. Trzymając misia za łapkę, wybiega na klatkę schodową, wprost w czyjeś bezpieczne i ciepłe objęcia.
Jednak to nie rodzice ani ukochany brat.
W świetle rozbitych, szklanych kinkietów stoi wysoki, obcy mężczyzna w długim płaszczu. Julka odsuwa się od niego z krzykiem, tuląc do siebie misia niczym najwierniejszego obrońcę. Na próżno. Ten wysoki, obcy człowiek chwyta ją mocno za rękę i ciągnie za sobą, zbiegając po schodach. Tupot ich nóg miesza się z krzykami i hukiem kolejnych bomb.
Wypadają na ulicę. Jest zimno, pada śnieg, a Julka trzęsie się w swojej cienkiej sukieneczce. Mężczyzna niemal siłą wpycha ją do samochodu, któremu światło latarni przydaje demonicznego blasku. Oszołomiona dziewczynka wciska się w miękkie, ciepłe siedzenie, a silnik warczy, tnąc swym dźwiękiem zimowe powietrze. Niebo jest różowo-fioletowe. Samochód rusza z piskiem opon. Julka ogląda się na swój dom. Dom z powybijanymi szybami i kompletnie zrujnowanymi ostatnim piętrami. Tej zimowej nocy nie tylko on płonie.

Duża Julka budzi się z krzykiem. Dotykając policzków, definitywnie stwierdza, że twarz ma mokrą od łez, zupełnie jak tamta mała Julka sprzed dziewięciu lat.
Bo właśnie tamtej nocy mijało równe dziewięć lat odkąd straciłam dom, rodziców i dawne, beztroskie dzieciństwo.

*

Bożonarodzeniowy poranek w domu wuja Michała miał jeden tradycyjny początek, od niemal dekady ten sam. Możliwe, że każda rodzina ma taką tradycję, osobiście jednak sądzę, że tego typu rzeczy mogą się zdarzyć tylko u nas. Tak czy inaczej, tradycji musiało się stać zadość i tak oto pierwszymi słowami, jakie usłyszałam dwudziestego piątego grudnia, był dramatyczny i teatralny szept dziadka:
– Jak można bombardować KOŚCIÓŁ?
Przywykłam już przez te dziewięć lat, że dziadek Teodor powtarza to pytanie co roku, chociaż nigdy jeszcze nie uzyskał na nie odpowiedzi. Zawsze miałam na końcu języka ripostę: "Jeśli ukrywają się tam spiskujący wrogowie narodu, to można". Zawsze jednak żal mi było dziadka, a może to przez wzgląd na pamięć rodziców nigdy nie odważyłam się wypowiedzieć tych słów. Bo chociaż również moi najbliżsi zaliczali się do tych "spiskujących wrogów", to mimo wszystko byli moją rodziną i wciąż odwiedzałam ich groby. Zresztą, akurat jeśli chodzi o miejsce i sposób pochówku przeciwników wolnej Polski, nie dało się władzy nic zarzucić. Na wielkim, rozległym cmentarzysku szeregami stały czarne, marmurowe nagrobki, wciąż odnawiane i lśniące, z wypisanymi złotymi literami nazwiskami ofiar. POP dbał nawet o wrogów...
– Daj spokój, tato – rozległ się opanowany acz nieco zaspany głos wuja. – Wiesz, jak było naprawdę.
Zdecydowana zapobiec wiszącej w powietrzu kłótni, wstałam i ruszyłam do kuchni, ocierając po drodze łzy. Nic się nie stało. Duże dziewczynki nie płaczą, Julciu. Nie płaczą nawet wtedy, gdy tracą rodziców.
Bo skoro tracą rodziców dla dobra narodu, to chyba jest w tym jakiś sens, prawda?, pytałam samą siebie, mijając wiszące w przedpokoju lustro. Nie, te słowa były zbyt mało przekonujące.
– Zdrajca! – oznajmił tymczasem dziadek Teodor, wstając od kuchennego stołu. Na jego twarzy malował się zniesmaczony grymas. Kochałam go, chociaż on nie znosił mnie pewnie tak, jak nie znosił wszystkich zwolenników Polskiej Opozycji Powszechnej – nazywanej tak, pomimo iż już od kilku lat nie była opozycją. Teraz wyglądał zabawnie – poważny, starszy pan z zaczesanymi do tyłu resztkami siwych włosów i w ciemnozielonym szlafroku, prychający ze złością na słowa prawdy. Wiedziałam doskonale, że przez nieomal pół wieku służył Partii Rządzącej, awansując na wiceprezesa i głównego doradcę szefa, Ksawerego Lubomirskiego. Miał prawo się wściekać – przed dziewięciu laty POP w imię wolności i równości odebrał Partii Rządzącej władzę, a w Wigilijnym Powstaniu stracił życie Lubomirski. Gdyby PR po Powstaniu wciąż miał szansę rządzić, to dziadek Teodor stałby się jego przywódcą. Tak, Lubomirski na pewno przed śmiercią przekazał mu pierwszeństwo do fotela prezesa – bo komużby innemu? Swemu największemu wrogowi, Konstantemu Krajewskiemu? A może swojej nieodpowiedzialnej córce, Walentynie, która zamiast wspierać ojca uciekła na Islandię z wynajętym przez POP detektywem? Dziadek najzwyczajniej w świecie nie mógł przeboleć tego, że nie zdążył dojść do władzy.
Kiedyś, po raz nie wiadomo który wysłuchując jego jęków i bezpodstawnych ataków na obecny rządzi, straciłam cierpliwość. Powiedziałam mu wprost, co sądzę o kierujących nim pobudkach. To był jeden jedyny raz, kiedy podniósł na mnie głos.
– Nie mierz wszystkich miarą waszego prezydenta – warknął, zupełnie jakby uważał się za obywatela jakiegoś innego, może fikcyjnego kraju. – Uwierz mi, są rzeczy, o których nie masz pojęcia!
Ulubiony argument dziadka. Są rzeczy, o których nie mam pojęcia, są rzeczy, na które jestem za młoda, za głupia i zbyt przywiązana do obecnego ustroju państwa. W tym momencie następował zawsze długi wywód o tym, że żyjemy w państwie totalitarnym, że na każdym kroku jesteśmy manipulowani, a nade wszystko, że nie mam dość wiedzy, by właściwie osądzić rządy POP-u. Do kogo on to mówił? Od zawsze pasjonowałam się historią, czytałam każdą książkę historyczną, która wpadła mi w ręce. Wszyscy autorzy byli zgodni – Polska była totalitarna za rządów PR-u. Nawet ta nazwa – Partia Rządząca – o czymś chyba świadczyła, skoro przecież PR nie miał w kraju władzy już od niemal dekady, prawda? Tak, to Polska Opozycja Powszechna była sztandarem demokracji, wszyscy to mówili, czasem wydawało mi się, że tylko dziadek Teodor ma odmienne zdanie. Przecież Polacy kochali POP! Od dziewięciu lat nie było żadnej manifestacji, poparcie dla prezydenta i premiera stale rosło, ludzie im ufali... Nawet za granicą chwalili nasz kraj jako przykład państwa demokratycznego i z prężnie rozwijającą się gospodarką. I tylko ten jeden starszy mężczyzna wciąż uparcie twierdził, że żadne z nas nie wie, jakim kosztem zaszliśmy tak wysoko na światowej drabinie ekonomicznej.
– Julio! – Głos wuja oderwał mnie od biegu przez historię najnowszą. Spojrzałam na niego znad szklanki z herbatą.
– Tak? – odezwałam się, spoglądając wprost na brata mojej świętej pamięci Mamy i demonstracyjnie ignorując wciąż prychającego dziadka Teodora. Wuj Michał usiadł na stołku naprzeciwko mnie. Przez długi czas patrzyliśmy sobie w oczy, nie mówiąc ani słowa. Wreszcie przerwał tę ciszę.
– Masz już siedemnaście lat, jesteś właściwie dorosła... Zastanawiałaś się kiedyś, co zamierzasz w życiu robić?
Muszę przyznać, że zaskoczył mnie tym pytaniem. Czy Boże Narodzenie to aby na pewno odpowiedni czas na dyskusję o mojej przyszłości?
– Historia, polityka... – wydukałam cicho i niepewnie, modląc się, by dziadek przypadkiem nie usłyszał tych słów. – Może będę politologiem albo historyczką; nie wiem, nie zastanawiałam się nad tym.
Wuj Michał złączył czubki palców i oparł nadgarstki na blacie stołu. Napięcie rosło. Miałam dziwne wrażenie, że za chwilę powie coś, co bardzo mi się nie spodoba.
Tym razem nie byłam fałszywym prorokiem.
– Bo widzisz, więzienna kuchnia potrzebuje pomocy...
Tak, to wiele tłumaczyło. Archiwista więzienny, Michał Kłodzki, załatwia swoim przełożonym kucharkę w postaci własnej siostrzenicy. Urocze...
– Nie krzyw się – poprosił, zaglądając mi w oczy. Przywołałam na twarz wymuszony uśmiech. – Raz, że dostaniesz za to trochę pieniędzy, a dwa – może któregoś dnia pozwolę ci zajrzeć do więziennych archiwów... – Znów popatrzył na mnie z nadzieją. I w tym właśnie momencie coś podpowiedziało mi, że powinnam się na ten cyrk zgodzić – tym bardziej, że chyba robienie za kucharkę nie jest żadną szczególną ujmą. A pieniądze zawsze się przydadzą; tajemna wiedza o przeszłości paru zbrodniarzy również...
Mniej więcej tak zaczęła się cała ta szalona historia.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Lill dnia Nie 22:37, 27 Lip 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Craig Liath
Chybotliwy Bard


Dołączył: 01 Kwi 2007
Posty: 178
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wypełzło spod dywanu

PostWysłany: Nie 22:21, 27 Lip 2008    Temat postu:

Nie mam siły doszukiwać się błędów (jeśli takowe są) więc tym razem zrobię wyjątek i po prostu to ominę.
Pochłania się lekko, szybko i choć początek czytało się przyjemnie to dopiero po przeskoczeniu do czasów "dzisiejszych" zaczęło mnie naprawdę wciągać.
Wielki plus za zgrabnie opisaną historię polityczną kraju, która w innych opowiadaniach przeważnie mnie usypia.
Sam temat, też wydaje się intrygujący i oryginalnie przedstawiony.
Tak więc pozwolisz, że przytargam sobie tutaj wygodny fotel i z niecierpliwością będę czekała na dalszą część...^^

Pozdrawiam, osaczona przez kawę- Craig. Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 18:49, 05 Sie 2008    Temat postu:

Dziękuję za słowa uznania, Craig (:

A oto i ciąg dalszy:

*

Oczywiście, dopóki nie obiecałam uroczyście i przy świadkach, że w wolnych chwilach będę pomagać we wspomnianej więziennej kuchni, wuj Michał nie powiedział wszystkiego. Konkretnie zaś rzecz ujmując, słowem nawet nie wspomniał o tym, że pierwszy dzień mojej tak zwanej pracy miał mieć miejsce dokładnie dwudziestego szóstego grudnia roku bieżącego. Fakt, w święta nawet więźniowie muszą jeść. Tylko czemu niby ja miałam im to jedzenie szykować? Zgadza się, odkąd skończyłam trzynaście lat praktycznie gotowałam dla mojej najbliższej rodziny – czyli wuja i dziadka – która nawet twierdziła, że to smakowało, ale bez przesady – dlaczego zaraz miałam być prawie darmową pomocą w jednym z najpodlejszych miejsc w całej Warszawie?
Więzienie było owiane złą sławą. Oczywiście, tego typu instytucje zazwyczaj nie cieszą się popularnością wśród ludu, jednak to w stolicy należało do najgorszych – zarówno pod względem warunków w nim panujących, jak i więźniów. To tutaj przetrzymywano zbrodniarzy z czasów Wigilijnego Powstania, w pamiętających pierwszą wojnę światową murach siedziało – przynajmniej według krążących po mieście pogłosek – około trzystu popleczników Partii Rządzącej, którzy najgoręcej pragnęli klęski wolnej Polski. Podobno wśród nich znajdował się także Konstanty Krajewski.
Wpatrywałam się w stare, ceglane mury, gdzieniegdzie pokryte mchem lub czarnym, odstręczającym grzybem. Rosło we mnie poczucie maleńkości wobec ogromu tego potwornego budynku, którego progi miałam zaraz przekroczyć. Wyposażone w kraty okna spoglądały na mnie niczym kilkadziesiąt ślepiów jakiejś przerażającej istoty, a każdy mój krok w stronę bram echem odbijał się po przedmurzach więzienia. Wuj Michał już od dawna był w środku, w jednym z tych pomieszczeń, o których zwykłym śmiertelnikom nie wolno było nawet pomyśleć, zatem teraz szłam sama, zastanawiając się, jakie licho podkusiło mnie do podjęcia pracy właśnie tutaj. Tak, chciałam zarobić. Tak, kusiły mnie archiwa. Ale nie miałam zielonego pojęcia, że tu jest aż tak strasznie!
Dotarłam do wrót, których monumentalność onieśmieliłaby pewnie i olbrzyma, po czym nieśmiało zastukałam. Po chwili coś szczęknęło i moim oczom ukazało się niewielkie okienko, przez które wyzierał czujny wzrok strażnika. Poinstruowana przez wuja Michała, wsunęłam przygotowaną legitymację w otwór, dodając jednocześnie cichym i bezbarwnym głosem:
– Z polecenia Michała Kłodzkiego.
Strażnik przyjrzał się uważnie dokumentom, porównał niewielkie zdjęcie z moją twarzą... Moment później zaskrzypiało jedno ze skrzydeł bramy.
– Proszę, pani Julio.
Ruszyłam powoli więziennym dziedzińcem, mając pełną świadomość, iż odprowadza mnie podejrzliwy wzrok mężczyzny, któremu przykazano kontrolować wszystkich wchodzących i wychodzących z najbardziej ponurego budynku w Warszawie. Postukiwałam butami o upstrzony gołębimi odchodami bruk, oddychając głęboko chłodnym, grudniowym powietrzem. Gdzieś w oddali skrzeczało jakieś ptaszysko, a po chwili kilka wron zerwało się z rosnącego na dziedzińcu drzewa i poszybowało tuż nad moją głową. Pomyślałam o wszystkim ludziach skazanych na dożywotnie obserwowanie tych czarnych ptaków, wsuwających dzioby między pręty w oknach. Niezbyt przyjemne... Szybko odgoniłam od siebie te upiorne wizje – przecież nie mogłam się litować nad tymi zbrodniarzami!
Skrzypnęły drzwi, które popchnęłam. Znalazłam się w budynku, czując odór dawno niesprzątanych cel i widząc zwisające z sufitu pajęczyny. Drewniana podłoga trzeszczała mi pod stopami, gdy kroczyłam ciemnym korytarzem, oświetlonym jedynie przez kilka nędznych kinkietów. Więzienie wydawało się opustoszałe, zupełnie jakby nikogo nie obchodziło, czy tłumy skazańców nie uciekną pod osłoną nocy. Jeden strażnik – cóż to jest! Czyżby tak skończenie wierzono tu w nowoczesną technikę? Przecież ta podłoga była już zupełnie spróchniała, byle szpadel wystarczył, żeby zniszczyć ją do reszty, wykonać podkop i uciec. Nikt się tym nie przejmował? Naprawdę? Jakoś trudno mi było w to uwierzyć.
Dopiero po dłuższej chwili zdałam sobie sprawę, że wciąż idę tym samym korytarzem, a przede mną droga rozwidla się na trzy odnogi. Wuj Michał mówił, jak dojść do kuchni, owszem, ale informował tylko, jak to uczynić idąc od wejścia. Teraz jednak nie byłam przy wejściu, a gdzieś w samym środku więzienia, przy prowadzących w dół kamiennych schodach. Pamiętałam, że kuchnia znajdowała się ponoć w piwnicy, licząc zatem, że jakoś ją znajdę, zamieniłam drewnianą podłogę na zimne, nieprzyjazne stopnie, które zwielokrotniały głośne echo moich kroków. Oddychałam ciężko, gdyż powietrze gęstniało, a zapach stęchlizny stawał się coraz intensywniejszy. Narastał też lęk gdzieś w głębi mojej duszy, bo przecież nie miałam najbledszego pojęcia, co kryje się u stóp schodów.
Zeszłam wreszcie na sam dół, a przynajmniej tak wydawało mi się w pierwszej chwili. Zaraz jednak ujrzałam kolejne schody w dół, na nich zaś zawieszoną tabliczkę z napisem "Uwaga! Grozi zawaleniem!". Może gdyby nie to, nigdy nie stałoby się nic, co miało miejsce później. Jednak nagle poczułam przypływ podejrzliwości. Tu przecież był kamień, może beton albo inne nie wiadomo co, ale na pewno nie groziło to zawaleniem bardziej niż ta skrzypiąca podłoga. Czyżby władze więzienia chciały coś ukryć, używając tak prymitywnych metod?
Zaintrygowana, uniosłam nieco łańcuch, na którym wisiała tabliczka, i jak gdyby nigdy nic przeczołgałam się pod nim. Trafiłam na stopnie tak samo stabilne jak te poprzednie; nie mogło więc być mowy o jakimkolwiek zawaleniu się tej konstrukcji. Za tym musiało się kryć coś więcej. Ruszyłam więc w dół, trzymając się kurczowo poręczy. Drogę oświetlały mi tylko wciąż te same, popsute lampy zapewne sprzed kilkudziesięciu lat, a schody zdawały się nie mieć końca. W dole widniała jedynie upiorna czerń, a ja schodziłam coraz niżej i niżej, nie zastanawiając się nawet, co właściwie wyprawiam. To było jak trans. Ta podróż w nieznane przypominała mi momenty, gdy z dziadkiem Teodorem przechadzałam się wzdłuż barierki okalającej największy most w mieście. Zawsze miałam ochotę wejść na balustradę i skoczyć w dół, w tę dziką, niebezpieczną toń, a jednocześnie tak bardzo się bałam. Teraz czułam to samo, tylko że pokonywałam kolejne lęki, przełamywałam własne opory i wciąż szłam, nie myśląc o tym, co spotkam na dole. Albo raczej – co spotka mnie. Chyba nie trzymali w podziemiach nieoswojonego niedźwiedzia albo dzika chorego na wściekliznę?
Po kilkunastu stopniach przestały się palić jakiekolwiek światła. Mogłam liczyć tylko na siebie i drżącą poręcz. Gdy już straciłam nadzieję na to, że schody się wreszcie skończą, moja stopa trafiła na płaską powierzchnię. Nie wierzyłam we własne szczęście! Jednak te upiorne schody nie ciągnęły się w nieskończoność, jednak udało mi się dojść do końca, jednak...
– Nossol? – przerwał mą radość jakiś głos. Zmroziło mnie momentalnie. Ktoś tu był? I cóż to za Nossol, którego wzywał ten zachrypnięty baryton? Czyżby chodziło o obecnego ministra sprawiedliwości?
Spanikowałam, co zresztą okazało się słusznym posunięciem. Zdjęta przerażeniem, szukając gorączkowo jakiejś drogi ucieczki, musnęłam dłonią coś, co okazało się włącznikiem światła. Nie zapanowała wprawdzie idealna jasność, nie poczułam się nagle jak w letnim słońcu, lecz w nikłym blasku kilku lamp ujrzałam człowieka, do którego najprawdopodobniej należał tajemniczy głos. Siedział za kratami, wpatrując się we mnie wyczekującym wzrokiem. Podeszłam bliżej.
Był to mężczyzna w średnim wieku. Długie, ciemne włosy strąkami opadały mu na czoło, a nawet przesłaniały oczy. Rzadka, brunatna bródka i zmarszczki na całej twarzy dodawały lat. Miał na sobie podartą koszulę i szare, workowate spodnie. Lustrował mnie spojrzeniem tak uważnym, że niemal natychmiast poczułam się nieswojo. Wiedziałam, że zaraz zapyta, kim jestem i co tu robię. To znaczy – przynajmniej powinien był to uczynić.
On jednak nie powiedział ani słowa, a jedynie wpatrywał się we mnie oczami ledwie widocznymi spod ciężkich powiek. Z każdą jednak chwilą wyglądał na coraz bardziej zdumionego.
– Julia? – wychrypiał wreszcie, a ja złapałam się krat, żeby nie zemdleć z wrażenia. Skąd on znał moje imię?
Skorzystał z okazji i chwycił mnie za rękę. No to koniec! Wpadłam w pułapkę, a to pewnie jeden z najgroźniejszych więźniów. Jak on zamierza mnie zabić? Wzrokiem bazyliszka?
Po raz kolejny tego dnia zdumiał mnie niepomiernie, gdy nie dość, że nie wykazał najmniejszego zainteresowania uczynieniem ze mnie denatki, ale też zaciekawił się moim pierścionkiem.
Pierścionek ów – srebrny z szafirowym oczkiem – nosiłam od niepamiętnych czasów. Dostałam go od Mamy jeszcze za jej życia, teraz zaś bezustannie mi o niej przypominał. Tymczasem więzień oglądał go ze wszystkich stron, jakby próbował z czymś skojarzyć tę niepozorną ozdobę.
– Julia! – oznajmił wreszcie swym chrapliwym barytonem, nie kryjąc jednak radości. Przykucnęłam, bowiem ta sytuacja sprawiała, że nogi odmawiały mi posłuszeństwa. On znał mnie. Ale czy ja znałam jego? Wytężyłam umysł, by dopasować tę twarz do kogokolwiek, kogo znałam w przeszłości. Lecz zanim udało mi się w zakamarkach pamięci odnaleźć właściwie nazwisko, mężczyzna ujął w dłoń drugą moją rękę, zupełnie jakby bał się, że mu ucieknę, i – patrząc mi w oczy – powiedział powoli:
– Nie pamiętasz mnie.
– Kim pan jest? – zapytałam natychmiast, bowiem taka właśnie reakcja wydała mi się najbardziej naturalna. Roześmiał się cicho. Po chwili odchrząknął i oznajmił:
– Dziewięć lat temu wyciągałem cię z płonącego domu. Ale naprawdę, nie musisz tego pamiętać.
Może i nie musiałam, ale pamiętałam. Tak często powracałam w snach, tak wiele razy zastanawiałam się, kim on właściwie był i dlaczego mnie wtedy uratował.
– To pan? – spytałam, licząc, że odpowiedzią będzie: "Prima aprilis!" tudzież dźwięk budzika. Nic takiego jednak się nie stało. Mój dawny wybawca po prostu skinął głową.
– Dlaczego pana tu przetrzymują? – jęknęłam z niedowierzaniem. To przypominało jakiś absurdalny sen.
– Bo jestem niewygodny dla obecnej władzy – oświadczył, a w jego głosie jad mieszał się z goryczą. W innych okolicznościach ucinałam takie komentarze, zaczynałam protestować, bo przecież dla POP-u i jego prawdy nie istnieli ludzie niewygodni. Albo po prostu ignorowałam. Nie teraz – słuchałam jak zaczarowana tego, co mówił. A mówił rzeczy naprawdę niewyobrażalne...
– Nieważne, co gadają i co robią. Dziewięć lat temu Polska Opozycja Powszechna wykorzystała kryzys w Partii Rządzącej, by podstępem przejąć władzę. Oczywiście, POP nie potrafi żyć bez fajerwerków, więc do całej akcji dorobili powstanie, w którym zginęły tysiące ludzi... POP niszczył domy dziecka, noclegownie, kościoły... W drodze do władzy nie było dla nich nic świętego. Wysadzili też w powietrze kościół, w którym znajdowała się twoja rodzina. Twojego dziadka uratowało to, że akurat chwilę wcześniej wyszedł; zadzwonił jego telefon. Cuda, jak widać, jednak się zdarzają. Dostałem rozkaz, żeby uratować cię i przetransportować w bezpieczne miejsce. Zresztą, tę historię sama znasz najlepiej... Gdy już POP przejął władzę, a Ksawery Lubomirski został zastrzelony, w tych zwolenników PR-u, którzy przeżyli i nie uciekli za granicę wstąpił diabeł. Przyznaję, we mnie też. Otwarcie głosiliśmy, jaki był prawdziwy cel powstania, że tak naprawdę POP-owi zależało wyłącznie na zniszczeniu przeciwników... Myślisz, że ktoś uwierzył przegranym partyjniakom o lichej reputacji? – Po raz pierwszy, odkąd zaczął mówić, zmienił ton. Z jego ust wydobył się gorzki śmiech; rozumiałam. Rozumiałam aż za dobrze. – Twojego dziadka sklasyfikowali jako wariata i tylko to uchroniło go przed tym, co spotkało mnie. Zostałem więźniem specjalnej troski. – Znów rozbrzmiał ten śmiech, który sprawiał, że dreszcz przerażenia przebiegał po moim karku.
– Ale... – zaczęłam niepewnie, przytrzymując pręty drżącymi dłońmi – ...ale jak to? Co oni z panem robią?
– Nic. – Wzruszył ramionami, jakby znajdował się w najnormalniejszej sytuacji pod słońcem. – Siedzę sobie w odosobnieniu i gniję. Czasem przychodzi mój naczelny kat, Sławek Nossol i tłumaczy, że jak już dogłębnie sobie przemyślę, co powinienem mówić w tej rzeczywistości, to wypuści mnie, bo jedzenie drożeje... Niby gospodarczo kraj się rozwija, a inflacja nic, tylko rośnie. – Opowiadał to wszystko tonem tak idealnie beznamiętnym, że zaczęłam mieć pewne podejrzenia.
– A czy nie jest przypadkiem tak – przełknęłam ślinę – że pan chce mi po prostu wmówić, że PR jest jedyną słuszną partią? Niby pan taki nieszczęśliwy, niby tyle zła narobił POP, ale jak dotąd nie usłyszałam ani jednego konkretu...
Zaledwie wypowiedziałam ostatnie słowo, już wiedziałam, że popełniam błąd. Zmrużył oczy; przez chwilę wpatrywał się we mnie ze zgrozą, aż wreszcie otworzył usta, a jego głos tym razem był wręcz lodowaty:
– Żądasz konkretów? Proszę bardzo. Poproś swojego wuja o kopie dokumentów z archiwum. Pierwsze kłamstwo – Lubomirski nie popełnił samobójstwa ze strachu przed żołnierzami POP-u. Napadł go sam Nossol i zabił. A wiesz, dlaczego przyszło mu to tak łatwo? Bo Lubomirski nie miał żadnej broni! Chciał pokojowo negocjować z POP-em przekazanie władzy w bardziej cywilizowanych okolicznościach! Druga sprawa – pozostawało pół roku do wyborów. Jak myślisz, dlaczego POP nie zaczekał, tylko przejął władzę siłą? Był partią bez programu, a po rozpoczęciu rządów najzwyczajniej w świecie wykradł program PR-owi. Możesz w to nie wierzyć, jeśli nie odpowiada ci taka wersja wydarzeń... – dorzucił gorzko. Musiałam wyglądać naprawdę głupio. I czułam się głupio – wciąż nie wiedziałam, komu zaufać – ludziom, którzy otaczali mnie od dziewięciu lat czy przegranemu członkowi Partii Rządzącej, spotkanemu przypadkiem w najbardziej podłym warszawskim więzieniu?
Odpowiedź byłaby banalna, gdyby nie drobny fakt – chcąc nie chcąc, miałam przed sobą człowieka, który uratował mi życie.
– Ja... – zaczęłam płaczliwie. – Ja panu wierzę...
Sama nie wiem, na ile to była prawda.
– I jeszcze coś – dorzucił nieco łagodniejszym głosem, patrząc wprost na mnie. W jego ciemnych oczach odbijał się niepokój. – Cokolwiek by się nie stało, obserwuj i słuchaj uważnie. Ludzie najwięcej mówią...
Nie dokończył. Nie zdążył. Nagle rozbłysła jakaś niewyobrażalna ilość świateł, a na schodach rozległ się tupot.
– Kto tu jest? – rzucił warczący głos, echem odbijający się o piwniczne mury. Przywarłam do zimnych prętów, zdjęta przerażeniem. Jak mogłam być tak głupia! trzeba było odejść i... i...
Jednak teraz było za późno na wypominanie sobie przeszłości.
Trzech uzbrojonych mężczyzn wpadło do piwnicy, tupiąc ciężkimi butami. Oślepiona światłem latarek, nie widziałam ich twarzy. Serce waliło mi jak oszalałe.
– Kim ona jest?! – wrzasnął któryś. Świat zawirował.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 14:05, 10 Sie 2008    Temat postu:

Lill napisał:
i bezpodstawnych ataków na obecny rządzi

obecny rządzi...?

Lill napisał:
– Kim ona jest?! – wrzasnął któryś. Świat zawirował.

Bardziej pasowałoby mi: ryknął.
Jest bardziej przerażające, bardziej... no.

Idealnie ta opowieść trafiła w mój gust. Moja miłość do PRL-u i spraw związanych z zwykłymi ludźmi w czasie wojny, totalitaryzmu, prania mózgów i sytuacji politycznych znalazła tu coś dla siebie. Z zapartym tchem czytam i czytać będę dalej.
Klimat wprowadzony świetnie, bohaterka wiarygodna, więzienie wprawdzie wypadałoby jeszcze trochę dopracować, by było straszniejsze, ale... no nie mam nic do powiedzenia tak po prawdzie. Zaczarował mnie ten świat, totalitarny i piorący mózgi. Jakoś wyobrażam go sobie jako szary świat rodem z PRL-u, trochę mniej tylko obskurny i odarty z godności niż ten mój z "Polując na Wilki i Kunę", bardziej rządzący się pozorami.
Jest świetnie. I myślę, że jak jeszcze kilka razy ten tekst przeczytasz, będzie całkowicie idealny.

Mnie też inspirowały sny... ale przeważnie nie moje Razz
Chociaż i ja miałam przepiękny sen o podziemnej walce z totalitaryzmem i o powrocie czegoś w stylu komunizmu. Jednak raczej to nie sen mnie inspiruje do kolejnych takich opowieści, a raczej moja miłość do takowych realiów inspiruje sny.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Hien dnia Nie 14:09, 10 Sie 2008, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 19:28, 20 Sie 2008    Temat postu:

Malaria Deicide napisał:
Lill napisał:
i bezpodstawnych ataków na obecny rządzi

obecny rządzi...?

Rząd, Mal, rząd. Dzięki za wskazanie błędu. I ten wrzask też przeprawiłam na ryk, bo naprawdę lepiej brzmiało.

Wiem, że "Śmierć" jest jeszcze niezbyt dopracowana. Początkowo pisałam ją przy nadużywaniu radosnej muzyki, coby w depresję nie popaść, więc dziwię się, że w ogóle jakikolwiek klimat jest. Ach, i jak coś, to od razu mówię, że to jest totalitarna przyszłość, dokładnie 2010/2011 rok. I cieszę się, że się podoba, to naprawdę miła świadomość i zachęta do dalszego tworzenia. A oto i ciąg dalszy:

2. Bezsilność

Wiele dni później pierwszy raz od czasu powstania wybrałam się w stronę ruin mojego dawnego domu. Nie, to nie mogło uchodzić za żadną sentymentalną podróż – po prostu, potrzebowałam samotności, żeby w spokoju móc zebrać myśli. Tak, myśli owe tyczyły się właśnie więzienia i tego, co powiedział mi człowiek, którego nazwiska nawet nie znałam.
Z drzew opadały liście, gdy kroczyłam powoli ulicą, w oddali dostrzegając gruzowisko i kilkadziesiąt cegieł poukładanych jedna na drugą, których nikt jeszcze nie rozebrał. Odwróciłam wzrok, bardziej instynktownie niż celowo. Łzy cisnęły mi się pod powieki; zignorowałam je. Płaczem nikt nigdy nic nie zdziałał. Dyskretnie ocierając z policzków słone krople, powróciłam myślami do wydarzeń ostatnich miesięcy.
Z mojego nieplanowanego pobytu w więziennej piwnicy wynikła olbrzymich wręcz rozmiarów awantura. Pomijając fakt, iż byłam wnuczką Teodora Henryka Kłodzkiego, jednego z niewielu pozostałych na wolności działaczy PR-u, trafiłam też do miejsca pilnie strzeżonego (przemilczmy, że „strzegła” je tabliczka „Grozi zawaleniem”), gdzie nie powinnam była się pod żadnym pozorem znaleźć. W rezultacie wuj Michał nieomal stracił pracę, ja dostałam wilczy bilet do więzienia, a dziadek wypominał nam całe zajście przez najbliższe trzy tygodnie. Jednak, o dziwo, pojawił się też pozytywny efekt.
Efekt nazywał się Iwona Polkowska.
Miała jakieś trzydzieści lat, czarne włosy i wieczny uśmiech na twarzy. Też należała do archiwistów, podobno nawet faworyzowanych przez władze Opozycji i to głównie dzięki niej wuj Michał nie stracił pracy. Od tamtej pory była w naszym domu częstym gościem. Polubiłam ją; dziadek Teodor zresztą też, chociaż ona była przecież z POP-u. A przynajmniej tak sądziłam.
Gruzowisko przygnębiało mnie niemal na równi z pomiętymi, brudnobrązowymi liśćmi spadającymi z drzew. Bezmyślnie kopałam wpadające mi pod buty kamyczki, a one z cichym pyknięciem lądowały na większej gromadce. Nigdy naprawdę nie kochałam tego miejsca... Dopóki go nie straciłam – a wraz z nim najbliższej rodziny. Chociaż minęło już przecież wiele lat, wciąż coś w duszy kłuło boleśnie na samo wspomnienie rodziców i brata. Od tamtej wizyty w więzieniu takie przykre wspomnienia otaczały mnie częściej niż zwykle. Niczym bańka mydlana prysła otoczka, którą być może wmówiło mi otoczenie, a być może po części sama ją sobie wyimaginowałam. Najbliżsi już nie ginęli za szlachetne ideały i dla wolnej Polski – ginęli w imię niespełnionych ambicji jakiejś tam podrzędnej grupki ludzi. Zabawne... Jak szybko stosunek człowieka do władzy może ulec zmianie. Posłuchałam i zaczęłam patrzeć, słuchać i obserwować o wiele uważniej niż kiedyś. I nagle odkryłam fałsz w każdym zdaniu, populistyczne slogany, brednie powtarzane po kolei przez członków POP-u, a niewiele mające wspólnego z prawdą. W jednej chwili zobaczyłam to, czego ludzie przez niemal dekadę nie dostrzegali (a może nie chcieli dostrzegać) – że wcale nie żyje się lepiej, że może ci u góry mają większe pensje, za to kosztem najuboższych. A to, że nikt nie demonstrował... Ludzie mieli pojęcie, że POP jest właściwie jedyną partią, że nie istnieje żadna alternatywa... Po co mieli protestować przeciw czemuś, czego nie było szansy zmienić? Inna sprawa, iż istniała wciąż spora grupa zwolenników POP-u – propaganda kładła nam do głów, że w Polsce żyje się fantastycznie, że jesteśmy bezpiecznym i spokojnym krajem... Podawali jakieś statystyki, rzędy liczb bez ładu i składu, krytykę w zagranicznej prasie przyjmowali jako objaw zawiści... Zupełnie przypadkiem otworzyłam oczy i odkryłam, iż w tym kraju tak naprawdę nic nie dzieje się normalnie – ale ludzie albo ten system popierali, albo ograniczali się do biernej niechęci, cichej i bezproblemowej. Póki nie wychylał się nikt, nic nie miało prawa zmienić się na lepsze.
Mijałam gigantyczny plakat, przedstawiający jednego z prominentnych polityków, reklamującego opony hasłem: „Prezydenta już wybrałeś, teraz wybierz bla bla bla”. Żałosne. Jakby ktokolwiek naprawdę miał wpływ na to, kto zasiadał za stołem w Pałacu. Otarłam łzę, która bez mojej wiedzy skapnęła na policzek. Weź się w garść, dziewczyno. Walczyłam. Walczyłam sama ze sobą – z jednej strony chciałam wierzyć, że teraz zaczęłam postrzegać świat właściwie. Z drugiej – nie mogłam się pozbyć wrażenia, iż znów dostosowuję rzeczywistość do moich potrzeb, tym razem przez pryzmat słów człowieka, który – jak by nie było – uratował mnie kiedyś od śmierci. Byłam mu coś winna. Miałam więc, tak jak prosił, oczy szeroko otwarte. Tylko czy wystarczająco? I czy aby na pewno rozumiałam wszystko?
Czasem myślałam, że nie chodzi o to, jak jest naprawdę. Chodzi o to, w co wierzę. W co chcę wierzyć. Ktoś mi kiedyś powiedział, że dla historii nie istnieje prawda obiektywna, bo nawet największy dobroczyńca miał ciemne strony, a największy zbrodniarz jasną plamę w życiorysie. Teraz tymi „dobrymi” był POP – lecz im uważniej obserwowałam sytuację polityczną w kraju, tym więcej widziałam mniejszych lub większych kleksów na białej dotąd, naiwnie czystej kartce działań „jedynej słusznej partii”.
Szare chmury zasnuły niebo, a wiatr bezlitośnie potrząsał nagimi już gałęziami drzew. Zapatrzona w otaczającą mnie ponurość, nie zauważyłam podążającego z naprzeciwka człowieka. Spieszył się zapewne, potrącił mój łokieć i odszedł, w ramach przeprosin pozostawiając w powietrzu ostry zapach wody kolońskiej. Odwróciłam się. Ulizane włosy, ułożone niemal idealnie, jakby odporne na wiatr. Garnitur i wystający sponad niego śnieżnobiały kołnierzyk. Biznesmen, to całkiem normalne. Właściwie nawet nie spodziewałam się kogoś innego niż czystego, zadbanego osobnika. Bowiem na ulicach nie było już żebraków – wypchnięto ich do brudnych, zaniedbanych podziemi czegoś, co niegdyś nosiło dumne miano Dworca Centralnego. Polskiej Opozycji Powszechnej wadził relikt przeszłości ze swymi mrocznymi zakamarkami wypełnionymi odorem niemytych ciał i zaropiałymi oczami wychylającymi się zza rogu. Zamknięto tysiące nieźle prosperujących sklepików, ukrócono samowolę dworcowych kupców. Wreszcie zamiast słynnego na całą Polskę Centralnego zaczęto używać nowo wybudowanego Dworca Głównego, sterylnie czystego i w tej czystości obsesyjnie wręcz utrzymywanego. Trudno było na nim uświadczyć kramu spod szyldu „sto jeden niezbędnych drobiazgów” czy nocujących na ławkach, cuchnących piwem meneli spod monopolowego. Na miękkich siedziskach zaczęli przebywać malowani obywatele z uśmiechami przybitymi do ust, od których nigdy nie śmierdziało alkoholem czy papierosami. Sztuczna, wymuskana idealność.
Szybkim krokiem minęłam dwie okutane w wełniane płaszcze kobiety. Chłodne powietrze przyniosło strzęp rozmowy. Dyskutowały o pracy, chyba chwaliły szefa. Sprowokowały tym kolejną myśl – nikt nie strajkował. Może dlatego, że w konstytucji jak byk stało – zabrania się czynienia nieuzgodnionych z pracodawcą, niczym nieuzasadnionych przerw w wykonywaniu obowiązków. Czy jakoś tak. Innymi słowy, za każdy strajk groziło natychmiastowe zwolnienie. Kto mógł sobie na to pozwolić? Chyba nie ci, którzy ostatnie grosze wysupływali z portfeli, by kupić bochenek chleba. Wyższe płace i wyższe ceny – choć oba te czynniki rosły stanowczo niewspółmiernie. Ja sama nigdy tego nie odczuwałam – wuj Michał zbił kapitał i jako archiwista, i jako satyryk, od niepamiętnych czasów każdą wolną chwilę poświęcając na tworzenie zgryźliwych felietonów, prowadzenie audycji radiowej czy występy wraz ze swoim kabaretem o wdzięcznej nazwie „Buraki Polne”; dziadek miał zaś odłożone spore kwoty z czasów, gdy czynnie politykował. Nie wspominając już o małej fortunie, jaką odziedziczyłam po rodzicach. Mieszkałam w bogatej dzielnicy, gdzie przechadzały się umalowane panie, wychodzące dopiero co od kosmetyczki lub fryzjera, i zadbani panowie, pozbawieni niesfornych grzywek, zaplamionej odzieży czy parodniowego zarostu. Na ulicy nigdy nie widziałam nikogo brudnego czy niechlujnie ubranego. W moich szkołach było podobnie – chodziły tam albo dzieci POP-owców, albo potomstwo tych, którym się w życiu udało. Tak naprawdę nigdy nie miałam okazji zetknąć się z biedą… Do czasu, kiedy w domu zagościła Iwona. Nie pochodziła z bogatej rodziny, jej najbliżsi ledwo wiązali koniec z końcem. Często chodziła w ubraniach, na których widniały przyszyte łaty z co tańszych tkanin. Takich jak ona musiało być więcej.
Co zdumiewające, mimo wszystko Iwona gorąco popierała Opozycję. Jakkolwiek kretyńsko by to zdanie nie brzmiało, biorąc pod uwagę, że to owa „Opozycja” od blisko dekady rządziła krajem.
Zaczął padać deszcz, mieszając się dyskretnie z łzami, których nijak nie mogłam odpędzić. W małej torebce zabrakło mi miejsca na chusteczki, otarłam więc krople rękawem. Coś we mnie zadrżało, nagle gorąco domagając się zemsty na ludziach, którzy odebrali mi dzieciństwo, rodzinę, szczęście… Jakie mieli prawo decydować o życiu tylu niewinnych? W imię czego poświęcili tysiące na ołtarzach, w białych rękawiczkach sterując machiną zagłady zza astronomicznie drogich biurek?!
Uspokój się. Wcale nie musiało być tak, jak mi to podsuwał umysł. Przecież mogli i własne życie oddawać za naród. Chociaż… Dziwna sprawa, nigdy nie słyszałam o żadnym polityku POP, który zginąłby w Wigilijnym Powstaniu. Łut szczęścia? Opatrzność czuwała nad Jedynymi Słusznymi aż do tego stopnia?
– Wiedziałam, że cię tu znajdę. – Miękki głos rozproszył pęczniejące we mnie pragnienie zemsty. Wróciłam na ziemię – znów był początek listopada wraz z opadami, liścmi zaściełającymi piaszczystą ścieżkę i chłodem, który przenikał na wskroś. Odwróciłam się, wciąż zgarbiona, z rękoma w kieszeniach. Na drugim końcu sypkiego traktu, teraz w oka mgnieniu błotniejącego, stała Iwona. Zimny wiatr targał jej włosami, a mgła otulała szczupłą sylwetkę, skrytą pod pikowanym płaszczem. Po co mnie szukała? Gdyby ktoś chciał, żebym wróciła do domu, momentalnie zapikałaby komórka – po to w końcu ją miałam. Nie, coś musiało być na rzeczy.
Przytrzymując rozwiewający się na podmuchach wiatru płaszcz, Iwona ruszyła w moją stronę. Chciałam oszczędzić jej drogi – lecz stałam jak wryta, nie mogąc poruszyć się ani o centymetr. Im bardziej się zbliżała, tym wyraźniej widziałam ślady łez na policzkach i podkrążone oczy. Targnął mną gwałtowny niepokój o dziadka oraz wuja Michała. Może coś im się stało?
– Iwona! – Siłą woli niemal oderwałam się od błotnistego podłoża i podążyłam w jej kierunku. Już od dawna nie nazywałam jej „panią” – tak się po prostu przyjęło. – Co się stało?
Drzewa z szumem wyzbyły się kolejnej partii liści, gdy przyjaciółka wuja zawisła na mojej szyi. Czułam od niej woń drogich perfum, takich, na jakie nigdy w życiu nie byłoby jej stać. Mgła stawała się coraz gęstsza.
Bałam się, że Iwona wybuchnie spazmatycznym szlochem, tak niebezpiecznie chwiała się w swoich starych kozakach, wciąż przyciskając mnie gorączkowo niczym ostatnią deskę ratunku. Nie wiedziałam, co się dzieje. Zawsze opanowana, emanująca jednocześnie nieusuwalną radością archiwistka tuliła się do mnie jak małe dziecko.
– Co się dzieje? – pytałam, gładząc ją uspokajająco po włosach. Drżała na całym ciele. Wreszcie oderwała się ode mnie i ze łzami w oczach wykrztusiła:
– Możemy się przejść?
Pokiwałam głową, zupełnie skołowana. Iwona wyprostowała się, szukając w swojej przepastnej torbie chusteczek. Hałaśliwie wydmuchiwała nos, gdy szłyśmy w stronę gruzowiska, zapadając się w błotniste kałuże. Deszcz wciąż zacinał, a kilka mokrych wron krążyło nisko nad naszymi głowami, skrzecząc wniebogłosy. Co jakiś czas spoglądałam na przyjaciółkę wuja, nie odzywałam się jednak ani słowem, nie chcąc wyprowadzić jej z równowagi. Nie miałam wątpliwości, że przyszła przekazać mi ważną wiadomość – tylko że prawdopodobnie najpierw sama musiała się z nią oswoić.
– Przepraszam – odezwała się wreszcie nieobecnym tonem. Dotarłyśmy już do ruin domu. – To nie tak miało wyjść, ale… – Zawiesiła łamiący się coraz bardziej głos. Spojrzałam w jej stronę. Rozczesywała palcami splątane, czarne włosy. Wrony przysiadły na stosie nakruszonych cegieł, z uwagą się nam przypatrując.
– Uznałam, że jest coś, o czym powinnaś wiedzieć – oznajmiła wreszcie, szybko i zdecydowanie. Całe zdanie wypluła z siebie jednym tchem, jakby bała się, że zwlekanie z wypowiedzeniem kolejnych słów skończy się wypaloną dziurą w języku. – Coś, o czym ani Michał, ani twój dziadek z pewnością by ci nie powiedzieli.
Silniejszy podmuch wiatru przemknął między nami. W oddali zaszumiały drzewa, a pięć czarnych ptaszysk zakrakało niemal równocześnie niczym ponury chór. Wpatrywałam się w nią wielkimi oczami – czy mogło istnieć coś, o czym wiedziała moja rodzina, a czego nie chciała mi przekazać? Z jakiego powodu? I dlaczego Iwona zdecydowała, że jednak powinnam się dowiedzieć?
Tych pytań było zdecydowanie za dużo.
– To nieprawda, że nikt nie zamierza się przeciwstawić Opozycji – oznajmiła cicho. W jej głosie pobrzmiewała stanowczo nuta goryczy. Nie śmiałam przerywać; czekałam na dalsze słowa, które zniwelowałyby mętlik w mojej głowie. – Istnieje podziemie, całkiem dobrze prosperujące, któremu zależy na przywróceniu do władzy PR-u. Oczywiście, nie tylko taki cel mamy. – Czy ja dobrze usłyszałam? Powiedziała: mamy? Zawsze myślałam, że Iwona stoi po stronie POP-u. – Przede wszystkim chcemy doprowadzić do wolnych wyborów i otworzyć ludziom oczy na to, że Opozycja sieje propagandę, stosuje nadużycia i przekłamania. Mieliśmy plan długoterminowy; nie chcieliśmy, i wciąż nie chcemy, rozlewu krwi. Niestety, zdarzyło się coś, czego żadne z nas nie mogło przewidzieć. A właściwie: zdarzy się.
Ostatnie liście pobliskich drzew tańczyły na wietrze, a deszcz powoli ustawał. W pobliżu nie było już nikogo; tylko ta mgła, która wciąż stawała się gęstsza i gęstsza.
– D-dobrze – wyjąkałam powoli, matowym głosem. – Ale co to ma wspólnego ze mną?
Roześmiała się cicho, lecz był to śmiech histeryczny, pozbawiony kropli autentycznego rozbawienia.
– Zacznijmy od tego, że jesteś wnuczką ostatniego przywódcy PR-u, który nie trafił jeszcze do więzienia – oznajmiła po chwili, zaplatając ramiona. – To samo w sobie powoduje, że stajesz się częścią Podziemia, czy twój dziadek tego chce, czy nie. Ale jest coś więcej – i sądzę, że to właśnie powinno cię szczególnie zainteresować.
Milczałam, uważnie słuchając jej słów, które z każdą chwilą nabierały coraz cięższego znaczenia. Czyżbym miała walczyć w nowym powstaniu?
Iwona tymczasem przymknęła oczy, jakby zbierając siły. Zamarła na chwilę, a jej postać na ten ulotny moment wydała mi się wręcz majestatyczna. Wiatr rozwiewał dopiero co doprowadzone do porządku włosy, skrzyżowane ręce nadawały przyjaciółce wuja Michała posągowego wyglądu, a połatane dżinsy nagle stały się niemal symbolem walki o nową Polskę. Siła autosugestii działała bez zarzutu.
– Dnia dwudziestego czwartego grudnia 2011 roku – wyszeptała wreszcie, a w jej głosie pobrzmiewała nieznana dotąd nuta dramatyzmu – w dziesiątą rocznicę Wigilijnego Powstania, miłościwie nam panujący – dramatyzm przemienił się w ironiczną, jadowitą wręcz gorycz – pan prezydent wygłosi orędzie do narodu. Zaraz potem dokonana zostanie… – głos cichł coraz bardziej – … egzekucja pięciu najgroźniejszych według władzy polityków Partii Rządzącej, dotąd przetrzymywanych w największym i najohydniejszym więzieniu w Warszawie. Stracony ma zostać między innymi Rafał Dąbrowski. – Spod przymkniętych powiek popłynęła fala łez.
W pierwszym odruchu chciałam spytać, kto to taki i dlaczego to ma być dla mnie ważne. Po chwili jednak za zdezorientowaniem przyszło zrozumienie. Nie mówiłaby tego, gdyby nie miała pewności, że informacja okaże się dla mnie istotna. Mogło zatem chodzić o jedną osobę. Rafał Dąbrowski był tym, który dziesięć lat temu uratował mi życie.
Do mnie to jeszcze nie docierało. Egzekucja? Jaka egzekucja? POP musiał być bardzo pewny siebie, skoro postanowił wykonać karę śmierci na przeciwnikach politycznych – tylko tyle w pełni rozumiałam. Jakoś nie potrafiło mi się pomieścić w głowie. Nie pojmowałam, dlaczego Iwona tak rozpacza. Samo słowo: „egzekucja” wydawało mi się książkowe, odległe, nierzeczywiste. Kara śmierci owszem, była wpisana do kodeksu karnego, ale zasądzano ją praktycznie wyłącznie na początku rządów POP-u i to tylko wobec najbardziej zwyrodniałych zbrodniarzy. Pięć osób w Wigilię miało zginąć właściwie za poglądy? To się nie mogło dziać naprawdę…


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Lill dnia Sob 22:59, 30 Sie 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 11:24, 21 Sie 2008    Temat postu:

Ja piszę (wolno bo wolno i z przerwami, ale zawsze) o powojennym okresie koło roku 2060 w Polując na Wilki i Kunę. Może jest mniej totalitarnie, ale za to równie nieprzyjemnie.
Lill napisał:
Miała jakieś trzydzieści lat, czarne włosy i wieczny uśmiech na twarzy. Też należała do archiwistów, podobno nawet faworyzowanych przez władze POP-u i to głównie dzięki niej wuj Michał nie stracił pracy. Od tamtej pory była w naszym domu częstym gościem. Polubiłam ją; dziadek Teodor zresztą też, chociaż ona była przecież z POP-u. A przynajmniej tak sądziłam.

POP się powtarza.
Może to kwestia nastroju czy też w zasadzie jego braku, ale w tej części brakuje mi tego klimatu szarości, który był wcześniej. Mam wrażenie, że bohaterka za bardzo skupia się na sobie i swoich myślach. Zapewne gdyby zmienić niektóre słowa na bardziej kojarzące się z szarością, takie bardziej... no klimatyczne, myślę, że dałoby się poprawić. Brakuje mi też jakichś spostrzeżeń odnośnie otaczających bohaterkę budynków i innych spraw. Ten tok myślowy wydaje mi się trochę niedopracowany, myślę, że lepszy byłby, gdyby narratorkę do niektórych rozważań doprowadzało to, co widzi. Ludzie idący ulicą, ich twarze, fasada domu albo chociaż zatarte wspomnienie Dworca Centralnego. Niech rozważania powstają na bieżąco, niech bohaterka właśnie w tym momencie uskutecznia to obserwowanie wszystkiego szeroko otwartymi oczami.
A tak na marginesie, to tak łatwo mi było sobie wyobrazić budynek więzienia... przechodzę koło niego zawsze, kiedy idę do szkoły.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Hien dnia Czw 11:25, 21 Sie 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 19:31, 21 Sie 2008    Temat postu:

Wyjątkowo odpowiem na komentarz przed zamieszczeniem kolejnej części, ale po prostu nie potrafię się powstrzymać.

Mal, jesteś absolutnie genialna! I mówię to z pełną świadomością. Wiedziałam, że temu kawałkowi Czegoś brakuje, tylko nie potrafiłam ustalić, czego dokładnie. A Ty mi to tak ładnie wyłożyłaś, że grzechem byłoby z rady nie skorzystać. Chociaż nie do końca się zgodzę z tym brakiem szarości, bo w materii pogodowej szarość jest moim zdaniem dostateczna, a w każdej innej właśnie nie ma jej być w ogóle. I zostawiłam kwestię budynków w spokoju, bo to teren całkiem zbombardowany, tam nie mają prawa się uchować jakiekolwiek chałupki, chyba że jakaś chatka na kurzej nóżce, wepchnięta wcześniej między dwie kamienice. To byłoby nawet ciekawe. W każdym razie, mange takk (argh, norweski mi się na mózg rzuca) i lecę poprawiać.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 23:03, 30 Sie 2008    Temat postu:

Kolejna część. Tym razem nieprzyzwoicie długa, bo mam takie chcenie. Albo raczej dlatego, że: a) wersja na dysku ma się ku końcowi b) muszę przyspieszyć zamieszczanie na potrzeby Ayl.
Ach, i koniecznie polecam do posłuchania "Toy soldiers" Martiki, bo klimatycznie pasują jak mało co.
~~*~~

– Wstawaj! – Gorączkowy szept przebił się przez warstwę splątanych, surrealistycznych snów w czarno-białej tonacji. Przez chwilę jeszcze ludzkie ciała z głowami byków i orłów, gigantyczne pszczoły i unosząca się zamiast słońca czerwona róża przelatywały przed moimi oczami, a w głowie dźwięczał krzyk zmieszany z turkotem kół pędzącego pociągu. Usiadłam na łóżku. Świat zawirował, a po chwili wszystko ustało, zamieniając się w czerń, spośród której wyzierało nieśmiało słabe światło gdzieś w oddali. Kilka sekund później, gdy mój wzrok przyzwyczaił się już do ciemności, zobaczyłam rozpościerającą się nade mną wysoką, szczupłą sylwetkę. Mój umysł dopasował ją do Iwony. Faktycznie, to mogła być tylko ona.
– Ubieraj się, zaraz zaczną – pospieszyła mnie cichym głosem. Kolejną chwilę zajęło ustalanie sytuacji – co, gdzie, jak i dlaczego przyjaciółka wuja wyrzuca mnie z łóżka ciemną nocą. Powoli, na raty jakby, przypominałam sobie wydarzenia ostatniego dnia: spacer w stronę dawnego domu, spotkanie z Iwoną, wiadomość o egzekucji… Wreszcie to, jak zdruzgotana błagałam ją niemal, żeby pomogła mi się dostać na kolejne zebranie członków podziemia. Mówiła o tym, że spotkanie odbędzie się tej nocy, obiecywała, że przyjdzie mnie obudzić. Zatem stała tutaj, pośród mroku absolutnego i w milczeniu oczekiwała, aż poukładam w głowie wszystkie niezbędne informacje.
Wstałam, o wiele bardziej przytomna niż chwilę wcześniej. Otrzeźwiła mnie myśl o tajnym zebraniu i nadchodzącej egzekucji.
– Jak się tu dostałaś? – spytałam, powstrzymując ziewnięcie. Iwona siedziała teraz na taborecie w kuchni, rozświetlana przez wiszącą nad drzwiami lampkę. Słysząc moje pytanie, parsknęła krótkim, cichym śmiechem.
– To nie takie trudne – oznajmiła, nawijając na palec kosmyk włosów. – I tak miałam tutaj podjechać. Udałam, że trochę mi słabo i muszę chwilę posiedzieć w mieszkaniu.
Sprytne. Godne członka Podziemia. Chociaż wciąż nie rozumiałam, dlaczego właśnie ona przyłączyła się do spiskowców. Z tego, co opowiadał wuj Michał, Iwona pochodziła ze środowiska ortodoksyjnych popleczników POP-u, którzy z pewnością nie tolerowali żadnych „odszczepieńców”. W dodatku na wieść o egzekucji rozpaczała tak, jakby miał zginąć ktoś bliski jej sercu. Za prezentowanym obecnie chłodnym spokojem też musiało się coś kryć.
Gdy wychodziłyśmy, na klatce schodowej panowała ciemność. W ciszy rozległo się pstryknięcie i już korytarz rozświetlił blask, uwypuklając wiszące w każdym zakątku pajęczyny, odrapane ściany czy cienką warstwę kurzu na poręczy. Od strony uchylonego okna leciały ku nam lodowate podmuchy – jednak nie było czasu na zastanawianie się, który z sąsiadów tak cierpiał na umyśle i w listopadzie otworzył okno na noc. Sunęłyśmy schodami cicho niczym zjawy, starając się tłumić każdy krok. Nie wszyscy musieli wiedzieć, że wybieramy się gdzieś o wpół do trzeciej. Obserwowałam stąpającą Iwonę – w jej ruchach kryła się nieznana mi dotąd nerwowość. Praktycznie od momentu opuszczenia mieszkania zarzuciła na głowę kaptur przymocowany do kurtki, na którą wymieniła swój nieodłączny płaszcz. Na nogach miała adidasy – doskonale wiedziała przecież, jak niewyobrażalny hałas czynią obcasy jej kozaków. Jednak nie tylko w jej ubiorze zaszła znacząca zmiana. Przestała się uśmiechać, odwracała wzrok, gdy próbowałam zajrzeć jej w oczy… Źle się z nią działo.
Na zewnątrz padało. Ciężkie krople miarowo stukały o rynny i parapety. Na chodniku, dotykając niemal wygiętej od dawna i popsutej lampy, stał niewielki samochód. W ciemności nie sposób było ocenić jego stan czy rozpoznać markę. Po chwili jego przednie ślepia zamrugały dwukrotnie. Ich kształt przywodził na myśl peugeota, a fakt, że jedno z nich wydało mi się obtłuczone, świadczył o wieku i stopniu sfatygowania auta. Nie miałam też złudzeń, do kogo należy przypuszczalny peugeot.
– Wsiadaj. – Iwona otworzyła przede mną drzwiczki pasażera. Usadowiłam się na mocno nagryzionym zębem czasu siedzeniu. Po chwili przyjaciółka wuja zgrabnie wskoczyła na fotel z drugiej strony i przekręciła kluczyk w stacyjce. Samochód zamruczał; moment później pomknęłyśmy przez deszczową, listopadową noc.

*

– Jesteśmy – oznajmiła jakiś kwadrans później, parkując nieopodal galerii handlowej Złote Tarasy. O tej porze zatoczka, w której zazwyczaj gromadziły się minibusy, ziała pustką. Iwona zatrzymałam auto w tym miejscu, argumentując, że w środku nocy i tak nikt nie będzie z niej korzystał. Zmilczałam to tłumaczenie, choć narastało we mnie poczucie niepotrzebnego ryzyka. Biorąc pod uwagę, że udawałyśmy się na nielegalne zebranie, narażanie się policji było ostatnią rzeczą, na której powinno nam zależeć. Mimo to, nie chciałam denerwować Iwony – była roztrzęsiona i bez tego.
Możliwe, że kiedyś Dworzec Centralny wyglądał imponująco. Ja takie czasy pamiętałam tylko ze zdjęć. Budynek, który na fotografiach sprawiał wrażenie masywnego i stabilnego, teraz przypominał raczej rozpadający się domek z kart. Pomazane przez grafficiarzy ściany współgrały z odpadającymi dachówkami. Część muru została już rozebrana, w związku z czym tuż obok wymalowanego portretu nieokreślonej postaci straszyła sterta cegieł, w ciemności wyglądająca jak olbrzymie kretowisko.
Iwona pociągnęła mnie w stronę tylnej ściany budynku. Deszcz zacinał coraz mocniej. Księżyc skrył się za chmurami; było tak ciemno, że ledwie widziałam kontury Dworca. Nagle w mroku rozbłysło światło. To Iwona wyjęła z kieszeni latarkę i teraz rozświetlała nam drogę. Wyraźnie ujrzałam drzwi wkomponowane w mur. Wąska klamka miała tę samą barwę, co skrzydło i otaczająca je ściana, można powiedzieć, że wejście było niemal niewidoczne.
Towarzyszka tej szalonej podróży wcisnęła mi w dłoń latarkę, sama zaś podeszła do drzwi i otworzyła je wprawnym kopniakiem.
– Powinni zdemontować tę klamkę – mruknęła, przecierając czoło. – I tak do niczego się nie przydaje.
Wciąż nie odzywałam się ani słowem, zbyt zdumiona zobaczonym widokiem. Wewnątrz budynku znajdowały się betonowe schody, na pierwszy rzut oka prowadzące w dół tak daleko, że można by je uznać za drogę do piekła. Skonstruowało je Podziemie na potrzeby zebrań? Nie, to niemożliwe. Musiały tam być wcześniej – tylko do czego służyły?
– Przejście służbowe. – Iwona jakby odgadła moje myśli. – Przynajmniej tak mi mówili – dodała szeptem po chwili wahania. Pokiwałam głową, po czym wsunęłam się za nią do wnętrza.
Gdyby nie światło latarki, pewnie nie przetrwałabym nawet pięciu sekund w pozycji stojącej. Stopnie pełne były dołków i górek, wyszczerbione tu i ówdzie, a gdzie indziej nieprzeciętnie przedłużone. Wbrew temu, co sugerowała ziejąca otchłań u stóp schodów, nie było to zejście w najgłębsze kazamaty. Dotarłyśmy do najzwyklejszej w świecie piwnicy – czułam się tym faktem lekko rozczarowana. Czyżby zebranie dawnych popleczników Partii Rządzącej miało się odbywać w niewyróżniających się niczym podziemiach opuszczonego dworca? A co z przesiadującymi tu bezdomnymi? Przecież mogli znajdować się wśród nich szpiedzy POP-u!
Podzieliłam się moimi wątpliwościami z Iwoną.
– Bezdomnymi się nie przejmuj – oznajmiła, a przez jej twarz przemknął cień uśmiechu. – Myślisz, że pozwolilibyśmy, żeby jakieś przecieki dotarły do Opozycji? Tym biednym ludziom wystarczy dać coś do jedzenia, by nie przeszkadzali, a za kilkadziesiąt złotych co zebranie milczą jak grób.
Fakt. To pytanie musiało być wyjątkowo naiwne – przecież z pewnością istniały osoby, które o interes spiskujących dbały lepiej niż o własne życie. Choćby dziadek Teodor, skoro nawet w domu żył we własnym, partyjnym świecie.
Właśnie… Kolejna myśl przemknęła mi przez głowę, gdy cicho sunęłyśmy korytarzem, wsłuchując się w skapujące przez szczeliny krople. Dziadek i wuj Michał nie mogą mnie rozpoznać! Jak pozostać niezauważoną w niewielkiej grupie? Nie wierzyłam, że w podziemiach Dworca mogłyby się zebrać jakieś tłumy. Im mniej osób, tym mniejsza szansa, że ktoś zdradzi, prawda?
– Już prawie jesteśmy – poinformowała mnie Iwona nieobecnym głosem, gdy przechodziłyśmy po popękanych płytach, a te trzeszczały nam niebezpiecznie pod nogami. Nareszcie. Bałam się, że ta podróż nigdy się nie skończy. Światło latarki padało na rozpadające się mury, zwisające ze stropu pajęczyny czy wyraźne zacieki na ścianach. Wiatr wył w otworach wentylacyjnych.
Dotarłyśmy do końca korytarza, który teraz przemienił się w olbrzymie pomieszczenie. Można było w nim rozpoznać miejsce, w którym onegdaj zmęczeni podróżni zostawiali bagaż. Pod przeciwległą do wejścia ścianą, pokrytą grzybem i pleśnią, stały rzędy zamykanych na klucz szafek. W większości z nich brakowało drzwiczek, wyniesionych zapewne przez zbieraczy złomu. Nieliczne, które jeszcze nie zostały zdekompletowane, miały wepchnięte do zamków powykrzywiane klucze, kilka z nich było też otwartych. Wolałam nie zastanawiać się, kto i co tam chowa.
Pod ścianą, na pocerowanych kocach spało kilku bezdomnych. Poza tym jednak w pomieszczeniu nie było nikogo. Popatrzyłam pytająco na Iwonę.
– Zgaś latarkę – poprosiła niefrasobliwie, spoglądając na zegarek. Spełniłam jej życzenie i po chwili zapadła ciemność absolutna. Gdzieś w oddali krople deszczu miarowo stukały o bliskie całkowitej destrukcji mury. Stałyśmy tak w przejściu, milcząc, a przed nami rozciągał się gęsty mrok. Napięcie zdawało się rosnąć z każdą chwilą.
Zdążyłam już stwierdzić, że Iwona albo ma nie po kolei w głowie, albo próbuje mnie wciągnąć w jakąś pułapkę, gdy wszystko się zaczęło. Z prostopadłego do naszego przejścia korytarza najpierw padły snopy światła, a zaraz potem wyłoniły się tłumy ludzi. Ich twarze skrywał mrok, widziałam tylko mnóstwo nóg, płynących niemal po sfatygowanej posadzce. Byli wśród nich wysocy i niscy, kobiety i mężczyźni, odziani ubogo i bogato… Co oczywiste, nie rozpoznawałam nikogo z nich, chociaż żywiłam dziwne przekonanie, że przynajmniej kilkoro spotkałam już kiedyś, choćby na ulicy.
Większość bezdomnych nawet się nie poruszyła, gdy masa ludzkości przesuwała się w stronę środka pomieszczenia. Dwie, może trzy osoby usiadły na kocach, wyraźnie zainteresowane sytuacją. Tymczasem tłum zatrzymał się, tworząc zwarty krąg. Ze swojego miejsca ledwie dostrzegałam jakąś postać, która wyszła na środek, oświetlana przez latarki otaczających ją ludzi. Niemal krzyknęłam ze zdumienia, gdy pomiędzy głowami stojących przede mną dostrzegłam dziadka Teodora! Stał pośrodku kręgu, z idealnie zaczesanymi do tyłu włosami, w swoim wyświechtanym płaszczu… I chociaż pozornie wyglądał tak samo jak zazwyczaj, tej nocy było w nim coś nieustępliwego, dumnego, coś, czego nie dawało się sprecyzować. Może to spojrzenie przywódcy, posyłającego swe wojsko w bój. A może sposób, w jaki się poruszał? Nie umiałam tego stwierdzić.
Nagle, jak na komendę, wszystkie znajdujące się w pomieszczeniu osoby umilkły, wbijając w mojego dziadka wyczekujące spojrzenie. Chyba nic sobie z tego nie robił, nie tracąc chłodnego opanowania. Emanowała od niego żelazna determinacja.
– Drodzy! – zagrzmiał po chwili, a jego głos echem odbijał się od murów. – Jak już zapewne wiecie, nasi kochani a miłosierni oponenci poczuli się na tyle bezkarni, że sami postanowili decydować o ludzkim życiu. Pozostawiając psychologiczny i moralny aspekt tej sprawy, oczywistym jest, że możemy teraz przyśpieszyć naszą akcję. Dokonując egzekucji, POP popełnia zdecydowany błąd i traci zaufanie społeczeństwa, dzięki czemu już zaraz po świętach Bożego Narodzenia możemy wykonać to, co do nas należy. Dziesięć lat czekaliśmy na możliwość zrzucenia uzurpatorów z wysokich stołków, na których zdążyli się już rozsiąść.
Tłum zafalował; dziadkowi na chwilę przerwał szum i ogólne zamieszanie. Ktoś, korzystając z okazji, rzucił w przestrzeń pytanie:
– A co ze skazanymi? Zamierzamy ich ratować?
Dziadek Teodor spuścił głowę; chociaż nie widziałam zbyt dokładnie jego twarzy, mogłabym przysiąc, że przygryza wargę, jak zawsze, kiedy miał dylemat. Na powrót zapadła cisza, tym razem napięta i przejmująca.
– Nie wiem – rozległ się po dłuższej chwili głos przywódcy Podziemia. – Obawiam się, że żaden z naszych planów nie przewiduje akcji ratunkowej. – Przerwał na moment, gdyż tłum zafalował ponownie, tym razem jednak z oburzenia. W stronę dziadka poleciało kilka obelg. Żal mi go było, a jednocześnie… Rozumiałam złość tych ludzi. Dlaczego nie można było przywrócić Polsce demokracji i zarazem uratować pięciu skazańców, którzy własną wolność poświęcili w imię PR-u?
– Pomyślmy logicznie – zaapelował tymczasem dziadek, rozkładając bezradnie ręce. – Nie mamy żadnych wpływów w POP-ie, zresztą, trudno oczekiwać, żeby się z tak odważnej decyzji pod naciskami nawet wycofali. Po drugie, egzekucja paradoksalnie jest naszą główną bronią – społeczeństwo zobaczy, że Opozycja likwiduje niewygodnych dla siebie ludzi, może zwykli obywatele przejrzą dzięki temu na oczy. I po trzecie wreszcie – nie mam pojęcia, jak mógłby wyglądać projekt takiej akcji. Mamy nieco ponad miesiąc i kilka tysięcy popleczników. Żadnych służb mundurowych, nawet o broń byłoby ciężko… Dopiero po egzekucji możemy oficjalnie ogłosić, że odcinamy się od metod politycznych POP-u i liczyć, że zyskamy poparcie społeczeństwa. Pospolite ruszenie to jedyne wyjście – ale do tego musi być bodziec.
Tym razem ogół nie zdążył zareagować. Zanim zorientowałam się w sytuacji, Iwona, rozpychając łokciami zgromadzonych, utorowała sobie przejście aż do dziadka Teodora. Jej włosy powiewały przy każdym kroku niczym flaga, a dłonie zacisnęły się w pięści.
– Zatem chce pan poświęcić jednostki dla dobra narodu, czy tak? – zapytała zimno. Dziadek cofnął się o krok. Nikt z tłumu nie zareagował. – To tylko pięć osób, prawda? Proszę nie udawać, że nie ma pan planu, znam pana za dobrze. Raczej chodzi o to, ile trzeba by zaryzykować, żeby uratować skazańców. Ale, do cholery, my ryzykujemy cały czas, nawet spotykając się tutaj! – wybuchła nagle, tupiąc nogą. – Czy nie wystarczy po prostu powiadomić społeczeństwa o planowanej egzekucji? Wtedy na pewno zyskamy poparcie tych, którzy mogą jeszcze nazywać się przyzwoitymi ludźmi.
– Ale POP… – próbował się bronić dziadek. Nie dała mu dokończyć.
– Tak, wiem, POP natychmiast wszystkiemu zaprzeczy, zdementuje rzekome plotki, a nas pozamyka. A nie można wykraść z Pałacu Prezydenckiego dokumentów i ich po prostu opublikować?!
Wszyscy momentalnie ucichli. Krok, który proponowała Iwona, zakrawał na szaleństwo. Ona jednak, jakby nie zdając sobie z tego sprawy, kontynuowała tym samym, chłodnym głosem:
– Jesteśmy przecież w posiadaniu planów Pałacu. Ktoś się tam wślizgnie, wykradnie dokumenty i po sprawie. Należy to zrobić możliwie jak najpóźniej, żeby POP nie miał już możliwości wycofania się ze swoich działań. Powiedzmy, dwudziestego drugiego grudnia ktoś zabiera decyzję opatrzoną pieczęcią prezydencką jako dowód, pokazujemy ją narodowi dwudziestego trzeciego albo nawet dwudziestego czwartego, POP już nie ma czasu ani możliwości pokazać, że wycofał się z decyzji o egzekucji… – Mówiła chaotycznie, jednak ogólny sens dało się wyłapać. – A w Wigilię ruszamy do ataku. Jeśli chodzi o broń, proszę się nie martwić, wkrótce do Polski ma wrócić Konstanty Krajewski. Granice, na szczęście, są otwarte, nawet gdyby Opozycja dowiedziała się o jego przybyciu, nie może go zatrzymać, jeśli nie chce jeszcze bardziej stracić zaufania narodu. Krajewski na pewno dysponuje jakąś amunicją. Wszystko wreszcie nam sprzyja, POP jest zbyt pewny siebie, popełnia błąd za błędem, dlaczego nie możemy chociaż spróbować uratować tych, którzy walczyli za prawdziwie wolną Polskę?
Z tłumu dało się słyszeć kilka pomruków – zarówno tych pełnych aprobaty, jak i zdegustowanych szaleństwem Iwony. Tymczasem dziadek Teodor najwyraźniej stracił cierpliwość.
– I jak ty to sobie, u licha, wyobrażasz? – spytał zimno, w nerwowym geście zacierając ręce. – Mamy polegać na człowieku, który dziesięć lat temu zwiał jak szczur z tonącego okrętu? W oparciu o jego mgliste obietnice mamy budować plan powstania, czy tak? Iwona – dodał po chwili, już znacznie cieplejszym głosem – ja wiem, dlaczego chcesz uratować skazańców, ale uwierz mi, to niemożliwe. Nie teraz.
Zwiesiła głowę.
– Jeśli nie teraz – spytała łamiącym się głosem – to kiedy?
Stałam w mroku korytarza, przyglądając się, jak przyjaciółka wuja odwraca się plecami do dziadka i z rezygnacją odchodzi. Czas nagle stanął w miejscu, gdy ujrzałam łzy płynące po jej twarzy. W uszach dźwięczały mi słowa dziadka Teodora. Wiem, dlaczego chcesz uratować skazańców. Właśnie, dlaczego?
Stałam w przejściu kompletnie otępiała, a Iwona tymczasem oddalała się korytarzem. Deszcz kapał gdzieś w oddali. Powinnam była pobiec za przyjaciółką wuja, lecz nie umiałam ruszyć się z miejsca. Zbyt byłam zdumiona i przerażona. Chodziło o ludzkie życie, a PR-owskie niedobitki zwyczajnie kalkulowały! W imię czego? Niepewnego jeszcze powstania, reakcji społeczeństwa?! Najwyraźniej nie widzieli pewnej drobnostki, która dla mnie momentalnie stała się oczywista…
Na miękkich nogach postąpiłam do przodu kilka kroków. Nie zastanawiałam się, czy ktokolwiek mnie rozpozna – w tamtej chwili przestało mi zależeć na ukrywaniu się. Tłum szemrał, gdy zbierałam siły, by moment później odezwać się drżącym, lecz stanowczym głosem:
– Bzdura!
Zdecydowana część zebranych w podziemiach osób zapewne nawet mnie nie usłyszała. Mój głos dotarł jednak do tego, którego uwagę nagle i nieco bezzasadnie zapragnęłam zwrócić. Do dziadka Teodora.
Przez parę sekund zdawał się szukać wzrokiem osoby, która tak odważnie skrytykowała… Właściwie, nie mógł jeszcze wiedzieć, co dokładnie skrytykowała. Wreszcie jego spojrzenie zatrzymało się na mnie.
– Julia? – spytał z niedowierzaniem przy akompaniamencie szumu i pojedynczych, oderwanych od siebie słów. Tłum ucichł jak na komendę. Dziesiątki, a może i setki par oczu zwróciły się w moją stronę. Paradoksalnie, poczułam się nieco pewniej. Wciąż jak w transie, nie zastanawiając się nad konsekwencjami, kontynuowałam:
– Bzdurą jest to, że zyskamy poparcie społeczeństwa dopiero gdy egzekucja się odbędzie. Wręcz przeciwnie. Jeśli wyskoczymy z powstaniem już po śmierci skazańców, każdy myślący logicznie obywatel może zapytać: „A gdzie wyście byli, gdy wasi pobratymcy ginęli za poglądy? Jaką mamy gwarancję, że nas nie spotka taki sam los, że przestaniecie się nami przejmować, gdy nie będziemy już potrzebni?” Właśnie. Gdzie wy będziecie? To nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością, jeśli zginą ludzie, którzy już niejednokrotnie ryzykowali wszystko, by ratować cudze życie. – Głos łamał mi się nieznośnie, gdy wypowiadałam ostatnie słowa. Ilu z zebranych w podziemiach Dworca wiedziało, jak bardzo prawdziwe one były? Ilu widziało w powstaniu coś więcej niż tylko szansę na powrót do władzy?
Ktoś kiedyś powiedział mi, że w polityce nie ma prawdziwie szlachetnych ludzi. W tamtej chwili wydawało mi się, że Rafał Dąbrowski był jedynym wyjątkiem od tej reguły.
Odwróciłam się, chcąc odejść w ślad za Iwoną. Nie powstrzymywała mnie nawet myśl, że już pewnie odjechała swoim rozpadającym się ze starości peugeotem, a ja zostanę pośród nocy bez jakiegokolwiek środka transportu. W głowie wirowały mi tylko setki pytań – co zrobić, by zrewanżować się komuś, komu zawdzięczam życie? Jak uratować go od niesprawiedliwej kary, narzuconej przez POP? Jak pomóc reszcie skazańców? Na kim ze skazanej piątki tak zależy Iwonie, że dała wykład dziadkowi Teodorowi? Na żadne z tych pytań nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi.
– Ma rację! – krzyknął ktoś w oddali; nie wiedziałam, kto. Byłam pewna, że ten odważny zaraz zostanie zakrzyczany przez zwolenników metod dziadka. W końcu to dziadek grał tu pierwsze skrzypce.
Pewnie odeszłabym i zgubiła się w kazamatach, zwłaszcza, gdybym faktycznie była tak zatwardziałą ateistką, za jaką się podawałam. Jakaś cząstka w głębi duszy jednak już dawno kazała mi wierzyć, że we wszystkim, co działo się w moim życiu, Bóg miał jakiś cel. Może właśnie dlatego bez walki poddałam się tajemniczemu głosowi, który rozbrzmiał mi w umyśle. Który kazał wracać i dokończyć to, co chcąc nie chcąc zaczęłam.
W końcu nie mogłam pozwolić na śmierć Człowieka, prawda?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 19:31, 15 Wrz 2008    Temat postu:

No i dalszy ciąg, specjalnie dla Ayl Wink

3. Szaleństwo

– To czyste wariactwo! – zagrzmiał dziadek Teodor, wycierając okulary w skrawek śnieżnobiałego obrusa. – Konstanty, jedzenie w samolocie naprawdę musiało ci zaszkodzić!
Siedzieliśmy przy okrągłym stole w jadalni, nieco ściśnięci, bowiem mebel w najczarniejszych nawet scenariuszach nie miał być przystosowany do potrzeb aż sześciu osób. Poprzedni zaś stół wuj Michał do spółki z dziadkiem wyrzucili niedługo po powstaniu. Nie losy mebla stanowiły jednak najistotniejszą kwestię w chwili obecnej.
Dokładnie naprzeciwko mnie znajdował się Konstanty Krajewski, aktualnie wystukujący na blacie bliżej nieokreślony rytm. Lecz ktokolwiek zjawiłby się w naszym domu, nie rozpoznałby zapewne dawnego wiceprezesa PR-u w tym niepozornym, chuderlawym mężczyźnie. Nieco za duże okulary przesłaniały jego charakterystyczne, złote oczy; nos wydawał się znacznie większy niż kiedyś – a to dzięki operacji plastycznej, jakiej Konstanty poddał się ponoć kilka lat temu. Również odstające uszy, wyskubane brwi i świecąca na czubku głowy łysina nie pasowały do dawnego Krajewskiego. Miało to swoje niezaprzeczalne plusy. Chociażby dlatego, że nikt nie przejmował się niezwracającym zbytniej uwagi mężczyzną, gdy ten w towarzystwie znacznie młodszej kobiety wkraczał w progi kamienicy. Zresztą, i dama niewiele w sobie miała z pamiętanej przez Opozycję Walentyny Lubomirskiej. Włosy z jasnych stały się płomiennie rude, w zielonych oczach przygasł dawny blask, a na twarzy przybyło zmarszczek. Na dodatek, w przeciwieństwie do Konstantego, Walentyna zdawała się nieco utyć. W efekcie do kamienicy wchodziły dwie zupełnie obce osoby, nie przykuwając uwagi przypuszczalnych szpiegów z POP-u.
Teraz Walentyna znajdowała się po prawej stronie swego stryja, przyglądając się swoim paznokciom i co jakiś czas dyskretnie poziewując. Obok siedział wuj Michał, aktualnie bawiący się widelcem, z czego nic dobrego wyniknąć nie mogło. Dalej ja, Iwona i, rzecz jasna, dziadek, zażarcie kłócący się z Konstantym.
– Zamknij się – zaproponował uprzejmie Krajewski, na chwilę porzucając stukanie. – Chyba nie chcesz, żeby zleciały się tu „uszy” opozycji.
Dziadek wbił wzrok w pusty talerz, najwyraźniej w duchu niechętnie przyznając rację pobratymcy. Lepiej było nie obwieszczać publicznie, kto znajduje się w naszym mieszkaniu.
– W każdym razie – podjął po chwili, podnosząc wzrok na Konstantego – uważam twoją koncepcję za niedorzeczność. Zwłaszcza pomysł, żeby Julia włamała się do Pałacu.
Ach, zapomniałabym. Na stole, między talerzami i sztućcami, leżała niepozorna kartka. Kartka, na której rozrysowano plan Pałacu Prezydenckiego.
– Czemu zaraz „włamała”?! – obruszył się Krajewski, teraz dla odmiany kopiąc w stół. – Mówiłem, istnieje tajne przejście, jeszcze z naszych czasów, o którym POP nie ma pojęcia. Właściwie masz je pokazane tylko na tym planie.
– Nie dziwię się – prychnął cicho dziadek Teodor. – Skoro wejście do niego znajduje się w miejskim szalecie…
– A ty byś bramy niebiańskiej chciał? – zawołał ze złością Konstanty. Miałam ochotę demonstracyjnie zatkać sobie uszy. Gra toczyła się o losy Polski, a oni pozwalali sobie na zupełnie absurdalne kłótnie.
Sytuację uratowała, dość niespodziewanie, Walentyna.
– Dość! – oznajmiła stanowczo, dla wzmocnienia efektu uderzając pięścią w stół. – Jesteśmy tu po to, żeby coś wymyślić. W-s-p-ó-l-n-i-e!
Zapewne nie tylko ja byłam jej wdzięczna za to wystąpienie, po którym na dobrą chwilę zapadła cisza. Dopiero po kilkunastu sekundach dziadek odezwał się nieśmiało:
– Racja. – Zaraz jednak dodał – W każdym razie, nie widzę sensu w tym, żeby wysyłać Julię na tak niebezpieczną misję jak kradzież dokumentów…
– Tylko że nie mamy nikogo innego – zauważył przytomnie Konstanty. – Potrzebna nam drobna, szczupła osóbka, bo tylko ktoś taki zmieści się w tunelu. No chyba, że sama Julia nie chciałaby…
Nie dałam mu dokończyć.
– Tu nie o moją chęć chodzi – oznajmiłam cicho, wtrącając się w jego monolog – tylko o Polskę – i o parę innych spraw, dodałam w myślach. – Sądzę, że podołam. W końcu mam tylko przejść podziemnym korytarzem, w stosownej chwili wkraść się do sypialni prezydenta… Właśnie, skąd pewność, że trzyma te papiery w sypialni? – wypowiedziałam myśl, która nagle przyszła mi do głowy.
Przez twarz dziadka przemknął niemal niedostrzegalny cień uśmiechu.
– Mamy szpiega w Pałacu – wyręczył go w wyjaśnieniach wuj. – Prezydent może i ma za sobą najpotężniejszych działaczy POP-u, ale nawet oni nic nie poradzą na jego głupotę i przechwałki odnośnie skrywanych w sypialni tajemnic.
Walentyna zachichotała, a i mi dwuznaczne myśli przemknęły przez głowę. Atmosfera przy stole nieco się rozluźniła.
– Dobrze. Zatem mam się tam wkraść i zabrać jakieś dowody na to, że naprawdę zamierzają przeprowadzić egzekucję, czy tak? – Gdy pokiwali głowami, kontynuowałam – A potem wrócić tym samym przejściem, udać się do was i przekazać papiery. No, co to za filozofia? – zakończyłam, czując jak dumny uśmiech wstępuje mi na twarz.
– Taka, że cały czas ryzykujesz życiem – zgasiła mnie milcząca dotąd Iwona. Mimowolnie zacisnęłam powieki. Miała rację – bałam się, bałam się tego, że mogę zginąć. W wieku osiemnastu lat mało kto pragnąłby narażać własne jestestwo. Ale… Skoro blisko dziesięć lat temu Rafał Dąbrowski odważył się postawić wszystko na jedną kartę dla kompletnie nieznanej osoby, chyba byłam mu winna to samo, prawda?

*

Wszystko, co działo się wokół mnie w ciągu następnych dni, było równie nierealne jak sny, które nawiedzały mnie nocami i nie różniły się specjalnie między sobą. W każdym z nich miałam misję do wykonania – i w żadnym nie udawało mi się jej wypełnić. Do godziny „zero” pozostawało coraz mniej czasu. Lęk rósł z dnia na dzień…
Nie pamiętam, co robiłam dwudziestego drugiego grudnia dwa tysiące jedenastego roku. Twarze mijanych ludzi zlewały się w jedną, szarą masę, a wszystkie rady dziadka mój umysł sprowadzał do monotonnego terkotu. Było mi zimno. Cały czas, gdy siedziałam na kanapie z kubkiem herbaty w dłoni, gdy z Iwoną po raz tysięczny omawiałyśmy szczegóły mojego zadania, nawet wtedy gdy kąpałam się w strumieniach gorącej wody. Chłód pochodził z wewnątrz, może to narastające przerażenie oziębiało mnie od głowy aż po czubki palców. Zapachy i smaki mieszały się ze sobą, podczas gdy dziadek krążył wokół mnie, ze zdenerwowaniem przyglądając mi się, jakby chciał wyczytać myśli z mojej twarzy. Obserwowałam go spod półprzymkniętych powiek, jednak doskonale widziałam moment, kiedy przysiadł obok na kanapie i obdarzył mnie długim spojrzeniem. Milczałam. Wiedziałam, że to on musi teraz coś powiedzieć.
Nie pomyliłam się.
– Na pewno chcesz to zrobić? – spytał cicho, mieszając łyżeczką w kubku. Sztuciec pobrzękiwał zdecydowanie zbyt głośno. Zacisnęłam powieki i nieśmiało pokiwałam głową. To był ostatni moment, kiedy mogłam się wycofać. Nawet przez chwilę tego pragnęłam… Ale tylko przez chwilę. Nie wolno było mi zawieść tej garstki ludzi, którzy wiedzieli o operacji i trzymali kciuki za jej powodzenie. A przede wszystkim – nie mogłam rozczarować Iwony, bo to chyba jej najbardziej zależało na uratowaniu skazańców. Wciąż nie wiedziałam dlaczego – ale w niepojęty sposób liczyłam, że wkrótce się tego dowiem.
– Chciałem ci jeszcze coś powiedzieć – oznajmił tymczasem dziadek. Zwróciłam głowę w jego stronę. Twarz wydawała się jeszcze bardziej poorana zmarszczkami niż zwykle, a kąciki ust drżały niebezpiecznie. Wiedziałam, co zamierza oznajmić. Słyszałam już tysiąc razy, że to nie misja dla osiemnastoletniej dziewczyny, że powinnam siedzieć w domu i modlić się za powodzenie powstania, że istnieje wiele osób, które mogłyby wkraść się do Pałacu. I chociaż nie chciałam słuchać jego wyjaśnień, nie potrafiłam mu tego powiedzieć prosto w twarz. Liczyłam tylko, że zrozumie. Przecież nie mogłam siedzieć z założonymi rękami, gdy oni walczyli za kraj.
– Tak? – Udałam, że nie wiem, co chce przekazać.
Okazało się, iż naprawdę tego nie wiedziałam.
– Ich słabość jest naszą siłą – rzekł cicho, spuszczając głowę – pamiętaj o tym.
Wstał i najzwyczajniej w świecie wyszedł, zostawiając mnie sam na sam z mętlikiem w umyśle. Miałam korzystać z błędów POP-u, to wiedziałam od dawna.
Tylko co zrobić, jeśli okaże się, że żadne błędy nie istnieją?

*

Zegarek z podświetlaną tarczą zapiszczał cicho, informując mnie, iż właśnie minęła szósta wieczorem. Siedziałam na muszli klozetowej w ciasnej, zapuszczonej kabinie, czekając na ten właśnie znak. Wokół mnie kwitł w najlepsze grzyb. Fragmenty zepsutej spłuczki pokrywało coś na kształt pleśni, a wszechobecna wilgoć mieszała się z niezbyt apetycznymi zapachami. Pod stopami czułam napływającą wodę, której kałuża powiększała się z każdą chwilą. Na szczęście, nie musiałam dłużej czekać aż mnie zaleje.
Inżynier, który projektował tajne przejście, miał głowę nie od parady. Teoretycznie nie było trudno dostać się do korytarza. Jednak kto normalny wodziłby dłońmi po brudnej podłodze w publicznej toalecie i tam właśnie szukał wejścia? Tylko ktoś, kto wiedziałby o jego istnieniu. Na chwilę obecną było sześć takich osób, ale wyłącznie jedna, która zmieściłaby się w korytarzu. Czyli ja.
Wgłębienie w płytce każdy szary obywatel uznałby za najzwyklejsze w świecie pęknięcie, tym bardziej, że miało nierówne, jakby obtłuczone kanty. Lecz wystarczyło wsunąć dłoń w nierówność – cóż za szczęście, że miałam na rękach ochronne rękawiczki – i pociągnąć, a cztery duże, złączone ze sobą kafelki okazywały się klapą w podłodze. Pod nimi kryła się drewniana drabina. Nie wyglądała na zbyt stabilną, jednak czułam się w obowiązku zaufać Konstantemu, który chyba nie zostawiłby mnie na pastwę łamiących się szczebli. Poza tym, takie przejście powinno być chyba trwałe przez długie lata – tymczasem odkąd Krajewski i Lubomirski opuścili Pałac Prezydencki, nie minęła jeszcze nawet dekada. Zaciskając więc zęby i modląc się o stabilność konstrukcji, powoli zsunęłam nogi na drewniane szczeble. Skrzypiały pod moimi stopami, gdy – kurczowo trzymając się drabiny – schodziłam, krok za krokiem, wszystkie siły wkładając w zachowanie równowagi. Kiedy poczułam się nieco pewniej, czyli jakieś cztery szczeble później, Wyciągnęłam w górę prawą rękę i zatrzasnęłam klapę, doskonale zdając sobie sprawę, że dotarłam do punktu, gdy nie mogłam się już wycofać. Teraz pozostawało mi tylko wierzyć, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Słyszałam wodę szumiącą w pobliskich rurach, a może i lejącą się po ścianach przejścia – w ciemności ledwie widziałam drabinę i własne dłonie. Spoczywająca w niewielkiej torebce latarka ciążyła niewyobrażalnie, lecz nie mogłam jej wyciągnąć, póki schodziłam po trzeszczącej, drewnianej konstrukcji. Czułam, że drżą mi ręce, a chłodne powietrze wplata się nieśmiało we włosy. Poza tym w korytarzu panował absolutny spokój.
Odetchnęłam z ulgą, gdy poczułam pod stopami coś, co nie przypominało kolejnego szczebla. Twarda, kamienna zapewne posadzka pozwalała sądzić, że całość nie zawali się tak szybko, jak sądziłam. Nie zmieniało to jednak faktu, że pośpiech był wskazany. Znałam plan, znałam teorię. Prezydent właśnie wyszedł na uroczystą kolację, więc przez najbliższe dwie godziny mogłam spokojnie buszować po jego sypialni – jednym z niewielu pomieszczeń w Pałacu, w którym nie była zainstalowana kamera. W praktyce wszyscy woleli, żebym załatwiła tę sprawę jak najszybciej. A nuż nagła zmiana planów mogłaby nam pokrzyżować szyki?
Z tymi myślami wyciągnęłam latarkę i, oddychając głęboko, rozświetliłam korytarz. Ciągnął się na wprost mnie, pełen zacieków i pajęczyn. Dobrze, że nigdy nie cierpiałam na arachnofobię. Przed sobą widziałam głównie cuchnący, czarny otwór, przywodzący na myśl otwarty pysk jakiejś ohydnej kreatury. Co jakiś czas po karku niczym stado mrówek przebiegał mi dreszcz. Zastanawiałam się, po co ja to właściwie robię. Po co narażam życie, po co pchałam się w śmierdzący korytarz, nie mając nawet pewności, że doprowadzi mnie tam, gdzie powinien? A zaraz potem przypominałam sobie wszystkie sny, w których wycofywałam się w ostatniej chwili… I ten jeden, gdy znów przyśnił mi się on, gdy po raz kolejny przeżywałam tamten wieczór, kiedy uratował mnie z płonącego, zbombardowanego domu. Czy miał takie same wątpliwości, słysząc polecenie z ust mojego dziadka? Nie był przecież wojskowym, nie musiał być bezwzględnie posłuszny przełożonym, zwłaszcza jeśli rozkaz tyczy się spraw nie tak znowu służbowych. Nie miałam też pojęcia, czy uratowanie mnie faktycznie było poleceniem, czy tylko prośbą dziadka Teodora. Zresztą… W takiej chwili nie liczyły się motywy Rafała Dąbrowskiego przed dziesięciu laty. Teraz najważniejsza była moja misja.
W przejściu faktycznie mieściła się swobodnie wyłącznie drobna, szczupła osoba. Nawet ja po kilkunastu krokach z pozycji pochylonej przeszłam do czołgania się po wilgotnej, śliskiej podłodze. Próbowałam przy tym zapomnieć, jak nieziemsko musi teraz cuchnąć moje ubranie i jak bardzo zapach ścieków może przesiąkać przez włosy. Podobno prezydent miał własną łazienkę, do której można było wejść bezpośrednio z sypialni… Z ulgą wyobraziłam sobie, jak dobieram się do jego drogich zapewne specyfików kąpielowych, jak zmywam odór chociażby z ciała. Miałam w końcu przynajmniej godzinę, jeśli nie półtorej… Zaraz jednak otrząsnęłam się z absurdalnych myśli – wracałam przecież tą samą drogą, więc kąpiel nic by mi nie dała. Poza tym, ktoś mógłby usłyszeć szum wody lejącej się w prezydenckiej łazience, a stąd tylko krok do zdemaskowania. Mój pomysł naprawdę był szczeniacki. Niestety, co jakiś czas powracał, zwłaszcza w momentach, gdy nieprzyjemna woń narastała i coraz bardziej drażniła mi nozdrza.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 22:38, 21 Paź 2008    Temat postu:

Lill napisał:
zobaczyłam rozpościerającą się nade mną wysoką, szczupłą sylwetkę

To nie pasuje.
Wcześniej też gdzieś miałaś błąd w postaci rękoma w kieszeniach zamiast rękami, ale teraz nie mam siły szukać już. Przy drugim czytaniu zauważyłam też kilka zgrzytów. Ale mam nadzieję, że zaprezentujesz nam też ostateczną wersję tej opowieści.
Lill napisał:
– Jesteśmy – oznajmiła jakiś kwadrans później, parkując nieopodal galerii handlowej Złote Tarasy. O tej porze zatoczka, w której zazwyczaj gromadziły się minibusy, ziała pustką. Iwona zatrzymałam auto

Złote Tarasy mi tu bardzo, bardzo nie pasują. Nazwałabym je inaczej, chociaż dałabym do zrozumienia, że centrum handlowe stoi w tym samym miejscu i wygląda podobnie - ale nie tak samo. W końcu to alternatywna rzeczywistość. Poza tym drobne zawirowanie w osobach.
Lill napisał:
Zmilczałam to tłumaczenie

Chyba lepiej by brzmiało przemilczałam.
W scenie w podziemiu brakuje mi trochę innych ludzi - było ich tam mnóstwo, ale liczy się tylko Teodor, Julia i Iwona. Moim zdaniem o wiele lepiej i naturalniej by się przedstawiało, gdyby były zacytowane jakieś szepty, pomruki, gdyby były opisane też reakcje pojedynczych ludzi, zbulwersowanych lub popierających coś. Niech w momencie, gdy Julia krzyknie "bzdura!" niech ludzie najbliżej niej zareagują, zwrócą się w jej stronę. Cokolwiek.

Jutro doczytam ostatnią część i zedytuję post, żeby dodać moje uwagi.

EDIT:
No tak, moje jutro.
Lill napisał:
Nie losy mebla stanowiły jednak najistotniejszą kwestię w chwili obecnej.

Tu jednak dałabym na początek, ładniej by wyglądało i brzmiało.
Lill napisał:
Na dodatek, w przeciwieństwie do Konstantego, Walentyna zdawała się nieco utyć.

To nie brzmi. Lepiej byłoby, że wprzeciwieństwie do Konstantego, Walentyna nieco przytyła.
Bo utyć kojarzy mi się z sporym przyrostem sadła.
Lill napisał:
Dalej ja, Iwona i, rzecz jasna, dziadek, zażarcie kłócący się z Konstantym.

Ten przecinek jest chyba niepotrzebny.
Lill napisał:
Jesteśmy tu po to, żeby coś wymyślić. W-s-p-ó-l-n-i-e!

Sądzę, że lepiej byłoby tego nie akcentować w ten sposób. Wystarczy wykrzyknik, albo jakieś coś, że powiedziała to konkretnym tonem. Bo tak to można czytać litera po literze "wu es pe..." i tak dalej.
Lill napisał:
Zapewne nie tylko ja byłam jej wdzięczna za to wystąpienie

Wystąpienie to chyba za duże słowo na jedno zdanie i równoważnik.
Lill napisał:
czyli jakieś cztery szczeble później, Wyciągnęłam w górę prawą rękę

Mała litera powinna być.

No to czas na komentarz właściwy, a nie czepialstwo. Dla mnie cały pierwszy fragment rozdziału trzeciego jest do poprawy. Musiałam czytać dwukrotnie, jest chaotyczny, jakbyś nie bardzo miała pomysł o czym pisać, poza suchym dialogiem. Bardzo, bardzo mnie też drażniło gadanie o dobru Polski - nie było tego wcześniej, chyba że w sloganach POPu, i nie ma później, w czasie czołgania się przejściem. Julia nie robi przecież tego wszystkiego dla Polski, a dla Rafała Dąbrowskiego, więc może lepiej darować sobie te patriotyczne, głupie gadki. Niech ona o takich bzdetach nie myśli, mówić może, ale niech zdaje sobie sprawę, że to tylko hasło, a ona sama nie robiłaby tego dla dobra Polski. Ja tak ją odbieram i nie było w opowiadaniu wcześniej u niej patriotyzmu i poświęcenia dla ojczyzny.
W drugim fragmencie bardzo dobrze jest wszystko napisane, wzbudza niepokój i napięcie, które niestety trochę słabnie dalej, w przejściu. Może przez te metafory o zimnym powietrzu czy o dreszczu. Tu raczej lepiej wyglądałyby surowe zdania, bez upiększeń.
Ale poza tym wszystkim, czekam na ciąg dalszy. Bardzo czekam i bardzo się niecierpliwię.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Hien dnia Sob 17:54, 25 Paź 2008, w całości zmieniany 3 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 20:14, 23 Lut 2009    Temat postu:

Mal, wybacz, że nie odpowiem dość wyczerpująco na Twój komentarz, ale muszę go solidnie przemyśleć, przeanalizować i zdecydować, które jego elementy przyjmę, a do których jednak się nie przychylę. W każdym razie bronić będę słów, które Tobie "nie pasują", bo ja je czuję bardziej niż jakiekolwiek inne. Czytałam pięćset razy i nie jestem w stanie zmieniać czegoś dlatego, że Ty tego nie czujesz.
Poza tym, nie wydaje mi się, żeby Julia przesadzała z patriotyzmem. Owszem, przemyka jej to przez myśl, ale bardziej jako usprawiedliwienie dla tego, co robi, niż z prawdziwej wiary. Nigdy nie okłamywałaś samej siebie w myślach?
Co zaś do kwestii stricte technicznych, dziękuję za wskazanie.
Tymczasem w końcu dorzucam kolejną część:

Zacieki na ścianach korytarza były coraz większe. Do czego służyło to przejście? Ani Konstanty, ani świętej pamięci Ksawery do małych i szczupłych nie należeli i raczej nie zmieściliby się w podziemnym korytarzu. Dla kogo więc powstał tunel i jakim cudem POP nigdy go nie odkrył? Możliwe, że część odpowiedzi na ostatnie pytanie kryła się w mojej torebce. Przekazana przez Krajewskiego karta magnetyczna, ponoć jedyny sposób na otwarcie „drzwi” kończących korytarz. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak one właściwie wyglądały. Czy naprawdę były drzwiami, wmurowanymi w ścianę? Co, jeśli ktoś je zastawił? A może jednak stanowiły raczej tylną ścianę którejś z szaf? Miałam się przedzierać przez stosy prezydenckich ubrań, pozostawiając na nich przylepioną do mnie niczym guma woń ścieków?
Dłonie drżały coraz bardziej, w miarę jak powoli przybliżałam się do celu. Woda znów lała się tuż za ścianą, ale teraz od czasu do czasu do jej szumu dołączały oddalone, niewyraźne głosy. Musiałam być już w Pałacu. Od czasu do czasu rozlegały się nieokreślone dźwięki, których nie potrafiłam zidentyfikować, a które z pewnością nie były odgłosami rozmów. Co do jednego miałam pewność – byłam w piwnicy. Skoro prezydencka sypialnia mieściła się na piętrze, czekała mnie jeszcze jedna wędrówka, tym razem w górę. Znowu spróchniała drabina czy może bardziej cywilizowana konstrukcja? Nie wiedziałam, co mnie czeka. Korytarz coraz częściej zakręcał, a ja robiłam wszystko, by stłumić moje kroki. Musiałam znajdować się między ścianami pomieszczeń, więc każdy głośniejszy dźwięk ktoś mógł usłyszeć. Ba, nie tylko głośniejszy – nawet najlżejszy oddech wydawał mi się teraz rumorem godnym stada wygłodniałych bizonów, pędzących za swym potencjalnym obiadem. Zakładając, że bizony są mięsożerne – nigdy nie przywiązywałam do nich wagi na lekcjach biologii…
Dźwięk tłuczonego szkła ułatwił wygonienie z umysłu krewniaków naszych poczciwych żubrów. Przystanęłam, nasłuchując uważnie. Przez chwilę panowała cisza niemal absolutna, którą przerwał raptownie odgłos zbliżających się kroków.
– Coś ty narobił, idioto?! – wycharczał męski głos. Ktoś zbierał szkło, a kroki narastały.
– J-ja…ja przepraszam – jąkał się drugi mężczyzna skruszonym tonem. – Nie wiedziałem, że wino… że tutaj…
– Do diabła z winem! – warknął ten pierwszy. – Narobiłeś takiego hałasu, że zaraz się tu zleci pół dworu… – Ironia, z jaką wypowiedział ostatnie słowo, dała mi do myślenia. Barwa głosu, ten ton… Kogoś mi to nasuwało. Nie byłam tylko pewna, kogo.
– Nikt nie ma się dowiedzieć, że tu byliśmy, jasne? – kontynuował tymczasem tajemniczy znajomy-nieznajomy. – A zresztą, to już teraz nieważne… – odezwał się jakby z rezygnacją. Na chwilę znów zapanowała cisza.
Cisza, jak się okazało, przed burzą.
– … Cholera, nie ruszaj tego! – rozbrzmiał ponownie głos, w którym tym razem irytacja mieszała się z nutą przerażenia. Z drugiej strony woda kapała coraz intensywniej, ale nie to tkwiło mi teraz w głowie. – Nie oblizuj tych palców, mówię do ciebie!
– Ale, szefie, teraz to wino i tak już nic…
Obaj panowie musieli zbliżyć się do ściany. We względnej ciszy doskonale usłyszałam dramatyczny szept tego pierwszego:
– To nie było żadne wino… Cyjanek, do kurwy nędzy, to był cyjanek. – Starał się mówić spokojnie, jednak w jego głosie wyraźnie pobrzmiewała gorycz. Przełknęłam ślinę, modląc się, by oni tego nie usłyszeli. Trucizna. Tylko kogo…?
Myśl urwała się równie nagle, co milczenie, które przez chwilę na nowo panowało w sąsiadującym z korytarzem pomieszczeniu.
– Chciałeś… otruć… prezydenta, tak? – Teraz drugi głos stał się charczący, a kolejne słowa mężczyzna wypowiadał z wyraźnym trudem. – Sukin…syn… – wydyszał jeszcze, nim rozległ się głuchy huk, wieszczący, że oto otruty padł na ziemię. Prawdopodobnie już nie żył.
Zacisnęłam zęby, za wszelką cenę starając się nie krzyknąć. Nie widziałam, co dzieje się obok, ale byłam pewna, iż nie stanowiło to przyjemnego widoku. Przez głowę przemykały mi pojedyncze, oderwane myśli. Cyjanek. Śmiertelna trucizna. Zabija niemal natychmiast, a dodana do wina z pewnością nie zmienia ani smaku, ani zapachu. Tyle pamiętałam z lekcji chemii i z oglądanych z lubością filmów kryminalnych. Ktoś planował otruć prezydenta. Ktoś… To nie mieściło mi się już w głowie. Ktoś z POP-u! A przecież prezydent był tylko marionetką w rękach prominentnych ministrów, swoistą zasłoną dymną… Zatem po co, do licha ciężkiego, komuś zależało na jego śmierci?
Znów rozległ się odgłos kroków, tym razem głośniejszy, cięższy i dudniący.
– Co tu się stało?! – krzyknął ktoś. Zastanawiałam się, jak właściciel znajomego głosu wybrnie z sytuacji.
Poradził sobie nadspodziewanie dobrze.
– Jest wśród nas zdrajca – oznajmił. W dźwięcznym barytonie nie pobrzmiewała ani jedna fałszywa nuta. – A raczej był. Chciał otruć prezydenta, ale udało mi się zbić butelkę z winem i zmusić go do skosztowania trucizny. – W każdym słowie dało się wyczuć dumę. Pieprzony bohater! Przecież to on sam wymyślił podstęp, przecież dodał trucizny do wina… Teraz odwracał kota ogonem i robił z siebie zbawcę świata.
Jedno musiałam mu przyznać – blefować umiał wybornie.
– T-to… był raport, tak? – Głos przybyłego lekko się łamał. Oczyma wyobraźni niemal widziałam kropelki potu na czole.
– Tak jest, szeregowy Miński – odezwał się szorstko prawdziwy zbrodniarz. – I niech pan nie informuje prezydenta. Przecież nie chcemy, aby denerwował się w takim momencie…
To znaczy, w jakim? Rozumiałam coraz mniej.
Miński strzelił obcasami i z całą pewnością zasalutował. Nawyki, nawyki… Od dawna wiedziałam, że prezydenta nie chroni żaden BOR ani nic, co istniało przed powstaniem. Prócz wojska. Klasycznego, z żołnierzami w zielonkawych strojach, z dumnymi karabinami, musztrą i setką nawyków, bardziej pokazowych niż wpojonych do celów praktycznych.
– Raport przyjęty, panie ministrze! – O, czyli wiem, w jakiej grupie znajduje się niedoszły zabójca. Zawsze coś. – A teraz radziłbym się oddalić. – Głos wojskowego pobrzmiał konfidencjonalną nutą. – Mamy sztab specjalistów, po co babrać się w gównie, panie Sławku? Tym bardziej, że…
– Nie chcę tego słuchać! – odwarknął. Raz w życiu popierałam go całym sercem, tym bardziej, że fala skojarzeń wybuchła we mnie nagle, a dane przelatywały mi przed oczami, jakby ktoś zamiast umysłu podczepił mi komputer.
Istniała jedna osoba, do której żołnierze mieli prawo zwracać się „panie Sławku”, która zresztą sama sobie tego wyraźnie życzyła. Ba, takie imię nosił tylko jeden członek rządu. Minister sprawiedliwości. Sławomir Nossol.
Do diabła!
Czułam, że rośnie mi gorączka. Nic dziwnego, po takich rewelacjach… Korzystając z panującego w pomieszczeniu szumu, przesuwałam się dalej w ciemnym, śmierdzącym korytarzu. Strumienie wody lały się coraz głośniej, a może to tylko w mojej głowie aż tak huczało. Znów zachciało mi się krzyczeć, jednak czołgałam się dzielnie, wiedząc, że przez niepohamowaną ciekawość straciłam kilka cennych minut. Miałam za to coraz więcej informacji… Tylko jak je wykorzystać, u licha ciężkiego?
Zaklęłam cicho, gdy czoło boleśnie zderzyło się z czymś twardym. Kilka chwil nieuwagi przypłaciłam rzuconą na podłogę latarką, która niemal natychmiast zgasła. Badziewie. Potrząsnęłam nią, lecz na próżno. Zirytowana, pozostawiłam nieposłuszne narzędzie, gotowa zaufać wyłącznie zmysłom.
Drabina, w przeciwieństwie do tej w toalecie, była metalowa, więc mogłam się po niej wspinać bez lęku. Mogła zardzewieć przez te dziesięć lat, ale przecież rdza nie przeżarła jej chyba na tyle, bym musiała obawiać się niestabilności. Konstanty na pewno o wszystkim pomyślał. To była w tej chwili moja mantra. Gdyby nie ślepa wiara w byłego prezydenta, prawdopodobnie już dawno cisnęłabym latarką o kamienną posadzkę i wróciła do miejskiego szaletu. Niestety, prawdopodobnie byłam już zbyt daleko, by się wycofać.
Wspinałam się powoli, na nowo tracąc poczucie czasu. Miałam go przecież wiele, może nawet aż za dużo. Czekało mnie jeszcze pół godziny, nim nieśmiało odezwie się komórka, a głos dziadka przypomni o tym, że na mnie czekają. Pół godziny, by wejść, rozejrzeć się, ukraść, co trzeba i zwinąć się w drogę powrotną. Kusząca perspektywa.
W nielicznych chwilach, gdy sarkazm przejmował kontrolę nad zdrowym rozsądkiem, zapominałam o istocie misji. O tym, że ode mnie zależy los pięciu osób, w tym kogoś, kto kiedyś uratował mi życie. Znów ta dziwna świadomość brała górę i determinowała kolejne kroki, ruchy stawały się miękkie, płynne, a czas zwalniał, jakby rozciągał się w przestrzeni. Nie potrafiłam uwierzyć w całą tę egzekucję. Dlaczego? Dlaczego po dziesięciu latach? Mieli tyle okazji… Za tym musiała się kryć grubsza intryga.
Liczyłam stopnie. Mimowolnie, przez cały czas. Było ich dokładnie trzydzieści osiem, gdy nagle skończyły się, a przede mną na powrót wyrosła podłoga, wyglądająca równie nieprzyjemnie, co jej poprzedni odcinek. Głośno przełykając ślinę, ruszyłam przez ciemność. Gdzieś w oddali znów ciekła woda. Daleko, na końcu międzypokojowego korytarza jaśniał jakiś punkt, a zielony mech spozierał z oświetlonej ściany. Tam musiała kończyć się moja podróż.
Widząc cel, z o wiele większą łatwością dążyłam do przodu, zapominając nawet o porzuconej na dole latarce. Jednego tylko nie byłam w stanie wyrzucić z pamięci – zasłyszanej sceny z piwnicy. Po co Nossol chciał truć prezydenta? Z tego, co mi było wiadome, to właśnie on miał największy wpływ na najwyższego urzędnika w państwie. Prezydent wierzył w nieomylność dwóch istnień – Boga i ministra sprawiedliwości. Czyżby zaczął wymykać się spod kontroli?
W twarz uderzył mnie podmuch ciepłego powietrza. Wydawało się wręcz gorące, a ja dopiero po chwili uświadomiłam sobie, w jakim mrozie przebywałam, prąc tajnym przejściem. Rozkoszowałam się ciepłem, zwalniając tempa. Fosforyzujący cyferblat wskazywał dwadzieścia dwie po szóstej. Jeszcze dużo czasu... Bijąca od strony jednej ze ścian jasność wciąż się przybliżała. W przypiętej do pasa torebce spoczywały bezpiecznie komórka i karta magnetyczna. Za kilka kroków miałam się dowiedzieć, dokąd dokładnie prowadzi przejście. Raz, dwa, trzy, cztery...
Przy piątym przesunięciu ciała do przodu zamarłam. Miałam powody.
Po lewej stronie nie było już zimnej, odstręczającej ściany ozdobionej masą zacieków. Zamiast niej ujrzałam najzwyklejszą w świecie szybę! Za nią rozciągał się inny świat. Gigantyczne łoże z baldachimem, szafa na ubrania rozmiarów połowy mojego pokoju, stoliki z porozstawianymi świecami... Dotarłam na miejsce! Victoria! Najgorsze już za mną!
W euforii zapomniałam wyłącznie o jednym drobiazgu... Było wpół do siódmej. W grudniu. Skąd więc w pokoju taka jasność?
W momencie, gdy zdałam sobie z tego sprawę, dotarło do mnie też, że jestem za szybą. A takowa z definicji należy do bytów przezroczystych... Połączenie tych dwóch informacji wydało mi się wysoce nieciekawe. Niestety, nie zdążyłam ich przeanalizować.
Pojawił się znienacka, nawet nie usłyszałam jego kroków. Poznałam go, choć wyglądał zupełnie inaczej niż na szklanym (o ironio!) ekranie telewizora. Twarz miał pooraną zmarszczkami, a zbyt długi nos aż prosił się o chirurgiczną korektę. Wyblakłe wargi i mętne, szaro-niebieskie oczy. I przerzedzone, siwe włosy, które – tak sądziłam – wychodziły mu garściami. Nie należał do wysokich; chociaż klęczałam, mogłam szybko stwierdzić, że nie przekroczył metra siedemdziesiąt. Miał na sobie czarny garnitur, różową koszulę i krawat w ohydne, żółto-fioletowe paski. Szczyt bezguścia. Na nogach połyskiwały czarne lakierki. I... Do diaska, czy mi się zdawało, czy miłościwie nam panujący prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Bogumił Janowicz, naprawdę płakał?!
Przetarłam oczy. Nie zdawało mi się, po jego policzkach spływały łzy. Na chwilę zdążyłam zapomnieć o absurdzie i niezręczności sytuacji. Tym bardziej, że on nie czynił żadnych kroków ku wezwaniu ochrony.
– Boże, co ja zrobiłem nie tak? – spytał, wpatrując się tępym wzrokiem w punkt ponad moją głową. Serce zabiło mi mocniej. On do mnie to...?
– Mnie pan pyta? – wyrwało mi się odruchowo i w tej samej sekundzie, pomimo całego przerażenia, jakie mnie zdjęło, przeokropnie zachciało mi się śmiać. Od prezydenta oddzielała mnie wyłącznie cienka szyba, mógł wezwać ochroniarzy albo bez trudu ją zbić, a zamiast tego stoi przede mną i zadaje filozoficzne pytania?
Kątem oka zauważyłam, że jego twarz pojaśniała o ładnych parę odcieni. Był teraz blady jak ściana. Wymamrotał coś albo bezgłośnie poruszył wargami, a następnie odezwał się głosem niebezpiecznie przypominającym zgrzyt kredy po tablicy:
– Drugie przykazanie... J-ja... ja nie chciałem...
Dopiero po chwili zrozumiałam. On. Mnie. Nie. Widział. Najzwyczajniej w świecie. Ja mogłam go zobaczyć, a on... Właśnie, co on mógł dostrzegać zamiast szyby?
To jasne! Lustro weneckie! Inżynierowie PR-u całkiem zmyślnie to wykombinowali...
Rzecz jasna, moje odkrycie nie zmieniło oblicza sytuacji. Oglądałam sobie płaczącego prezydenta, który gadał do własnego odbicia i najwyraźniej odkrył, że... Właśnie. Tu tkwił klucz. Zadał pytanie, zwracając się do Boga, a ja mu – całkiem niechcący – odpowiedziałam. Musiał mnie uznać za wysłannika Sił Wyższych. Parsknęłabym śmiechem, gdyby nie to, że na jego miejscu zachowałabym się identycznie.
Tymczasem prezydent odchrząknął, przechylając głowę. Widocznie oczekiwał odpowiedzi. Nie wiedziałam tylko, co powinnam mu rzec.
Ale... Hej, przecież to genialne! Przypomniałam sobie wszystko, co słyszałam z różnych źródeł o Janowiczu. Gorliwy katolik (zdążyłam zauważyć), marionetka Nossola (chyba zepsuta, skoro minister chce się jej pozbyć), podatny na wszelkie sugestie... Czyżby... Czyżbym miała szansę odwrócić bieg historii bez zanurzania się w kradzieże i tego typu czyny?
– Spokojnie – odezwałam się najgłębszym i najbardziej tajemniczym głosem, na jaki było mnie stać. – Przybywam z pomocą. Ale najpierw... opowiedz mi, co zdarzyło się tego wieczora? – Czyli dlaczego wróciłeś do sypialni i jak ewentualnie mam cię stąd wykurzyć?
Może nie wypadło to zbyt przekonująco, lecz chyba nie musiałam się szczególnie starać, skoro i tak miałam status mistycznego głosu nie wiadomo skąd.
– Skoro pochodzisz od Boga, powinie... powinnaś chyba wszystko wiedzieć? – zainteresował się podejrzliwie prezydent. Teraz mu się zebrało... Cóż, widocznie moim obowiązkiem było bardziej się wysilić.
– Naturalnie, wiem o wszystkim – zgodziłam się uprzejmie. – Jednak formalności wymagają, abyś opowiedział mi jeszcze raz przebieg dzisiejszego spotkania...
Palnęłam bzdurę. Niebo i okolice raczej nie powinny pozować na biurokratyczną instytucję. Nieważne, może w natłoku wrażeń tego nie zauważy.
Tego dnia szczęście wyraźnie mi sprzyjało.
– Dobrze... – westchnął, dyskretnie ocierając łzę z bladego policzka. Głos lekko mu się łamał, gdy począł monologować – Rozpowiedziałem w pałacu, że to służbowa kolacja, nie chciałem się narazić na plotki. Ale tak naprawdę spotkałem się z kobietą, której pragnę od dawna... Ba, spotkaliśmy się tutaj, w jednej z mało używanych sal. Romantyczna kolacja, świece i te sprawy... Ale ona od początku była niespokojna, jakby roztrzęsiona. A kiedy spytałem ją wprost, co się stało – ona po prostu rozpłakała się i uciekła, tłumacząc, że najlepiej będzie, jeśli się już nigdy nie spotkamy... Nie rozumiem. Już od dawna dostawałem od niej jasne sygnały, tak mi się przynajmniej wydawało. Myślałem, że ona mnie kocha tak... – przełknął ślinę – ... Tak jak ja ją.
Trudne. Trudne, a na dodatek wydawało mi się, że ta tajemnicza kobieta mogła mieć coś wspólnego z zatrutym winem. Przypomniałam sobie ironiczne słowa Nossola o „takim momencie”. On wiedział, musiał to wiedzieć. Cyjanek bruździł mi coraz bardziej.
Milczałam przez dłuższą chwilę, a gdy wreszcie zdecydowałam się odezwać, całym sercem liczyłam, że uda mi się kłamać dość przekonywująco:
– Uciekła, bo nie chciała pana – pozostałam konsekwentna w stosowaniu formy grzecznościowej – narażać. Pan tego jeszcze nie wie, ale dzisiejszego wieczora w piwnicy Pałacu doszło do morderstwa. Zginął człowiek, który rzekomo chciał pana otruć. Proszę w to nie wierzyć. On tak naprawdę przypadkiem wykrył podstęp, zatrute wino, które chciał podać panu Sławomir Nossol. Proszę uważać, co pan pije, i wysłać ludzi, żeby sprawdzili willę Nossola. Zabił już jednego człowieka – kwestia czasu, kiedy uderzy ponownie. Tamta kobieta jest w to zamieszana. Reszty nie wolno mi zdradzać – musi ją pan poznać sam.
Nie brzmiało to jak głos anioła, objawiającego się prostemu człowiekowi. Przynajmniej takie miałam wrażenie, nigdy nie interesowałam się objawieniami. Pal licho, i tak przecież nie miałam nic do stracenia. Nie wpadłby chyba na to, że siedzę za lustrem – a gdyby nawet, przejście otwierała tylko karta magnetyczna.
Rozważał. Widziałam skupienie na jego twarzy. Przetrawiał słowa anielskiego posłańca, zastanawiał się zapewne, na ile może mi ufać. Może doszedłby do jakichś sensownych wniosków, gdyby nie przeszkodziło mu nieśmiałe pukanie do drzwi. O dziwo, nawet ja je usłyszałam.
Na chwilę zniknął mi z pola widzenia – lecz doskonale wiedziałam, że jest w sypialni i wychodzenie teraz byłoby głupotą. Czekałam, z nudów spoglądając na zegarek. Sekundy płynęły niespiesznie, nie było jeszcze wpół do. Mogłam potrenować cierpliwość.
Wrócił po niecałej minucie, teraz spocony i jeszcze bardziej przerażony.
– A więc to prawda... – mówił gorączkowo, chyba sam do siebie. – Przyszedł do mnie człowiek i powiedział, że wiceminister Sadowski zmarł po wypiciu zatrutego wina. Podobno podał mu je Nossol po tym, jak dowiedział się, że Sadowski chce mnie otruć...
– Wiedziałam, że szeregowy Miński to panu przekaże – odezwałam się nieco bezmyślnie. Ponoć takie właśnie, wypowiedziane pod wpływem chwili, refleksje okazują się zazwyczaj strzałem w dziesiątkę.
Tak było i tym razem.
– Skąd... skąd... skąd pewność, że to był właśnie Miński? – spytał, blednąc jeszcze bardziej. Odpowiedziałam mu najczystszym śmiechem, jaki potrafiłam z siebie wydobyć.
– No tak, jasne – zreflektował się natychmiast, dochodząc wyraźnie do wniosku, że przecież niebiosa widzą wszystko. – Ale co mam zrobić, żeby odzyskać Izabelę?
Typowy zakochany naiwniak. Przed chwilą dowiedział się, że kobieta ma coś wspólnego z zamachem na jego życie, a i tak chce z nią być. To na swój sposób urocze.
– Niech pan do niej pojedzie i powie, że wie o wszystkim i mimo to ją pan kocha. Na płeć piękną to działa. – Pozwoliłam sobie na kolejny wybuch wesołości. Coraz bardziej podobała mi się rola kącika porad z niebiańskim rodowodem. – Ale – zastrzegłam natychmiast – aby mieć wsparcie sił wyższych, musi pan odwołać egzekucję.
Uśmiech, który już sadowił się wygodnie na jego twarzy, zniknął jak starty gumką.
– P-przecież... przecież – znowu się jąkał – ja nie mogę na to pozwolić. To nie leży w mojej gestii. Nie ja o egzekucji decydowałem.
A miało być tak pięknie...
– Niech pan zrobi, co w pańskiej mocy – spróbowałam po raz ostatni. – Niebiosa to docenią. – Oby faktycznie.
Kiwał głową, szybko i energicznie, po każdym wypowiedzianym przeze mnie słowie. Był naprawdę zdeterminowany. Kiedy skończyłam, znów miał łzy w oczach, jednak teraz wyglądały one na łzy szczęścia. Pomarszczona twarz jakby się rozprostowała, o w oczach znów zajaśniały iskierki.
– Dziękuję – szepnął. Bardziej to wydedukowałam niż faktycznie usłyszałam. – Dziękuję, o pani...
Dziwnie się czułam jako obiekt kultu. Na szczęście, do aktu oddania czci nie doszło, może dlatego, że Janowicz odzyskał nagle wigor, odmłodniał o jakieś ćwierć wieku i ruszył w stronę wyjścia z sypialni. Doprawdy, nie sądziłam, że mam aż taki dar przekonywania. Trzask zamykanych drzwi był dla mych uszu prawdziwą muzyką.
Kolej na ruch samozwańczego anioła, panie prezydencie!
Karta magnetyczna była cienka, a jej powierzchnia połyskiwała metalicznie w bladym świetle księżyca. Przez chwilę przyzwyczajałam oczy do nowego oświetlenia, bowiem prezydent zdążył przed wyjściem zgasić lampę. Gdy jednak pomyślałam o płynącym nieubłaganie czasie, zdecydowałam, że nie mogę stracić ani sekundy więcej. Wyćwiczonym ruchem, dokładnie takim, jaki wiele razy pokazywał mi Konstanty, przesunęłam kartę w poprzek weneckiego lustra. Ku mojemu zdumieniu, zadziałało za pierwszym podejściem. Niewidoczny dla mnie mechanizm zgrzytnął cicho, a lewa strona szyby jakby wyskoczyła ze ściany. Korytarz, w którym zaczynało robić się gorąco, zalała fala zimowego powietrza. Janowicz musiał zostawić otwarte okno. Nie zajmowałam się jednak tym aspektem. Niczym polujący tygrys przeskoczyłam z wilgotnego i oślizgłego przejścia do sypialni prezydenta. I natychmiast stało się dla mnie jasne, że istnieje tylko jedno miejsce, w którym mój niedawny rozmówca może trzymać dokumenty.
Niepozorna, nocna szafka z głębokimi szufladami zamykanymi na klucz. Wspomniany tkwił w jednym z zamków. Ledwie powstrzymałam triumfalny śmiech. A nuż okazałoby się, że Janowicz przeniósł papiery w bezpieczniejsze miejsce?
Nie czułam żadnych wyrzutów sumienia, grzebiąc w jego prywatnych rzeczach. Zasłużył sobie na to, jak oni wszyscy. Paczka papierosów (palił? Nie zauważyłam), tabletki na zgagę, tabletki antystresowe, okulary w zdobionej pochewce... Pierwsza szuflada okazała się wypełniona przedmiotami, które dla sprawy nie miały żadnej wartości. Wysunęłam kluczyk i wzięłam się za środkową. Tu już królowały kartki i karteczki. Lista zakupów sprzed wielu lat, wnioskując po pożółkłym papierze. List na beżowej papeterii z bukietem jesiennych liści w rogu. Nic ważnego. Pod spodem jednak leżała do bólu zwyczajna, biała, wiązana teczka. Wykonany czarnym atramentem napis głosił: „Ściśle tajne”.
Czyli trafiłam pod właściwy adres.
Nie mogłam ryzykować zapalenia światła, a jakoś musiałam sprawdzić, czy na pewno biorę dobre akta. Na szczęście, rozwiązanie problemu przyszło samo. Blask księżyca padł na znajdujące się naprzeciw łóżka drzwi zaopatrzone w niewielkie okienko u samej góry. Łazienka.
Cichym krokiem zmierzając w tamtą stronę, zdążyłam pomyśleć, że coś tu bardzo nie gra. Poszło mi zdecydowanie za łatwo. To nie wróżyło dobrze.
Starając się nie skrzypieć za bardzo drzwiami, wsunęłam się do prezydenckiej łazienki. Włącznik wymacałam już po chwili. Rozległo się cichutkie kliknięcie i natychmiast fala światła zalała pomieszczenie. Płynący z góry i ze ścian blask był tak silny, że musiałam kilkakrotnie zamrugać powiekami. Gdy wreszcie w miarę przyzwyczaiłam się do jasności, przemknęła mi przez głowę myśl, by rozejrzeć się po łazience. Wprowadziłam ją w czyn i najzwyczajniej w świecie zdębiałam.
Samo pomieszczenie było olbrzymie i z pewnością miało przynajmniej dwadzieścia parę metrów kwadratowych. Sporo jak na łazienkę. Przeciwległy do biegnącego na ukos wejścia róg wypełniała trójkątna wanna z hydromasażem, z zewnątrz wyłożona marmurowymi kafelkami, takimi samymi, jak te, które pokrywały podłogę i ściany. Dalej stałą umywalka z największym lustrem, jakie w życiu widziałam i dwa regały, po brzegi wypełnione kremami, szamponami i przeróżnymi rodzajami wody kolońskiej. Niejedna kobieta mogłaby pozazdrościć prezydentowi takich ilości specyfików kosmetycznych. W kącie między wznoszącymi się od podłogi do sufitu szafami a połyskującą ścianą nie widać było nawet najmniejszego pyłka.
Na drugą stronę łazienki już nie patrzyłam, zresztą, aż za dobrze wiedziałam, co powinno się tam znajdować. Nawet gdyby pisuar był wysadzany diamentami – a o taki przejaw burżujstwa jakoś nie podejrzewałam Bogumiła Janowicza – nie mógłby się równać z czarującą wanną i równie uroczymi szafami. W lustrze o zdobionej ramie odbijała się sylwetka drobnej, szczupłej dziewczyny o rudawych włosach. Na jej dżinsach widniało kilkanaście plam, a kurtka była poszarpana na ramieniu. Ta ja-nie-ja trzymała w dłoni białą, wiązaną teczkę. To właśnie przypomniało mi o moim zadaniu.
Niepewna, co znajdę w środku, rozwiązałam niechlujny supeł i odsunęłam kartonową okładkę. Z szorstkiej kartki papieru spoglądała na mnie twarz mężczyzny o znajomych rysach. Wyraźnie zaznaczone kości policzkowe, szeroki nos i – jakby dla kontrastu – wąska szczęka kojarzyły mi się tylko z jedną osobą. Fotografia była czarno-biała, więc nie mogłam stwierdzić, jaki kolor miały jego oczy, czerń półdługich włosów zdawała się jednak nie do podważenia. Wyglądający na jakieś trzydzieści lat mężczyzna uśmiechał się półgębkiem, a w szczupłej dłoni trzymał papierosa. Tusz w miejscu, gdzie widniała ciemna kamizelka, odrobinę się rozmazał, tak że przyciemnił też białą koszulę z podwiniętymi rękawami.
Przemysław Aleksander Polkowski, głosił podpis pod zdjęciem. Potrzebowałam dosłownie sekundy, żeby zrozumieć. Gdy minęła, łapczywie rzuciłam się na kartkę, szukając interesujących mnie informacji.
Aktywny członek Partii Rządzącej, oskarżony o zamach na j.w. – „jaśnie wielmożnego” czy może już „jego wysokość”?! – Sławomira Nossola...
Znowu ten cholerny minister. Wyraźnie nas wszystkich prześladował!
Rodzina: w służbie Opozycji. Rodzice popierają POP, siostra więzienna archiwistka...
Teraz już wiedziałam, dlaczego Iwona tak bardzo chciała uratować skazańców. Był wśród nich jej brat.
Złapany i wydany przez Jadwigę Polkowską (z d. Janiszewską) oraz gen. Lucjana Polkowskiego. Usunięty z rodu.
Nie dowierzałam. Słyszałam różne historie z czasów Powstania, ale nawet w najgorszych koszmarach nie spodziewałam się, że rodzice byliby zdolni wydać własnego syna na pastwę okrutnej władzy. Jeśli miałam jakiekolwiek wątpliwości, teraz ostatecznie się ich wyzbyłam – musiałam, po prostu musiałam dokończyć to, co zaczęłam. Nie mogłam pozwolić na śmierć żadnego ze skazanych.
Wyrok: kara śmierci. Do wykonania 24.12.2011r.
Jedynym znajomym nazwiskiem oprócz brata Iwony był Rafał Dąbrowski. Poczułam ukłucie w sercu, gdy ujęłam w dłoń jego kartotekę. A jednak... Nie zdążyłam nawet dobrze przyjrzeć się zdjęciu. Nagle rozległo się skrzypnięcie gdzieś w pobliżu łazienki. Ktoś wszedł do sypialni prezydenta.
To mogła być sprzątaczka albo Nossol, albo ktokolwiek inny. Każda z tych osób stanowiła najwyższy wyrok dla mnie samej. Światło w łazience nadal się paliło.
– Jak zwykle nie zgasił... – rozległo się na zewnątrz westchnienie jakiejś kobieciny. Na moment poczułam ulgę, gdy jedyną karą, jaka mnie spotkała, był powrót ciemności. Niestety, nic, co piękne, nie trwa długo.
– Przydałoby się posprzątać w tym jego badzie – stwierdziła kobieta, najwyraźniej mając germańskie naleciałości. Zdjął mnie blady strach, a korowód niewidzialnych mrówek przemaszerował po karku. Wiedziałam, co się zaraz stanie. Sprzątaczka wkroczy do łazienki, zobaczy obcą dziewczynę, cuchnącą w dodatku ściekami, narobi rabanu, zleci się cały Pałac... I, przy odrobinie szczęścia, zostanę szóstym ze skazańców. Cóż za zaszczyt...
Przerażona, wcisnęłam się w ten podejrzanie czysty kąt za regałami. Działało to trochę na zasadzie małego dziecka, które zasłania sobie oczy, licząc, że wtedy dorośli go nie zauważą. Spanikowany człowiek nie myśli logicznie.
Rozległ się jakiś dźwięk – jednak nie przypominał on naciskania klamki. Raczej kliknięcie, takie jak wtedy, gdy zapalałam światło. Tłumaczyłam sobie, że to tylko zmysły ze strachu płatają mi figle. Lecz gdy poczułam, że tracę oparcie, przestałam wmawiać w siebie bajeczki o omamach. Mając do wyboru: podłoga lub ściana, zdecydowałam się na to drugie. Posadzka wysunęła mi się spod stóp, gdy przylgnęłam do gładkiej, zimnej powierzchni. Nie wiem, co się działo – widziałam tylko znikającą łazienkę i czarny, zionący otwór, który pochłonął mnie już po chwili. Przez mój półprzytomny umysł przemknęła tylko jedna sprecyzowana myśl.
Najwyraźniej Konstanty zapomniał mi o czymś powiedzieć.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 10:30, 25 Lut 2009    Temat postu:

Ależ ja rozumiem, że dziewczyna mogła się sama oszukiwać, ale to po prostu nie brzmi naturalnie, jest jak nadmuchany balon, który próbuje udawać kamień. Czas narracji jest przeszły, więc nawet opowiadając o sobie, Julia może, z perspektywy czasu, nieco zironizować sytuację, nabrać do niej dystansu.
Co do następnej części, zapomniałam już, kto i jak się zwał w poprzedniej i musiałam sprawdzać.
Lill napisał:
jednak czołgałam się dzielnie
Czołgała się? Przecież wcześniej wspomniała, że była pomiędzy ścianami. Sądzę, że lepiej byłoby, żeby przejście było bardzo wąskie, ale wysokie. Taka jakby szpara między dwiema ścianami.
Hm, trochę absurdalna momentami robi się ta opowieść. W zasadzie nic poza tym nie mogę zarzucić. Prezydent i sama rola Julki jako bożego wysłańca - komiczna. Nie wiem, co by tu więcej powiedzieć. Jest dobrze, tylko trochę mi kuleje, że wszystko jej tak łatwo idzie, mimo przeciwności. Już wolałabym, żeby po incydencie z prezydentem już nic jej nie zatrzymywało. Tak mam wrażenie, że zbytnio los w tym palce maczał.
Brakuje mi też nieco lepiej ukazanych uczuć. Bohaterka zachowuje się, jakby nie pojmowała, że jej to wszystko dotyczy, ale mimo wszystko dodałabym jej trochę lęku, jakiegoś takiego głębokiego i podskórnego.
Ale zobaczymy, zobaczymy, może to przejście w łazience wcale nie było takim zbawieniem. Czekam na ciąg dalszy, licząc, że pojawi się w miarę niedługo.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 19:03, 26 Cze 2009    Temat postu:

4. Wątpliwość

Tunel wydawał się nie mieć końca. Szłam tak już chyba z godzinę, może trzy kwadranse odliczając czas potrzebny do otrząśnięcia się z głębokiego szoku. Każdy miałby problemy z zachowaniem jasności umysłu, gdyby zjechał jakąś tajemną zjeżdżalnią prosto do ciemnych, nieodgadnionych podziemi. Dobrze chociaż, że droga się nie rozwidlała, tylko prowadziła w jednym, określonym kierunku. Poruszałam się po omacku, gdyż komórka po ostatniej podróży w dół nadawała się jedynie do rozebrania na części pierwsze. Wolałam nie myśleć, jak bardzo denerwuje się teraz dziadek Teodor, nie mając ze mną łączności. Nie chciałam sobie dokładać jeszcze jego problemów – swoich miałam wystarczająco dużo.
Na końcu korytarza pojawiła się falująca jasność. W przypływie irracjonalnej nadziei pomyślałam, że może zaraz wyjdę na powierzchnię i okaże się, że jestem tylko pięć minut drogi od miejskiego szaletu, z którego zaczynałam podróż. Niestety, nic nie zapowiadało, żeby moje optymistyczne przypuszczenia miały się okazać prawdą. Niemożliwe, żebym przez tyle czasu kręciła się w kółko.
W absolutnej ciszy słyszałam miarowy stukot kropel w jakąś rynnę. Deszcz? Możliwe. Na zegarku było za kwadrans ósma. Dobrze, że chociaż mój nieodłączny czasomierz nie ucierpiał. Było mi raźniej z wiedzą, że nie stracę poczucia czasu. Przy okazji mogłam wyliczyć, że odeszłam od Pałacu już na jakieś dwa, może trzy kilometry. Musiałam być zatem w okolicy Złotych Tarasów, Dworca Centralnego i ruin Pałacu Kultury. Co zastanawiające, nie słyszałam nade mną żadnych samochodów. Czyżbym była już tak głęboko pod ziemią? Nie miałam pojęcia. Jedyne, co mogłam zrobić, to iść naprzód i liczyć, że w końcu wydostanę się z tych zatęchłych podziemi. Nie czułam już ich zapachu – moje nozdrza zdążyły się zapewne przyzwyczaić.
Nagle jednak w obszar braku doznań węchowych wdarła się dziwna, ostra woń. Jakby moczu. Nie znałam się na tym, bo i skąd miałam, ale wydawało mi się logiczne, że skoro zapach – czy raczej smród – jest tak silny, mocz musi być świeży. A skoro są uboczne produkty przemiany materii, w okolicy musi być też jakiś człowiek. Ta myśl, paradoksalnie, dodała mi otuchy.
Tunel pojaśniał nagle, może nie całkowicie, ale ciemność zdążyła zamienić się w półmrok. Znajdowałam się blisko źródła światła. Księżyc? Wydało mi się to prawdopodobne. Zatem już wkrótce wynurzę się na powierzchnię. Tymczasem woń moczu narastała, wiedziała, że zbliżam się do pozostawionej przez cuchnącego bezdomnego kałuży... Chwilkę! Bezdomnego? Czyżbym była na Dwo...?
Nie dokończyłam. Okutana w szmaty ręka chwyciła mnie w pasie. Chciałam krzyknąć, ale druga dłoń zasłoniła mi usta.
– Cicho – szepnął zachrypnięty głos. Twarz owionął zapach gorzały. Poruszyłam się niespokojnie. – Ja nic ci nie zrobię.
Jeśli chciał mnie podnieść na duchu, nie do końca mu wyszło. Akcent, jaki postawił na zaimek, sprawił, że tylko jeszcze bardziej zachciało mi się krzyczeć.
Spróbowałam coś powiedzieć, ale z moich ust wydobył się jedynie niewyraźny bełkot. Coraz bardziej przerażona, wsłuchałam się w słowa napastnika:
– Nie krzycz, błagam. On zaraz tu będzie... – Kto, u licha?! – Puszczę cię, pokażę schronienie, ale, na litość boską, nie krzycz, bo zabije nas wszystkich. Obiecujesz?
Chyba nie miałam wyboru. Bez przekonania pokiwałam głową. Uścisk powoli się rozluźnił. Odwróciłam głowę i spojrzałam w twarz niskiemu mężczyźnie o ogorzałej twarzy i kilkutygodniowym zaroście. Zamiast zwykłych ubrań miał na sobie sterty szmat, przypominał trochę ubogą wersję słynącego z ekstrawagancji szejka. Nie cuchnął jednak aż tak bardzo jak bezdomni, których dotychczas mijałam. Może to tylko ja po pobycie w kanałach śmierdziałam tak, że przy moim zapachu jego woń nie wydawała się aż tak rażąca.
– Za mną! – zakomenderował, wskazując na rozpościerające się przed tunelem pomieszczenie z rzędami zardzewiałych szafek, zajmujących smętnie jedną ze ścian. Znałam to miejsce. To tutaj miesiąc temu było zebranie Podziemia. To tutaj zapadła decyzja o mojej misji. Historia musiała zatoczyć koło.
Biegłam za nieznajomym, nie zastanawiając się nawet, czy nie prowadzi mnie wprost w paszczę pułapki. Podświadomie czułam, że to mój sprzymierzeniec. A nawet jeśli nie... I tak prędzej czy później wpadnę w sidła Partii Rządzącej –o ile, oczywiście, chciało się jej zastawiać wnyki na tak nieznaczącą płotkę jak ja.
Płotkę, która zwiała z Pałacu z teczką bezcennych dokumentów pod pachą.
– Tutaj! – wskazał mi miejsce między szafkami. Na posadzce leżał kraciasty, szorstki w dotyku kocyk. Usiadłam na nim bez zastanowienia i dopiero wtedy zebrałam się na odwagę, by spytać:
– O co tu właściwie chodzi?
Parsknął śmiechem, jakby myślał, że żartuję.
– Proszę pani, to naprawdę nie jest moment... – zaczął mnie strofować w chwilę później.
– Ale ja pytam serio – przerwałam mu bezlitośnie. Wyglądał na zbitego z pantałyku.
– Co pani opowiada? – wyszeptał swoim zachrypniętym basem. Może i był bezdomny, może i był zaniedbany, ale w jego piwnych oczach tliły się żywe, zdrowe iskierki. – Ma pani w rękach materiały, które mogą skompromitować cały PR, z jego gównodowodzącym – mogłam się założyć, że specjalnie nie wymówił głoski „ł” – na czele. W tej teczce są akta skazańców, ale też dokumenty podpisane przez Nossola, które jednoznacznie świadczą o tym, że to on wydał rozkaz egzekucji.
– To chyba oczywiste, prawda? – zdumiałam się szczerze, patrząc w jego wielkie oczy. Na chwilę zapomniałam o misji i o całym niebezpieczeństwie, jakby mężczyzna hipnotyzował mnie wzrokiem. Cierpliwie słuchałam tego, co mówił.
– Nie tak znowuż. Nossol miał plan, żeby po fakcie zwalić winę za egzekucję na prezydenta. Chciał załatwić swoich wrogów – po skazani to głównie jego przeciwnicy, a nie partii – a potem obarczyć odpowiedzialnością Janowicza, żeby mieć czyste ręce i móc startować w wyborach.
– Ale przecież... – Chciałam powiedzieć, że kadencja obecnego prezydenta upływa dopiero za dwa lata, lecz w tym momencie przypomniałam sobie o kolejnym fakcie. – I dlatego Nossol chciał po egzekucji zabić Janowicza, tak? – spytałam nieprzytomnie, szukając potwierdzenia na twarzy bezdomnego. – Żeby przyspieszyć wybory i zostać nowym prezydentem... Skąd pan to wszystko wie?
Pytanie wydało mi się idiotyczne już w chwili, gdy wypowiedziałam je na głos. To przecież ja dopowiedziałam historię o morderstwie.
– Tego, że chciał zabić, się domyśliłem – przyznał. – A reszta... Cóż, chodzę tu i ówdzie, nikt nie zwraca na mnie uwagi, różne rzeczy mogę usłyszeć.
Zatem usłyszał, a potem poukładał sobie w logiczną całość. Zaskakujące. Zawsze myślałam, że na bruk trafiają wyłącznie ludzie tępi. Czas zweryfikować to myślenie.
– Wie pani już wszystko – przerwał moje rozważania, konfidencjonalnie ściszając głos. – Więc czas, żeby poszukała pani dobrego schronienia.
– Nossol tu jest?
Kiwnął głową, a w moim gardle natychmiast urosła gula rozmiarów dorodnego jabłka.
– Z karabinem – dodał nieznajomy, jakby nie zdawał sobie sprawy, że właśnie kopie mi grób.
– Boże...
Moje dramatyczne westchnienie zagłuszył odgłos kroków. Przełknęłam ślinę, której nagle uzbierało mi się w ustach zdecydowanie zbyt dużo.
– To on – wyszeptał bezdomny, kucając obok mnie na kocu. Nie zwracałam na to uwagi.
– Wyłaźcie, do diabła! – Chrapliwy głos Nossola odbijał się echem po zniszczonych murach. – Wyłaźcie i pomóżcie mi szukać tej dziewczyny!
Wiedziałam, że jeszcze chwilę potrwa, zanim dojdzie do naszego rzędu. W myślach odliczałam sekundy życia. Wtem jednak stało się coś, czego w najśmielszych snach bym się nie spodziewałam. Mój, zdawałoby się, sojusznik poderwał się nagle z miejsca, skoczył w stronę środka sali i huknął:
– Tu jest! Szybko!
Prywatny świat posypał mi się w ułamku sekundy. Człowiek, któremu przed chwilą zdążyłam zaufać, stanowił część pułapki. Chciał mojej śmierci, a może byłam mu obojętna – w każdym razie, nad moje życie cenił sobie te kilkanaście czy kilkadziesiąt złotych, które dostał od kogoś z Opozycji. Czy naprawdę tylko tyle byłam warta?
Kroki przemieniły się w dudnienie, gdy minister sprawiedliwości z karabinem w dłoni biegł przez salę. Zaraz mnie dopadnie... I kiedy już byłam zdecydowana wyjść spomiędzy szafek z rękami w górze, błagając o litość, zdarzyło się coś jeszcze. Uderzenie, nieziemski huk, kilka przekleństw. Dźwięk, jakby coś sunęło po podłodze. Wreszcie bezdomny, z triumfalnym uśmiechem przynoszący mi broń niczym najcenniejsze trofeum. To wszystko wydarzyło się jakby w tej samej sekundzie.
– Pani wybaczy – szepnął, podając pistolet, który chyba nawet koło karabinów nie leżał. Językowo różnica niewielka, to broń palna i to broń palna – jednak zdecydowanie odmienne gabaryty. – Nie byłem pewien, czy idąc, poślizgnie się na szczynach.
Zaplanował to wszystko? Niesamowite! Tym bardziej, że prawdopodobnie uratował mi tym życie.
I, nie ukrywając, wystawił życie Nossola na szwank. Teraz to ja byłam uzbrojona.
Wyskoczyłam zza rzędu półek, czując jak krew pulsuje mi w żyłach. Mogłam wszystko. Pierwszy raz w życiu wychwalałam pod niebiosa lekcje przysposobienia obronnego, podczas który uczyliśmy się strzelać z broni palnej. Kto by pomyślał, że coś takiego przyda mi się w życiu?
Podnosił się z kałuży, z obrzydzeniem strząsając krople moczu z rąk. Wyglądał żałośnie – w pomiętym garniturze, z ciemnymi plamami na ubraniu i z rozczochranymi włosami w niczym nie przypominał eleganckiego ministra sprawiedliwości, który zawsze uważnie dobiera słowa. Teraz z jego ust sypały się „kurwy”, „cholery” i parę innych określeń, nie do przytoczenia wręcz. Tylko kozia bródka i chytre spojrzenie były takie jak zawsze. Nie do podrobienia.
Pistolet ciążył mi w dłoniach, gdy powoli skierowałam lufę na Nossola. Minister natychmiast mnie zauważył.
– Wstawaj i łapy do góry! – warknęłam, planując trochę nacieszyć się jeńcem, zanim go zabiję. Tak – za to, co zrobił, zasługiwał tylko na śmierć. Ale bynajmniej nie szybką i bezproblemową.
Spojrzał mi przelotnie w oczy i począł niespiesznie rozpinać marynarkę. Chyba myślał, że blefuję. I tu spotkał go srogi zawód.
– Łapy w górę i to już! – krzyknęłam, dla wzmocnienia efektu posyłając kulkę w sufit. Posypał się tynk – to to sklepienie w ogóle było otynkowane? – a Nossol aż podskoczył. Posłusznie podniósł ręce. Rozejrzałam się, cały czas celując w ministra. Spomiędzy rzędów szafek niczym grzyby wyrastali okutani w szmaty bezdomni, z wyraźnym zaciekawieniem przypatrując się całej scence. Nie, nie chciałam świadków.
– Idziesz do przodu – warknęłam znów, zaciskając dłonie na pistolecie. Dlaczego mówi się, że ktoś pociągnął za spust, skoro spust się naciska? Idiotyczna myśl przemknęła mi przez głowę, gdy z bronią w wyciągniętych dłoniach szłam za Nossolem w stronę pomieszczeń, które jeszcze dekadę temu zajmowały barwne sklepy i stragany. Po obu stronach widniały przeżarte przez korniki, drewniane szyldy z napisami „kawiarnia” czy „warzywniak ‘U Eli’”, a w drzwiach i witrynach straszyły porozbijane szyby. Idealną ciszę przerywał tylko głośny oddech niedoszłego zabójcy prezydenta.
– Dokąd idziemy? – spytał, a w jego głosie słyszałam panikę. Bardzo dobrze, niech się boi.
– Tutaj! – oznajmiła, zmieniając znienacka kierunek i kopniakiem wpychając go do jednego z pomieszczeń. Musiało służyć ono za zaplecze gospodarcze, było bowiem większe od pozostałych i miało tylko jedno okno, umieszczone wyżej oraz wychodzące na otaczające podziemia ulice. Pod nim stała ławka jakby żywcem wyjęta z mojej szkoły, popisana i pomazana korektorem. Oparłam się o nią, ani na chwilę nie pozwalając Nossolowi odetchnąć od lufy skierowanej wprost na jego plecy.
– Wiem, gdzie strzelić, żebyś zdechł od razu – uprzedziłam zachrypniętym głosem. Powoli odwrócił się i popatrzył na mnie wzrokiem zbitego psa. – I wiem, w co wycelować, żeby trochę pobolało…
Zaniósł się histerycznym śmiechem.
– No, proszę! – westchnął, chichocząc nerwowo. – Cóż to się stało, że sojuszniczka tych dzielnych i szlachetnych wykazuje mordercze zapędy?
Ironia w jego głosie zirytowała mnie tak, że postanowiłam nie zabijać go na miejscu. Najpierw należało wytłumaczyć sobie wzajemnie parę kwestii.
– Jeśli trzeba – odparłam chłodno, ignorując zaczepne spojrzenie. – Nie uważasz, że przysłużę się społeczeństwu, usuwając takiego wieprza jak ty?
Wzruszył ramionami. Mięśnie jego twarzy drgnęły tylko nieznacznie, jakby znów przestał wierzyć, że jestem w stanie go zastrzelić.
– Jestem człowiekiem, Julio. – Przybrał znany ze szklanego ekranu ton. Jeszcze chwila, a poprawiłby zapewne rozwiązany krawat. – Chyba znasz piąte przykazanie? –wymruczał ciepłym, łagodnym tonem. Nie dałam się nabrać.
– Przestałeś być człowiekiem, kiedy stałeś się dążącą do władzy absolutnej kupą tkanek – oznajmiłam lodowato. – A Bóg mówi tylko o ludziach.
W jego śmiechu drżała nuta życzliwego politowania.
– Bóg, Bóg… Gdzie twój ateizm, Julio? – Skąd wiedział? – Stajesz się jak o n i, używasz Boga, gdy chcesz wyjaśnić powodujące tobą motywy. Nie zniżaj się do tego poziomu, proszę. – Stanowczo nie podobał mi się jego protekcjonalny ton. – Obejmujemy władzę, bo Bóg tak chciał, zabijamy ludzi, bo Bóg tak chciał, tworzymy prywatną apokalipsę, bo Bóg tak chciał… W ten sposób da się wytłumaczyć wszystko. A podobno według doktryny chrześcijańskiej Bóg pragnie po prostu, abyśmy czynili dobro, czyż nie?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Lill dnia Pon 19:35, 29 Cze 2009, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 21:38, 26 Cze 2009    Temat postu:

Hm, Lill... u mnie większość polskich liter wygląda jak robaczki w tym fragmencie.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Cypisek
Orle Pióro


Dołączył: 08 Maj 2009
Posty: 159
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Szczecin
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 22:14, 26 Cze 2009    Temat postu:

Żeby nie było wątpliwości - u mnie też.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin