Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Widzący [NZ]


 
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 21:00, 04 Lip 2007    Temat postu: Widzący [NZ]

Nie mam ochoty na wygłaszanie długich przemów, więc powiem tylko: opowiadanie w gruncie rzeczy oparte na schematach (tak, może się kojarzyć z X men, Herosami, Potterem i setką innych książek/seriali) i ma DWIE AUTORKI. Madlen i Aylyę.

Rozdział pierwszy
Kurtyna w górę!

Z wysokości dwudziestego piątego piętra samochody przypominają różnobarwne, ruchome owady, a ludzie wydają się jedynie ciemnymi punkcikami, poruszającymi się po dalekich chodnikach. Ktoś, kto stoi na balkonie ostatniej kondygnacji wysokiego wieżowca, dla osób wędrujących na dole, pochłoniętych własnymi sprawami i zajęciami, po prostu nie istnieje. Nikomu nie przyjdzie przecież do głowy, żeby zadrzeć głowę do góry, a jeśli nawet, to ten ktoś będzie zbyt wysoko, aby go dostrzec. Zresztą, przecież nie ma w nim nic ciekawego!
Przynajmniej, dopóki nie skoczy.
Kiwała się w przód i w tył, stojąc na barierce. Wiatr szarpał jej jasne włosy, przysłaniając niezbyt ładną, lekko piegowatą twarz i wpadając do szarych, nieco skośnych oczu.
Pofrunąć z wiatrem.
Skacz, dziecko, skacz.
Do przodu, do tyłu. Do przodu, do tyłu.
Wolność.
To takie proste. Zrobić jeden, jedyny krok, wyciągnąć ręce i polecieć.
- Powiem Nataszy! Powiem jej, że znowu chciałaś skoczyć!
Blanka Domino cicho jęknęła, kiedy usłyszała złośliwy, lekko piskliwy głosik Demawanda, podskakującego tuż koło jej nogi. Jego długi ogonek zakończony czymś na kształt serca poruszał się w niesamowitym tempie, przywodząc na myśl szczęśliwego psiaka.
- Wcale nie zamierzałam skakać! - fuknęła na niego, zeskakując z powrotem na kafelki, którymi lalki Nataszy wyłożyły w zeszłym roku balkon. - Ja chciałam tylko trochę pooddychać!
- Nieprawda! - zachichotał Demawand, uderzając ogonem o barierkę. - Mnie nie oszukasz! Chciałaś skoczyć! A jakby cię znowu zobaczyła sąsiadka? To co? To co?
- To nie moja wina, że duszę się w tym głupim domu! - Weszła do mieszkania i zatrzasnęła drzwi balkonowe z głośnym trzaskiem. Demawand, który nie dość wcześnie poderwał się do lotu uderzył prosto w szybę z cichym, niezbyt przyjemnym odgłosem i zsunął się w dół, aż opadł na kafelki.
Mały smok, którego postać najczęściej przyjmował demon Blanki prychnął cicho, zrobił nieszczęśliwą minę i przybrał swoją formę niematerialną, która umożliwiła mu przejście przez zamknięte drzwi. Było oczywiste, że zdenerwowana panna Domino nie będzie na tyle miła, żeby grzecznie wpuścić go do środka.
- Teraz to na pewno powiem Nataszy!
- Jak już jesteś zdematerializowany to właź grzecznie do aury - zarządziła Blanka, ignorując uwagę demona. Zarzuciła plecak na ramię i rozpoczęła poszukiwania klucza.
Kiedy mieszka się pod jednym dachem z Nataszą Morską trzeba się liczyć z tym, że wciąż coś ginie i odnajduje się w najdziwniejszych miejscach. Blanka już dawno przywykła do tego, że herbatę można znaleźć w puszce po kawie, pieczywo ląduje w lodówce, a mydło w chlebaku. Raz nawet z pewnym przerażeniem poszukując swojego podręcznika, znalazła go w kuwecie swojej kotki, Mory, stworzenia, którego Demawand nienawidził najbardziej na całym świecie.
Tym razem klucze odnalazły się w doniczce z kwiatami.
- Nie! - wrzasnął Demawand, znów przyjmując postać smoka. - Nie wejdę!
- Nie, to nie - wzruszyła ramionami Blanka, wychodząc na korytarz. Smok zdążył wylecieć z mieszkania na parę sekund zanim zatrzasnęła drzwi.
- Za karę nie pomogę ci na klasówce z fizyki!
- To wtedy cię odetnę - stwierdziła spokojnie, wciskając klucz do zamka.
Odcięcie polegało ni mniej ni więcej niż na tym, że uniemożliwi mu wszelkie kontakty z innymi demonami i ludźmi, ale także sama zacznie go ignorować. Dla tak złośliwego i skorego do kłótni demonika jak Demawand była to straszna kara, stosowana przez Blankę tylko i wyłącznie w razie poważnego przewinienia.
Bo odcięty Demawand był nieszczęśliwy. A chcąc nie chcąc, Widzący dzielili uczucia swoich demonów.
- Wejdziesz do tej aury, czy nie? - spytała Blanka, chowając klucze i kierując się w stronę schodów. Oczywiście były windy, ale ona żywiła do nich awersję, graniczącą z fobią. Za żadne skarby świata nie weszłaby do żadnej. Co prawda wdrapywanie się na dwudzieste piąte piętro dostarczało pewnych trudności i żaden normalny człowiek by tego nie wytrzymał na dłuższą metę. Ale kto powiedział, że ona jest normalna?
- Nie! - wrzasnął naburmuszony Demawand, ostentacyjnie odwracając się w drugą stronę.
- Jak chcesz - stwierdziła tylko, rzucając się biegiem schodami w dół.
Biedny demon ze swoimi małymi skrzydełkami nie miał szans dotrzymać jej kroku. Czym prędzej wbił pazurki w plecak Blanki z mocnym postanowieniem, że za żadne skarby świata nie wejdzie z powrotem do aury.
Zbieganie i wbieganie po schodach nie stanowiło dla Blanki Domino jakiegoś specjalnego problemu. Głównie dlatego, że mogła swobodnie po nich skakać, jedynie starając się nie wpaść po drodze na jakiegoś sąsiada, który mógłby właśnie wychodzić z mieszkania. Zapewne przeżyłby lekki szok, dostrzegając dziewczynę, która wykonuje iście kangurze skoki.
Tak. Powietrze. Małe zadośćuczynienie za znoszenie Demawanda przez cały czas.
Za bycie nienormalną.
Choć normalność to pojęcie względne.
Dla Widzących normalne było to, że przez całe życie towarzyszą im dziwne stworzonka, najczęściej nazywane demonami, które nie opuszczają ich właściwie ani na krok, co czasami było szalenie denerwujące. Do normy należało też to, że choćby trafili na najbardziej szarą z ulic, po której jeżdżą tylko samochody w ciemnych barwach, a trotuarami przechadzają się zupełnie nijacy ludzie w nieciekawych ubraniach, to dla nich i tak ulica ta będzie pełna różnego rodzaju barw. Dla nich nie było nic dziwnego w tym, że dokładnie analizując cudzą aurę i dopatrując się demona, który gdzieś się w niej ukrywał, mogą dokładnie poznać danego człowieka.
Bo każdy miał swojego demona, choć tylko Widzący zdawali sobie z tego sprawę. I tylko i wyłącznie ich „drugie połówki” mogły przybrać prawdziwy kształt, oddalać się od nich, a co więcej - objawić się innym.
I dla nich dziwne zjawiska rodem z filmów science fiction i fantasy nie były niczym dziwnym. W końcu każdy z nich posiadał pewnego rodzaju Talent, który często mógł się wydawać wyjęty rodem z amerykańskich kreskówek o super bohaterach.
Z tym, że większość Widzących raczej nie wyrażała ochoty do ratowania świata.
Kiedy już Blanka wyszła na ulicę, szybko „zagęściła” swoją aurę i - jak to powiadała Natasza - „usidliła zmysły”. Szczególnie ten szósty, posiadany przez każdego Widzącego. W końcu, gdyby cały czas była nastawiona na „odbiór”, bardzo szybko by oszalała, zupełnie tak jak Marek. Cała feeria barw, która pojawiła się, gdy dziewczyna wyskoczyła na chodnik, zbladła. Teraz widziała już jedynie niewyraźne, kolorowe cienie, wijące się dookoła ludzi.
Blanka wbiła ręce w kieszenie dżinsów i ruszyła w kierunku przystanku autobusowego, zastanawiając się, co by powiedziała mijająca ją staruszka w moherowym bereciku, która obrzuciła zgorszonym spojrzeniem jej wytarte spodnie, gdyby dowiedziała się, w jaki sposób ona postrzega świat.
Blanka z ciekawością spojrzała za kobietą przez ramię i znów uwolniła Widzenie.
Z brązowawej aury starszej pani wyłoniła się zamazana (jak wszystkie demony zwykłych ludzi) postać. Choć nastolatka nie mogła obejrzeć sobie demona w całej okazałości, zdążyła się zorientować, że miał on na sobie sutannę, a w ręku trzymał coś, co zapewne było biblią.
Ksiądz obrzucił Blankę surowym spojrzeniem, a ona odpowiedziała mu ironicznym uśmieszkiem i odwróciła głowę, gdyż nie miała ochoty na bliskie spotkanie trzeciego stopnia z jakąś latarnią.
Demawand przemieścił się z plecaka na ramię dziewczyny i swoim zwyczajem złośliwie zachichotał.
- Inny wymiar schodzi na psy, jeśli demonami zostają już księża…
- Chciałeś powiedzieć na smoki - mruknęła cicho Blanka, zatrzymując się na przystanku autobusowym. - I bardzo cię proszę, jak będziesz dziś sprawdzał odpowiedzi u Amelii, to nie pomyl zadań tak, jak ostatnio.
Blanka należała do tej grupy Widzących, którzy zdawali sobie sprawę ze swoich umiejętności od urodzenia, i nie mieli pojęcia, jak to jest „być normalnym”. Może i lepiej, bo przynajmniej nie można tęsknić za czymś, czego nigdy się nie poznało. Nie miała zielonego pojęcia, jak wyglądałoby życie bez złośliwego smoka, który uwielbiał budzić ją głośnymi wrzaskami, wciąż siadał jej na głowie i - co najważniejsze - pomagał jej na wszystkich sprawdzianach z fizyki i chemii, sprawiając, że żadna trója nie paskudziła jej świadectw końcowo rocznych. Mały smok po prostu kursował od najlepszych uczniów w klasie do Blanki i z powrotem, podając jej odpowiedzi.
Ściąganie perfekcyjne. Jarkrzewska, zwana przez wszystkich "panną Moralność", która miała chyba oczy dookoła głowy, i to oczy z rentgenami, i zawsze łapała każdego, kto spróbował ściągnąć, nawet nie podejrzewała, że Blanka, zawsze spokojnie siedząca w pierwszej ławce tuż przed jej nosem, spisuje odpowiedzi od najlepszej uczennicy w klasie, zajmującej miejsce w trzeciej ławce rzędu pod ścianą.

*

Apoloniusz Chryzostom po raz dwudziesty piąty zaprosił Nataszę Morską na randkę.
I po raz dwudziesty piąty dostał kosza.
- Bardzo mi przykro, panie Apoloniuszu - zapewniła go Natasza, tonem przepełnionym szczerym żalem. Z pewnością nikt nie doszukałby się w nim nawet cienia fałszu. - Ale Blanka ma wtedy wywiadówkę. Sam pan wie, jak jest ciężko wychowywać dziecko samotnie…
- Ciężko to jest, ale Blance z nią… - mruknęła cichutko urocza, mała figurka, siedząca na oparciu krzesła, zawalonego ubraniami, pod które przed chwilą Natasza ukradkiem wepchnęła drewnianą lalkę. Ona naprawdę nienawidziła niczego robić sama, toteż nawet w budynku teatru zapobiegliwie ukryła dwie kukiełki, które w potrzebie pełniły role jej prywatnych służących.
- Pani jest taka dzielna i wielkoduszna… wziąć na wychowanie dziecko i… - pan Apoloniusz niemalże rozpływał się w pochwałach na temat zalet duchowych Nataszy. Avae, wciąż siedzącej na krześle, nie umknął jednak fakt, że niemalże wyśpiewując pieśni pochwalne na cześć cech charakteru Morskiej nie odrywał wzroku od pokaźnego dekoltu sukni, którą nosiła przed paroma chwilami na scenie, grając panią Kapulet.
Demoniczka nakręciła na palec pukiel niebieskich włosów i utkwiła spojrzenie swoich ślicznych, zielonych oczu w pucołowatej, lekko czerwonawej twarzy Apoloniusza.
Braki w urodzie nie były bynajmniej głównym powodem odrzucania przez Nataszę jego zalotów. O nie. Tutaj chodziło o coś zupełnie innego.
O to, jak można umówić się z kimś, kto ma tak na imię?
- Jeśli pan Apoloniusz pozwoli… muszę się przebrać…
- On chyba nie miałby nic przeciwko temu, żebyś zrobiła to w jego obecności… - Avae radośnie klasnęła w ręce, na samą myśl o tym, co by się stało, gdyby tak Natasza zdjęła suknię tu i teraz. Zawał jak nic!
- Oczywiście, oczywiście… do zobaczenia…
Gnąc się w ukłonach Apoloniusz Chryzostom wycofał się do drzwi. Ledwo się za nim zamknęły zza wieszaka na ubrania wyskoczyła złotowłosa lalka, szybko zatrzaskując zamek, a drewniana kukiełka wypełzła spod krzesła, ruszając, aby pomóc swej pani ściągnąć suknię.
- Dlaczego ty mu po prostu nie powiesz, że się z nim nigdy nie umówisz? - spytała Avae, majtając nogami.
- Bo jest właścicielem teatru - mruknęła Natasza, z ulgą opadając na krzesło.
- No tak. Miło jest mieć własną przebieralnię i w ogóle…
- Jestem najlepszą aktorką w tym teatrze i ten pokoik mi się należy - fuknęła Natasza. - Avae, może tak następnym razem kiedy ktoś jest w pobliżu wejdź do mojej aury…
- Nie uwidoczniłam się - stwierdziła Avae wesoło. - Zresztą, co tak nagle na ostrożność ci się zebrało? Kto przedwczoraj rozmawiał ze mną w centrum handlowym pełnym ludzi, prosząc o radę w sprawie doboru butów?
- To co innego! Buty to poważna sprawa!
Blanka Domino, podopieczna rzeczonej Nataszy żyła w przekonaniu, że jej prawna opiekunka nie przepuści żadnemu mężczyźnie, który wyrósł już z wieku trądziku młodzieńczego i wciąż może jeszcze samodzielnie się poruszać. Uważała ją za niepoprawną trzpiotkę, flirciarę, małą egoistkę, niepozbawioną przy tym pewnego uroku, pod którego wpływem pozostawał nawet Demawand, na ogół nieznoszący każdego, z kim Blanka wymieniała więcej niż dwa zdania dziennie. Właściwie, to ta kobieta, która trzydziestkę z pewnością miała już za sobą (choć wciąż utrzymywała, że ma dwadzieścia osiem lat) była czarującym, wiecznym dzieckiem, które w połowie znanych sobie osób (męskiej połowie) wywoływało instynkty opiekuńcze, a w drugiej (żeńskiej) mordercze. Sama Blanka dzięki spędzeniu niemal jedenastu lat pod jednym dachem z Nataszą wypracowała w sobie iście stoicki spokój, gdyż inaczej prawdopodobnie musiałaby trafić do poprawczaka za zabójstwo dokonane na własnej opiekunce. Toteż z filozoficzną cierpliwością podchodziła do tego, że czasem to ona pełniła funkcję niańki Nataszy, pilnując, żeby w razie choroby wzięła wszystkie lekarstwa, a także upewniając się, że nie spóźni się na premierę do teatru. Nauczyła się także odsuwać od siebie mordercze myśli, kiedy okazywało się na ten przykład, że Natasza użyła jej wypracowania w charakterze podkładki pod herbatę.
Natasza Morska potrzebowała także uwielbienia mężczyzn. Flirtowała ze wszystkimi panami w wieku od osiemnastu do pięćdziesięciu lat, którzy znaleźli się w zasięgu jej wzroku.
Wszystkich, z wyjątkiem Apoloniusza Chryzostoma.

*

- I tak się rzeczy mają, panie Makowski.
- Makowiecki – poprawił dyrektora matematyk, nerwowo przytupując w miejscu. Nie była to pierwsza pomyłka jego przełożonego, o nie.
Sto dwunasta. Jak przystało na nauczyciela, nauczyciela w szkole dla trudnej młodzieży, zakochanego w liczbach, kątach i wymiarach, oddychającego wyłącznie pyłem kruszącej się kredy z niewielką domieszką powietrza, Dariusz Makowiecki był nieprzyzwoicie wręcz skrupulatnym człowiekiem.
- Oczywiście, kolego Mazowiecki. – Dyrektor machnął ręką, jak zawsze, gdy go poprawiano. I oczywiście – to również nie odbiegało od normy – zbagatelizował sprawę, zatopiony całkowicie we własnych myślach i szczelnie odgrodzony od reszty świata murami, które nauczył się wytwarzać, gdy tylko odkrył, że wbrew pozorom, modlitwom, czy nawet szantażom, nie jest wcale wszechwiedzący, a ci, którzy go otaczają mogą okazać się ludźmi godnymi posłuchania.
Mimo perfekcjonizmu, objawiającego się na każdym kroku, wyżej wspomnianej skrupulatności i drobiazgowości, które można było wytknąć Makowieckiemu, nie był on głupcem, ani szaleńcem.
Postanowił więc nie zagłębiać się w dyskusję na temat poprawnego brzmienia własnego nazwiska, które – jakby na to nie patrzyć – towarzyszyło mu na każdym kroku, wystarczająco długo – całe trzydzieści dwa lata – by był w pełni przekonany o swojej racji w jego kwestii.
- Kiedy mam tam chodzić, dyrektorze? – powrócił do ich poprzedniej rozmowy, jednocześnie wyrywając przełożonego z letargu, z którego to ocknął się oczywiście niezwykle teatralnie, odrzucając głowę do tyłu, trąc czoło, unosząc brwi w nagłym zdumieniu i parę razy pod rząd pochrząkując „hm”.
- Po lekcjach. Przystosowane do twojego, panie kolego, planu. Cztery razy w tygodniu, śliczniutka nastolatka ze złamaną nogą, zapach kwiatów, muzyka, dobra kawa. Czego chcieć więcej? – zażartował dyrektor rubasznie, poklepując wyższego od siebie mężczyznę po ramieniu.
Dariusz uśmiechnął się z wysiłkiem, wyłącznie z uprzejmości.
Śliczniutka.
Boże drogi, dużo można było powiedzieć o tej konkretnej nastolatce, ale na pewno nie była ona śliczniutka.
- Jakże się ta mała nazywała? – Dariusz miał dziwne wrażenie, że dyrektor zadał mu to pytanie wyłącznie z samej potrzeby mówienia. Bo to przecież niemożliwe, żeby teraz, tak zupełnie nagle je zapomniał.
- Górska, proszę pana. Katla… Katarzyna, chciałem powiedzieć.
Przełożony matematyka mrugnął do niego porozumiewawczo.
- Katla, co? Mówi pan o niej zdrobnieniami? – trącił go w bok i uśmiechnął jeszcze szerzej, niż poprzednio.
Makowiecki ze wszystkich sił starał się powstrzymać zniecierpliwione prychnięcie, które na pewno nie byłoby wskazane w rozmowie z jego pracodawcą.
„Pięknie. Jak tak dalej pójdzie, a stary ubzdura sobie coś jeszcze, to następnego dnia brukowce będą miały o czym pisać. Już widzę tytuły. „Szkolny romans”, na przykład. Albo „Kocham Cię, Mistrzu”. A potem żegnam się z robotą, wręczają mi krzyżyk i świstek. I co? Cést la vie!”
Ale przecież nie mógł nic absolutnie poradzić na to, że Katarzyna Górska zżyła się z przezwiskiem tak bardzo, że wręcz nie reagowała na żadne inne imiona, czym wyraźnie zaraziła wszystkich swoich „trudnych” przyjaciół z Domu Dziecka i okolic, a także – najlepszym przykładem jest on sam – pedagogów.
Wszystkich, za wyjątkiem dyrektora, który zgodnie ze swoją naturą, chociaż na pewno nie dyrektorską definicją nie zwykł wystawiać nosa spoza sekretariatu i nie interesował się niczym, poza swoją własną osobą.
Chociaż nie. Ostatnia myśl wydała się być nagle Dariuszowi krzywdząca.
Dyrektor miewał swoje własne, przejściowe obsesje.
W tym roku stało się nią doszukiwanie się głębszych emocjonalnych związków między uczniami, a nauczycielami. A konkretniej nauczycielami płci męskiej i uczennicami tej drugiej, teoretycznie piękniejszej.
Teoretycznie. Katla wciąż pozostawała wyjątkiem.
Fakt, że Jego Dyrektorska Mość nie dostrzegł żadnej niebezpiecznej znajomości, czy skłonności któregokolwiek nauczyciela, wyraźnie działał mu na nerwy i utrzymywał w przekonaniu, że jakiś romans istotnie musi się rozgrywać tuż przed jego nosem – w przeciwnym przecież wypadku, pedagodzy nie pilnowaliby się aż tak bardzo, nieprawdaż?
Dziwny, zawiły i całkowicie pozbawiony algebraicznej logiki tok rozumowania dyrektora, który z każdym dniem okazywał się być wielkim miłośnikiem teorii spiskowych, od dłuższego już czasu działał Makowieckiemu na nerwy.
Czego jednak oczekiwać po zbzikowanym poloniście?
Zarówno Dariusz, jak i jego współpracownicy – nauczyciele chemii, biologii, historii i plastyki, osądzili zgodnie, że lepsza już taka psychoza, niż ta, która ją poprzedzała, mająca wiele wspólnego z wykluczaniem rasizmu ze szkół, równoległym z prześladowaniem wszystkich małoletnich innowierców.
- Nie, panie dyrektorze. Wszyscy tak na nią mówią. Inaczej ona zupełnie nie kontaktuje…
Pryncypał, jak to żartobliwie mówili na niego co bardziej inteligentni uczniowie, machnął tylko ręką, odchodząc.
- Pamiętaj, Mazurski, dzisiaj o szesnastej masz tam być, razem z tymi twoimi… - zastygł w bezruchu, przez chwilę wyglądając, jak nasłuchujący odgłosów zbliżającego się człowieka pies - … ekiereczkami.
Po czym zniknął we wnętrzu sekretariatu, opatrzonego tabliczką z jego nazwiskiem, przyozdobioną czyimś odręcznym dopiskiem, głoszącym: „stary wariat!”.
No cóż, to w końcu szkoła dla trudnej młodzieży.
I nikt nie ma prawa podejrzewać, że to nauczyciel historii postanowił swego czasu uświetnić w ten sposób drzwi.
- Nazywam się Makowiecki… - mruknął cicho Dariusz, nie oczekując niczyjej odpowiedzi.
Pomylił się jednak.
Cichy, zduszony chichot rozbrzmiał tuż przy jego uchu, swoją długością dając do zrozumienia, że jego właściciel nie potrzebuje oddechu, w takim stopniu, jak większość normalnych śmiertelników.
Dariusz Makowiecki zmierzył wysoką, zakapturzoną postać widma niechętnym spojrzeniem znad grubych, prostokątnych okularów, po czym zamrugał kilka razy szybko, uwalniając w ten sposób wszystkie dotychczas powstrzymywane przez niego zmysły i możliwości własnego wzroku.
Świat, który go otaczał momentalnie ożył, wypełnił się barwami. I półmaterialnymi zazwyczaj istotami, których jeszcze przed chwilą z pewnością tam nie było.
Matematyk okrążył obojętnie ubranego w czarny, długi płaszcz demona, po czym skierował się wprost do pokoju nauczycielskiego.
Nie dopił jeszcze swojej kawy.

*

- Ten pokoik jest koszmarny. Zwłaszcza, jeśli go przyrównać do sekretariatu! Przecież tam brakuje chyba tylko basenu i plaży!
- I kolejnego napisu obok nazwiska dyrektora. Racja – zgodził się z panią Czarniecką historyk.
Oboje podskoczyli zgodnie, kiedy tylko drzwi do pokoju nauczycielskiego otworzyły się – ku ich uldze jednak zobaczyli za nimi wyłącznie Dariusza Makowieckiego.
- Hej. Czego chciał od ciebie nasz etatowy święty Mikołaj? – zagadnął historyk, wciąż rozpamiętujący ostatnie święta, kiedy jego przełożony chodził po szkole, ubrany w czerwony, imitujący aksamit płaszcz i z doklejoną do twarzy białą brodą, którą ostatecznie podpalił jakiś lubujący się w dowcipach chłopak, w formie odpowiedzi na pytanie „Czy byłeś grzeczny, mój drogi?”.
- Chodzi o lekcje indywidualne dla Katli – zaczął Dariusz, kręcąc głową z rezygnacją, na co reszta zgromadzonych w pokoju spojrzała na niego współczująco. – Z wami też pogada, nie bójcie się. Złamała nogę i nie chce – wywrócił oczami, imitując dziewczęcy głos – „stracić roku, ojej, ojej”.
Pani Czarniecka uniosła brew ironicznie.
- Z tego co wiem, a przecież jej nie uczę, to ona i tak nie zdałaby do następnej klasy…
- Nie miałaby szans. Ale teraz ma. Lekcje indywidualne prowadzi się trochę inaczej. Och, czy wiesz swoją drogą, Marto, że zagrożona jest właśnie z matematyki? Ciekawe, czemu nasz Mikołaj kazał mi odwiedzić ją jako pierwszemu…
Bednarczyk, nauczyciel historii, odstawił szklankę z herbatą na okrągły blat stołu („Zawsze wiedziałem, że w gruncie rzeczy jesteśmy potomkami rycerzy króla Artura” – powiedział kiedyś), po czym uśmiechnął się do swojego kolegi z politowaniem.
- Nie wiesz czemu? A nie wypytywał cię o wszystkie łączące ciebie i pannę Katlę… schadzki? – zakpił.
- Właściwie, to nawet szybko zrezygnował. Żadnego śledztwa, jeden idiotyczny żart i jedno machnięcie ręką…
- Mój Boże, on się zmienia! O co zakład, że ma teraz obsesję na punkcie czegoś innego? E, Darek! Na jakim punkcie?
Makowiecki zmarszczył brwi, odtwarzając w myślach całą rozmowę z dyrektorem.
- Ekierek…? – zaryzykował po chwili milczenia.
- Powiedz mi, mój drogi przyjacielu, dlaczego wszyscy tak się czepiają naszego milusińskiego Mikołaja, a nikt jeszcze nie powiedział, że to ty jesteś szalony na punkcie tych swoich cyferek i matematycznych akcesoriów? Chcesz linijkę na następną Gwiazdkę? – zapytał Bednarczyk, teatralnym gestem załamując ręce i patrząc na Makowieckiego z mocno przerysowaną troską.
- Jasne, dzięki. Chyba wolę linijkę od tego, co dałeś mi ostatnio…
- A co ty masz do „Poczetu Królów Polskich”, ha? Jesteś jedynym człowiekiem, jakiego znam, który nie miał tej publikacji w domu!
- Miałem – westchnął Dariusz. – Aż cztery. Dajesz mi to w każde święta, od czterech lat, za każdym razem wydane inaczej. I przez inne wydawnictwo.
Mówiąc to, spojrzał na historyka uważnie. W spowijającej go aurze pojawiły się błyski w kolorze fioletu, przy brzegach zmieniającego się w czystą czerń, dyskretnie zwiastujące długą, ściśle związaną z jego przedmiotem nauczania tyradę.
Demon – bądź też Duch Opiekuńczy, jak to mówili na te istoty, niektórzy Widzący pokroju Dariusza – wyłonił swoją twarz z barwnych oparów, otaczających jego właściciela Bednarczyka, kręcąc głową, wyraźnie zniesmaczony, nim schował się w nich z powrotem.
Dariusz rozpoznał w nim Czarnego Rycerza, z opuszczoną na twarz przyłbicą i – mówi się, że jaki człowiek, taki demon – dziennikiem i kredą w ręce.

*

Dariusz nie był Widzącym od zawsze – a raczej był, ale Uśpionym, tak, że jego Talent – czyli hipnoza - szósty zmysł, oraz możliwość postrzegania Szerszej Rzeczywistości, dały o sobie znać dopiero kilka lat temu, gdy stał u progu swej kariery nauczycielskiej.
Od tego czasu zdążył już przyswoić sobie fakt, że ludzkość nie przepada za tymi, którzy zanadto wyróżniają się z tłumu.
Podobnie jak pogodził się z tym, że jego demon – Hood (zdecydowanie nie Robin, ponieważ ani on, ani jego właściciel nie uznawali bohaterstwa osławionego banity) podąża za nim krok w krok z kapturem narzuconym na głowę – czego powodem mogła być zarówno jego nieśmiałość, jak i zamiłowanie do dramaturgii – potykając się o nierówności chodnika i usilnie starając się przekonać swego pana do domniemanej użyteczności telefonów komórkowych i komputerów, których Dariusz nie posiadał, a wręcz się ich obawiał.
Makowiecki nieczęsto korzystał z Widzenia w miejscach publicznych, bo zwyczajnie nie był do tego przyzwyczajony, a poza tym szanował cudzą prywatność.
I wciąż pamiętał, jak to jest być „zwyczajnym”.
I za cholerę nie miał pojęcia, że Katla również Widzi!

Mad Len&Aylya


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Mad Len dnia Śro 17:47, 07 Maj 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 14:20, 03 Sie 2007    Temat postu:

Rozdział drugi
Przebudzenie Wiśniowego Dworu

Lodówkę w Domu Dziecka, będącym stałym miejscem zamieszkania Katarzyny, a właściwie, po latach użytkowania pseudonimu – Katli Górskiej, wypełniały – ku rozpaczy kucharki, i niewiedzy dyrektorki placówki – liczne rzeźby wykonane z lodu.
Były to miniaturowe, wybitnie niepraktyczne i nietrwałe dzieła sztuki, masowo produkowane przez piętnastoletnią Widzącą z zapałem, pewną dozą wprawy i czarującym brakiem pojęcia o ludzkiej i zwierzęcej anatomii, będącą jednym z wielu powodów, dla których nie radziła sobie kompletnie z biologią. Podobnie zresztą, jak z matematyką – brak właściwych wyliczeń i niezachowane proporcje również odgrywały znaczącą rolę w rzeźbiarskiej klęsce Katli.
Wychodziły jej – tak naprawdę wychodziły – jedynie szczury, których kucharka, pani Majewska, nie chciała widzieć na oczy, a już na pewno przechowywać w zamrażarce.
Rozmowa między dwójką Widzących toczyła się jednak całą kondygnację dalej od oszronionych urzeczywistnień dziecięcej fantazji.
W Cholernie Tajemniczym&Niesamowitym Pokoju Komputerowym, Do Którego Dzieci Nie Miały Wstępu O Tej Godzinie.
Panna Górska była dumna ze swych świeżo nabytych umiejętności konspiracyjnych, a zwłaszcza z tego, że – jak się okazało – jest w stanie cicho i niepostrzeżenie przemykać się i skradać z nogą uwięzioną w gipsie, i przy pomocy kuli.
Pan Makowiecki czuł natomiast, że powoli i łagodnie, acz nieuchronnie zbliża się do niego szlag, już niebawem mający go trafić z nieubłaganą precyzją i potęgą rzeczy długo odwlekanej.
Jakaś część jego umysłu ze smętną rezygnacją analizowała rozgrywającą się wyłącznie w jego wyobraźni scenę, w której dyrektor szkoły dla trudnej młodzieży z satysfakcją i pozornie pełną wyrozumienia miną wysłuchuje relacji, z której wyraźnie wynika, że zatrudniony przez niego kilka lat temu matematyk, o trudnym do zapamiętania nazwisku, spędził ze swoją uczennicą kilka godzin w zamkniętym od środka pokoju.
Otrząsnął się, w celu pozbycia przykrej wizji.
Otrząsnął się ponownie.
Nie zadziałało. Ona wciąż powracała, natrętna, niczym mucha.
Ich dyskusja toczyła się na wyższym poziomie porozumienia, niedosięgłym dla zwykłych, nieWidzących ludzi, w Szerszej Rzeczywistości, świecie pełnym aur i niematerialnych istot.
Zdecydowanie nie były to warunki, w których mógłby się skupić przeciętny śmiertelnik – spokojna, fioletowa chmura mocy omywała twarz Dariusza Makowieckiego, usilnie starając się ukryć przed jego rozmówczynią żółte, czarne i jadowitozielone rozbłyski, zwiastujące szybką zmianę nastroju, (zdecydowanie negatywną zmianę…) natomiast powietrze wokół Katli zdawało się drgać, poruszane niewyładowaną przez nią energią i wewnętrzną złością, będącą nieodzowną częścią jej charakteru, co właśnie powiedziała Dariuszowi jej aura.
Widzący mierzyli się wzrokiem, niczym zawodowi bokserzy na ringu, starający się wzajemnie wyczuć. W sytuacjach stresowych Talent Katarzyny Górskiej – wyjątkowo widowiskowy i świetnie sprzedający się w komiksach – sprawiał, że ławki i leżące na nich przedmioty dygotały wściekle, trzeszczeniem sugerując, że to jeszcze nie wszystko, na co stać ich oprawczynię.
Talent destrukcyjny – zawsze gotowy, aby wywarzyć drzwi, stłuc wazon, albo – ewentualnie – rozwalić komuś głowę ze zużyciem energii niewiele większej od tej, potrzebnej do wstania z krzesełka, albo podejścia do równoległej ściany. Ściany w naprawdę niedużym pokoju.
Dariusz Makowiecki z typową dla siebie logiką rozważał wszystkie argumenty za i przeciw – dochodząc do wniosków następujących:
a) Katarzyna Górska, znaczy się Katla, była jego uczennicą, co zobowiązywało go do bycia uprzejmym, albo przynajmniej nie bycia okrutnym;
b) No przecież ma złamaną nogę, musi ją ona boleć;
c) Widzący powinni trzymać się razem w grupie, co dość stanowczo wyklucza ewentualność tortur z uwzględnieniem miażdżenia sobie nawzajem kręgosłupów, tudzież odcinania głów;
d) Dobry Pitagorasie, jestem zamknięty w pokoju z Widzącą, której Talent jest w stanie rozerwać mnie na bardzo małe kawałki!
To ostatnie przesądziło sprawę natychmiast – matematyk obiecał sobie, że nie straci panowania nad sobą, ani nie rzuci Katli prosto w twarz stwierdzenia: „Czyś ty oszalała, kretynko, jesteś Widzącą, i korzystasz ze swoich możliwości w szkole? Szpiegujesz uczniów i nauczycieli? MNIE szpiegujesz?! I wiesz, że ja też Widzę, i nic nie mówisz?! Czy ty wiesz, jaki to jest szok, wejść do pokoju uczennicy, żeby oświadczyć, że dwa po dodaniu do czterech nie daje wcale osiemnastu i ni stąd ni zowąd natknąć się na MATERIALNEGO demona?! Demona-szczurzycę, na dodatek większego od niejednego psa? Takiego, który mówi do mnie w języku norweskim, że oberwę cegłówką?!”.
Postanowił być miły. Postanowił, że nie skorzysta ze swojego własnego Talentu – hipnozy – chyba, że sytuacja będzie tego wymagała, a szyby zaczną – za sprawą zirytowanej Katarzyny – pękać. Postanowił, że jej wysłucha, że z nią porozmawia, że nie będzie szpiegował myśli dziewczyny, i że jeśli ona będzie szpiegowała jego, to ukręci jej łeb w całkiem konwencjonalny sposób Zwykłych Śmiertelników.
Umiał dotrzymywać przyrzeczeń.
Niestety, nieco rozpraszał go fakt, że tuż koło niego buczał monotonnie włączony komputer, do którego zdołał już przypiąć się Hood, niezważający na to, że Łachudra – ogromna, szczurza demonica Katli okrąża w amoku obrotowe krzesełko naprzeciw biurka, fukając na dziwnie niegryzoniową modłę i co jakiś czas łapiąc go za nogę.
- Co pan taki wkurzony? – zapytała Katla, dość nieporadnie usiłując ułożyć swoją zapakowaną w gips nogę w jak najwygodniejszej pozycji.
Dariusz uśmiechnął się, pewny, że w trakcie tej desperackiej próby przekonania siebie i dziewczyny o własnym wybornym samopoczuciu, coś strasznego i nieodwracalnego stanie się z jego szczęką, albo i cała twarzą. Na przykład pęknie mu ona z wysiłku.
- Od jak dawna wiesz, że Widzę?
- Kilka miesięcy – odparła, pozornie obojętnie, nieumiejętnie starając się ukryć ciekawskie spojrzenie i pewną dozę podziwu. – Ale wcześniej nie mówiłam panu, że wiem, bo chciałam, żeby było dramatycznie.
„Dramatycznie to będzie, jak za sprawą hipnozy każę ci wyznać miłość dyrektorowi. Wszyscy będą płakać, zapewniam”.
- Czego ty w ogóle chcesz? Bo nie uwierzę, że zaliczyć rok. Skoro jesteś Widzącą, i skoro używałaś Talentu w szkole, to nie rozumiem, jakim cudem jesteś z czegokolwiek zagrożona!
- Najpierw jeszcze w klasie musi być ktoś, kto zna odpowiedzi!
Klawiatura zaklinała samoistnie, pobudzona złością Katli.
- Oo kurka… Darek, zobacz, tu na tym blogu jest napisane, że szukają oceniających… Zgłosić się? – odezwał się Hood, całkowicie pochłonięty przetrząsaniem Sieci. Dariusz całą siłą woli starał się przekonać siebie, że komputer nie podskoczy nagle, i nie przemieni się w zaopatrzonego w topór wojownika, ale bezskutecznie.
Nienawidził przedmiotów, posiadających choćby najmizerniejsze złudzenie samodzielnego umysłu.
Łachudra węszyła entuzjastycznie w powietrzu.
- Przecież nieraz dostają całkiem niezłe oceny – powiedział do Katli.
- Tak, ale trudno przewidzieć, które z nich dostanie. A jak pan tak bardzo chce wiedzieć, co takiego mam do powiedzenia… kurde, a jak mi pan nie uwierzy?
- Słownictwo – skarcił ją odruchowo.
- Ooo kurka! I mają własny czat! Zbierają się o dwudziestej w niedzielę! Chyba będę musiał wyskoczyć do jakiegoś sąsiada z komputerem, Darek.
Łachudra postanowiła uprzejmie zawtórować okrzykom Hooda.
- Kurde no, bo tu chodzi o to, że demony są ostatnio jakieś… dziwne. Czasami bledsze. Kiedyś nie mogłam w ogóle gadać z Łachudrą, po prostu jej nie słyszałam, i ona mnie nie słyszała. I chyba widziałam człowieka bez demona – oświadczyła Katla niepewnie.
Dariusz zakrztusił się wręczoną mu na dole herbatą.
Pracując w szkole uodpornił się na głupotę, ale wszystko ma przecież swoje granice!
- Absurdalne! Naoglądałaś się x-menów? Życie to nie jest komiks, a Widzenie to nie przywilej super bohaterów! Nie wiem, jak ty, ale ja z pewnością nie jestem mutantem. I żaden szalony doktorek z mackami nie będzie chciał nas zniszczyć! I nie uratujemy ludzkości, dzień dobry, witamy w prawdziwym świecie, nie zapomnijcie wykupić karnetu, zapraszamy z powrotem! – zawołał Darek, ignorując fakt, że rozzłoszczona Katarzyna Górska zaczęła metodycznie łamać oparcie najbliższego krzesła na niewielkie fragmenty.
- Ale to prawda! Nie miał demona!
- Może był chory? – zakpił Makowiecki.
- Nie miał demona, ty durny belfrze!
- Dwa razy dwa?
- Eee… - Katla zamilkła, zastanawiając się nad odpowiedzią intensywnie.
Łachudra postanowiła udzielić jej pomocy w języku hiszpańskim, co nie przyniosło raczej żadnych rezultatów. Farba na suficie zaczęła pękać…
- Całkiem niezłe to opowiadanie, Darek. Zobacz, piszą je dwie autorki. Fajny mają szablon, prawda? Taki zielony, z okiem… chciałbym umieć robić szablony, ale do tego potrzebna jest jakaś znajomość HTMLa… - rzekł Hood, zupełnie nie zważając na to, że jest niesłuchany.
- Dobrze, już, dobrze, powiedzmy, że ostatnio były jakieś zakłócenia z Szerszą Rzeczywistością – ja nic nie zauważyłem, ale niech ci będzie – to myślę, że i tak nie ma powodów do obaw – załagodził sytuację Dariusz.
- A co, takie rzeczy już się zdarzały?
- Ja nic o tym nie wiem, ale pewnie tak.
- Zna pan jakichś innych Widzących?
Dariusz Makowiecki w myślach przebiegł wzrokiem listę nielicznych osób, których twarze, bądź nazwiska byłby w stanie rozpoznać.
- Gdzieś w pobliżu miasta mieszka człowiek, zdaje się, że nazywa się Lwowski, którego Widzący szanują… mówią, że jest silny i w ogóle. Potężny. Słyszałem też o jakiejś aktorce, która grywa tu w teatrze, chociaż nigdy jej nie widziałem. To wszystko.
Katla pokiwała głową, najwyraźniej obmyślając już kolejne pytanie, które mogłaby mu zadać.
Głośny, irytujący dźwięk, wydobywający się z głośników komputera dość brutalnie przerwał ciszę, wprawiając Hooda w jeszcze lepszy nastrój.
- Popatrz, popatrz, Darek! Tutaj wyświetlił się napis, że Ayl jest dostępna!
Darek nie patrzył.
Przerażony stoczył się z krzesła pod biurko, narażając na pełne zdumienia spojrzenie Katli i przyjacielskie fuknięcie Łachudry skierowane prosto w jego ucho.

*

Lis siedział przy zerwanej jakiś czas temu huśtawce i mierzył niskiego, ciemnookiego chłopca, który wyglądał jakby sporo czasu spędzał w siłowni, bardzo nieprzychylnym spojrzeniem.
Dominik nie miał żadnych wątpliwości, co do powodów dezaprobaty wyrażanej przez zwierzę. Lis z całą pewnością wiedział, że to sam Dominik przed dwoma miesiącami zerwał nie tylko rzeczoną huśtawkę, ale także pomógł wyrwać z betonu ławkę i uszkodzić koniki,
a na koniec opił się niemalże do nieprzytomności siedząc na równoważni, z której następnie zleciał. A raczej chyba ktoś pomógł mu z niej zlecieć, bo następnego dnia okazało się, że deska została dokładnie połamana, ale w tym to już Dominik nie brał udziału.
- Nie patrz tak na mnie.
Lis w odpowiedzi jedynie machnął długim, puszystym ogonem, który rozdwajał się mniej więcej w połowie, aby zakończyć się dwiema, wspaniałymi kitami, będącymi powodem wielkiej i nieustającej lisiej dumy.
- Tylko się bawiliśmy.
Lis ziewnął.
- Do jasnej cholery, nie jesteś moim sumieniem! - wrzasnął w końcu zdenerwowany Dominik, sprawiając, że jakaś młoda kobieta, popychająca wózek ominęła chłopaka szerokim łukiem, rozważając pomysł zadzwonienia do zakładu dla psychicznie chorych. Zrezygnowała z tego pomysłu po pierwsze dlatego, że pewnie zażądaliby podania nazwiska, po drugie - nie miała numeru.
Na kolanach chłopca siedzącego w wózeczku leżała malutka, uśpiona wiewióreczka, zapewne niewidoczna dla nikogo, oprócz Dominika, lisa i samego dzieciaka. Gdyby Dominik nie robił wszystkiego, by nie widzieć tych wszystkich kolorowych plam otaczających ludzi, rudego lisa, włóczącego się za nim krok w krok i niepokojąco realnych, dziwacznych stworzeń, czasem towarzyszącym niektórym ludziom spotykanym na ulicach, w lot zrozumiałby, że maluch jest jednym z przedstawicieli Widzących.
- Gdybym nim był, już dawno przestałbym istnieć - stwierdził w końcu lis, a jego dwie kity zawirowały w dzikim tańcu. - Na szczęście jestem tylko demonem.
- Cholerne demony - warknął Dominik, odwracając się od lisa i ruszając przed siebie.
Zwierzak oczywiście ruszył za nim.
Legitymacja szkolna chłopaka głosiła, że nazywa się Dominik Orłowski, na świat przyszedł prawie siedemnaście lat temu, a uczęszcza do trzeciej klasy gimnazjum w szkole dla trudnej młodzieży. Teoretycznie powinien w tej chwili być uczniem klasy pierwszej liceum, tudzież technikum lub zawodówki, ale że w pierwszej gimnazjalnej robił dosłownie wszystko, aby uniemożliwić sobie szanse zdania do następnej klasy, przedłużył swój pobyt w znienawidzonej placówce edukacji o rok. Sam fakt przybywania w szkole dla trudnej młodzieży zawdzięczał licznym uwagom w dzienniczku, skargom uczniów, rodziców i nauczycieli do swojego starego wychowawcy, pobiciu kolegi z klasy, oraz finałowemu numerowi - rozpyleniu w szkole gazu, który znalazł razem z kumplem w piwnicy, a który wywołał u kilku uczniów reakcję alergiczną i sprawił, że trafili do szpitala na obserwację.
Jeśli natomiast chodziło o lisa, nazywał się Axel i był demonem, cokolwiek to znaczyło. Dla Dominika stanowił po prostu cholernie wkurzającego zwierzaka, którego nie można było się pozbyć. Chłopak nienauczony wykorzystywania swoich umiejętności, co więcej nawet nie chcący ich zaakceptować, nie potrafił poradzić sobie z wiecznie łażącym za nim lisem, przez którego już od około miesiąca zaczął zachowywać się w miarę poprawnie.
Bo jak tu, kurcze, przeklinać co drugie słowo, bić się z kretynami z klas równoległych i upijać, kiedy ciągle przy nodze siedzi ci coś rudego i patrzy z taką dezaprobatą w bursztynowych oczach, albo rzuca ironiczne komentarze, a ty mu nawet odpowiedzieć nie możesz, żeby kumple nie uznali cię za wariata?!
Lis pojawił się jakieś trzy miesiące temu, a razem z nim także dziwne, kolorowe plamy dookoła ludzi i jakieś stworki, których zarys Dominik mógł czasem dojrzeć w barwnych plamach otaczających osoby, które znalazły się w jego pobliżu. Parę razy nawet zdarzyło się, że te… demony były tak wyraźne, jak sam Axel. Łatwo sobie wyobrazić, jak poczuł się biedny chłopak, kiedy pewnego pięknego dnia wszedł do szkoły, nie przeczuwając niczego złego i wpadł na dziewczynę, która siedziała na parapecie okna. Nie byłoby w tym oczywiście nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nagle znikąd na jej ramieniu zmaterializował się szczur, z którym zaczęła najnormalniej w świecie rozmawiać…
Dominik uznał, że przebywanie w szkole ma na niego zdecydowanie zły wpływ i postanowił nie wracać do niej przez co najmniej tydzień. Niestety - nie pomogło. Kolorowe plamy nie znikły, dziwne postacie, których najwidoczniej nie widział nikt inny wciąż uparcie się pojawiały, natomiast lis…
Wciąż nie odchodził od jego boku i uparcie dążył do sprowadzenia chłopca na drogę cnoty. Na którą ten bynajmniej nie miał ochoty wstępować.

*

Pokryty średniej jakości graffiti i – przy okazji – sporą ilością brudu i kurzu autokar, toczył się powoli po zakorkowanych o tej porze dnia ulicach, wijąc się na zakrętach, niczym gąsienica w ruchliwym stadzie kolorowych chrząszczy, hojnie korzystających z klaksonów.
Miejski środek transportu zajmował depczący sobie wzajemnie po nogach, lekko przyduszony tłum ludzi, z których każdy z utęsknieniem wyczekiwał własnego przystanku, i ze wszystkich sił starał się powstrzymać cisnące się na usta przekleństwa i komentarze.
Jednemu z pasażerów ewidentnie się to nie powiodło.
Kierowca przydługiego wehikułu jechał przez chwilę slalomem, wyraźnie niezdecydowany, wkrótce jednak – z niezwykłą u siebie agresją – zatrzymał się gwałtownie przy tabliczce, przedstawiającej umowny rysunek autobusu, omal nie tratując oczekującej na niego grupki nastolatków z plecakami, otworzył wszystkie drzwi z hukiem, po czym ponad wszelką wątpliwość rozwścieczony do ostatnich granic wstał z miejsca przed kierownicą, kilkoma susami pokonał odległość dzielącą go od niewysokiego, nieskazitelnie ubranego mężczyzny i…
W niedźwiedzim uścisku dociągnął go aż do samego wyjścia, wyrzucając na zewnątrz bezceremonialnie.
- Sukinkocie! – zawył poszkodowany, wygrażając autobusiarzowi pięścią.
Kierowca, do którego nagle dotarł ogrom popełnionej przez siebie zbrodni, obejmującej naruszenie nietykalności klienta, znieruchomiał wpół kroku, zmartwiony, jednocześnie usiłując uśmiechnąć się przepraszająco do wstających z popękanego chodnika dzieci.
Na awanturniczego użytkownika firm przewoźniczych postanowił profilaktycznie nie zwracać uwagi, co okazało się być trudne, ze względu na to, że wyżej wspomniany wypluwał właśnie (w sensie metaforycznym, rzecz jasna) własne płuca, stojąc chwiejnie na oddzielającym trotuar od jezdni krawężniku.
Ponownie zasiadł na swoim miejscu, nad głową mając irytującą, wykonaną z miękkiego tworzywa choineczkę, której nigdy niespełnionym zadaniem i aspiracją było wydzielanie zapachu przyjemnego dla ludzkiego zmysłu węchu.
Zamachał rękami gościnnie, jakby usilnie starając się przekonać wystraszonych pasażerów o własnej poczytalności.
Wyrzucony przez niego przed chwilą człowiek wciąż krzyczał, nieświadom jeszcze, że powoli udaje mu się wyprowadzić swego dręczyciela z równowagi.
- Durna pało! Nędzny męcie, ochłapie ludzkiej cywilizacji, kreaturo, pamiątko człowieczego analfabetyzmu!
Kierowca przygryzł wargę, nastolatki zachichotały, a młoda matka, trzymająca w objęciach dziecko, cofnęła się z miną wyrażającą zgorszenie.
- A twoja babka była chomikiem! – dodał pospiesznie Wyrzucony.
To przesądziło sprawę. Autobusiarz ruszył z piskiem opon, ponownie zmuszając garstkę gapiów do pospiesznego odskoczenia z daleka od ulicy, za budkę przystanku i za budynek, w którym mieścił się kiosk i sklep monopolowy zarazem.
Niski człowieczek tupnął nogą z frustracji i zacisnął mocno pięści – zdecydowanie nie lubił, gdy mu przerywano w wygłaszaniu własnego zdania na temat czegoś – ewentualnie kogoś.
Przez moment rozważał możliwość rzucenia się w szaleńczą pogoń za facetem, który śmiał go znieważyć. Który śmiał go wywalić na zbity pysk! Który śmiał go… mężczyzna wzdrygnął się konwulsyjnie. Śmiał go dotknąć! Brudnymi łapami, na pewno niezdezynfekowanymi w specjalnym, antybakteryjnym mydle!
Pogoń wydawała mu się w takiej sytuacji bezsensowna. Trzeba wracać do domu.
Trzeba się umyć.
Dawid Romanowski, bodziec, który doprowadził kierowcę autobusu do stanu autentycznej furii komentarzami na temat niewielkiego – delikatnie mówiąc (a warto wspomnieć, że pan Dawid nigdy nie bywał delikatny) – poziomu wiedzy ludzkości na temat higieny osobistej, które momentami potępiały też ich wygląd, ubiór i styl życia do ośmiu pokoleń wstecz, ruszył pospiesznie w kierunku własnego, starannie odkurzonego i zabezpieczonego przeciwko insektom i roztoczom mieszkania, usilnie starając się zachować pozycję idealnie wyprostowaną, oraz równy oddech – trzysekundowe wdechy i wydechy. Nos – usta. Nos – usta.
Dawid Romanowski był Widzącym, który nigdy do końca nie zaakceptował własnej natury. A już na pewno nie zaakceptował swojego demona – Bernarda, przyjmującego najczęściej postać maleńkiego, wąsatego teriera o wilgotnych oczach, złaknionego miłości i kogoś, w kim mógłby znaleźć oparcie.
Kogoś, kto rzucałby mu patyki i kupował piszczące gryzaczki w kształcie selerów i uśmiechniętych kurczaków o wiotkich szyjkach.
Jakby się tak nad tym zastanowić – brak akceptacji i nietolerancja mogłyby znajdować się w słowniku synonimów tuż obok nazwiska Dawida, który tak naprawdę nigdy nie nauczył się rozumieć natury czegokolwiek.
Dawid Romanowski był zaprzysięgłym rasistą i homofobem. Nienawidził zwierząt, w związku z czym starał się unikać potraw mięsnych, co nie zmieniało faktu, że notorycznie sarkał na kapustę, sałatę i „inne surowe świństwa w kolorze glutów”.
Człowiek ten cierpiał na całe mnóstwo nerwicowych natręctw, bardzo przeszkadzających mu w codziennym życiu, nienawidził kłamców i tych wszystkich ludzi, będących w stanie swobodnie bujać w obłokach, co wcale jednak nie zbliżało go do matematyki i innych nauk ścisłych – jako uczeń szkoły podstawowej jeden jedyny raz przełamał swoją awersję do kruszącej się kredy tylko po to, by w bólu i z poszarzałą, ściągniętą z wysiłku twarzą napisać na tablicy: „Pan od matmy jest gupi”, co zresztą przypłacił godziną spędzoną w ubikacji, męczony torsjami, spowodowanymi wstrętem do osiadłego na jego rękawach białego pyłu.
Dawid Romanowski zarabiał na życie pisząc piękne, cieszące się powszechnym uznaniem wiersze.
O ironio.
Dawid Romanowski, jako urodzony hipochondryk, zamiast wierzyć w prawdziwość własnych wizji, będących objawem proroczego Talentu Widzącego, a także w istnienie demonów i Szerszej Rzeczywistości, wolał utrzymywać, że jest ciężko chory. Na głowę.
W gruncie rzeczy było w tym stwierdzeniu sporo racji.
Dawid Romanowski był dość poważnie obłąkany.

*

W Wiśniowym Dworze czas stał w miejscu.
A przynajmniej takie wrażenie czasem odnosił Marek. Wydawało mu się często, że tutaj coś dziwnego dzieje się z czasem, że zaczął zwalniać całe lata temu, aż w końcu zatrzymał się, przestał płynąć. Kolejne dni zlewały się w jeden ciąg, już dawno przestał mierzyć ich upływ przy pomocy kalendarza i nigdy nie umiał powiedzieć, czy jest wtorek, czy może sobota. Nie był już nawet pewny, który akurat jest miesiąc - i gdyby śnieg przez jakąś dziwną anomalię pogodową spadł we wrześniu, byłby przekonany, że to już grudzień.
Nie potrafił nawet powiedzieć, jak długo trwa jego pobyt w tym miejscu. Może zamieszkał w Wiśniowym Dworze parę miesięcy temu, a może minęły już lata od tego wydarzenia. I choć wciąż w jego pamięci pozostawała wizja białych sal, śliniących się ludzi, pracowników zakładu przemawiających łagodnym, cierpliwym tonem, to powoli, z każdym kolejnym dniem stawała się coraz bardziej niewyraźna.
Czas mierzył tylko w liczbie przeczytanych książek, których setki można było odnaleźć w bibliotece Piotra i ilości namalowanych przez siebie obrazów. Jedynymi osobami, z którymi miał kontakt był Piotr, czasem przychodzący zamienić z nim parę słów i Anna, która zawsze przemykała się gdzieś w cieniu i nigdy nie było się pewnym, czy to jej jasne włosy mignęły gdzieś w drzwiach, czy może to była tylko smuga światła.
Jego jedyną towarzyszką była demonica Krista, która najczęściej przebywała pod postacią białej, perskiej kotki, wygrzewającej się na parapecie. Nawet sny prawie go nie prześladowały, sny, które kiedyś nie dawały mu spokoju i powoli doprowadzały go do szaleństwa, prawdziwego szaleństwa a nie jedynie obłędu wmawianego mu przez krewnych i pracowników zakładu, zwykłych ludzi, nie umiejących zrozumieć czym jest Widzenie. Mógł im oczywiście uwodnić, każąc zmaterializować się swojej demonicy, ale to było zbyt niebezpieczne. Wtedy nie byłby już nieszkodliwym wariatem, ale pewnie królikiem doświadczalnym i przedmiotem badań.
Po raz pierwszy w życiu był naprawdę szczęśliwy. Ale szczęście ma to do siebie, że nigdy nie trwa zbyt długo.
Na samym początku powróciły sny. Niemal każdej nocy znów widział nieznane sobie osoby, nigdy niewidziane miejsca i straszne, a także niepokojąco dziwne wydarzenia. Wielokrotnie wcześniej widział już wypadki i umierających, ale jeszcze nigdy ludzie… nie znikali. Po prostu, jakby przestawali istnieć, rozpływali się w powietrzu. Lub chodzili ulicami bladzi i jakby puści…
Potem zaczęły się telefony. Piotr był najbardziej znanym Widzącym, wiele osób do niego dzwoniło, ale nigdy nie tak wiele. Marek słyszał raz jak rozmawiał z kimś, kogo nazwał bardzo dziwnym imieniem (może brzmiało Djalhi, albo bardzo podobnie), mówiąc o tym, że to wszystko (co wszystko?) coraz bardziej go niepokoi. W ciągu paru dni dwukrotnie pojawiła się Natasza, która na ogół rzadko odwiedzała Wiśniowy Dwór i o dziwo zachowywała względną powagę, chwilowo rezygnując ze swojej kokieterii i ciągłego śmiechu. Demon Piotra, wielki lew, wydawał się coraz bardziej niespokojny.
I tylko Anna tak jak wcześniej krążyła gdzieś po ciemnych kątach, zawsze obecna, ale prawie nigdy nie zauważana.
Nawet w Wiśniowym Dworze spokój nie mógł panować zawsze. I pewnego ciepłego dnia, czas znowu ruszył do przodu.

*

Biała, perska kotka siedziała na kanapie przed telewizorem w towarzystwie wielkiego lwa, wyciągniętego na dywaniku. Piotr Lwowski, siwowłosy mężczyzna koło czterdziestki, który z pewnością zostałby zatrudniony w każdym supermarkecie w roli Świętego Mikołaja, tkwił przy telefonie, usiłując z kimś rozmawiać. Głośne dźwięki wydawane przez telewizor nieco mu to utrudniały.
- Kocham Brooke, rozumiesz?! Kocham, jak nikogo na świecie!
- Ja nie rozumiem, Krista - mruknął cicho lew, szeroko ziewając. - Ta Brooke jest w końcu z tym Ridgem, jego ojcem, bratem, czy z tym… jak mu tam…
- Teraz jest z Tornem - fuknęła na niego kotka, z przejęciem wpatrując się w telewizor. - Wcześniej była z Ridgem. A wcześniej z jego ojcem. A wcześniej znowu z Ridgem. Na stronie internetowej czytałam, że potem znowu będzie z Ridgem.
- Czy ona nie może wreszcie się zdecydować? - zainteresował się lew, śledząc spojrzeniem żółtych oczu całującą się parę. - Na litość, ma już dorosłe dzieci, nie powinna wchodzić w wiek menopauzy?
- Phi! Zamknij się ty… ty samcze! Nie zrozumiesz złożoności kobiecych uczuć!
Lew przez parę sekund dogłębnie rozważał ten problem. Po chwili doszedł do wniosku, że rzeczywiście, nie zrozumie. I chyba woli nie rozumieć. Ale wolał tego nie mówić na głos. Demonica Marka była na ogół bardzo spokojna, ale pod pewnymi względami niestety przewrażliwiona. Jak na przykład telenowele, w tym jej ukochana „Moda na sukces”
- A ten Erick? Będzie miał prawnuki, a ciągle się jakoś ustatkować nie może. W tym wieku to już nie do kobiet!
- Gdyby w tym wieku mężczyźni rezygnowali z kobiet, to czym by była teraz Polska? Byłby tylko jeden Jagiełło!
- Proszę was, trochę ciszej - jęknął z rozpaczą Piotr. Demony posłusznie zamilkły, nawet przyciszając telewizor. Mężczyzna znów powrócił do przerwanej rozmowy. - Tak, moja droga, wiem na co się decyduję. Zapewniam cię, że potrafię powstrzymać ich wszystkich przed pozabijaniem się nawzajem.
- No, nie jestem taka pewna - odparła Natasza, lekko sceptycznym tonem. - Ten Dominik kompletnie ignoruje Widzenie. A Dawid, o którym mówiłeś? Jak w ogóle masz zamiar go ściągnąć do Wiśniowego Dworu!? Och Piotrze, jesteś zdecydowanie nierozsądny!
To stwierdzenie w ustach najbardziej nierozsądnej kobiety na świecie, której prąd pewnie dawno już by odcięli, gdyby jej podopieczna nie przypominała wciąż o przykrej konieczności zapłaty rachunków, zabrzmiało cokolwiek śmiesznie.
- Nie martw się, moja droga. Mam swoje sposoby.

Mad Len&Aylya


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Aylya dnia Sob 16:28, 24 Maj 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 10:23, 16 Wrz 2007    Temat postu:

Rozdział trzeci - część pierwsza
Szczurołap

Czas płynął.
A właściwie, to jego metody przemieszczania się nie miały wiele wspólnego ze swobodnym dryfem i łagodnym, miękkim unoszeniem się na falach metaforycznego oceanu.
Czas gnał na złamanie karku, sapiąc wpadał na pierwszy lepszy dworzec, a następnie – wciąż w pełnym biegu – rzucał okiem w stronę rozkładu pociągów, i nie namyślając się długo, wskakiwał do najszybszego i najdroższego Intercity, ruszającego właśnie z peronu drugiego.
Jedną z niewyjaśnionych zagadek Wszechświata pozostanie fakt, że Czas – który przecież nie mija wcale żadnego z konduktorów – nie zetknął się nigdy z dość kłopotliwą dla niego operacją kontrolowania biletów.
Przyznajmy – zawsze był niesamowitym wręcz farciarzem.
Jego działania nie ograniczają się, niestety, do swobodnego podróżowania po świecie – Czas, jako nieuleczalny pasożyt, zmuszony jest zmienić wszystko, co napotyka na swej niekończącej się trasie widokowej.
I tak, marzec niepostrzeżenie przepoczwarzył się w ciepły, aczkolwiek dość zdradliwy jeszcze czerwiec, nie omijając przy tym dzielących je dwóch miesięcy.
W ten sam sposób gimnazjaliści uzyskali wyniki testów końcoworocznych, Katarzyna Górska, zwana Katlą, wykaraskała się zarówno z niewygodnego gipsu jak i równie niewygodnego zagrożenia z matematyki, a Dariusz Makowiecki – jak co miesiąc – wylądował na pobliskiej poczcie.
Czas obdarzył Hooda najnowszym modelem Sony Ericssona.
Ku rozpaczy Dariusza.
- Spójrz tylko… - wyszeptał nabożnie Hood, unosząc mały, srebrny telefon w powietrze, niczym odprawiający mszę kapłan. – Wiesz w ogóle, co to jest?
- Chyba wolałbym zastanowić się nad tym, jak ty toto zdobyłeś. Hm?
Demon spojrzał na skrzywionego matematyka z szatańskim błyskiem w oku.
- Toto? – zapytał dziwnie wysokim, ciężkim od niewybaczalnej obrazy głosem. – Mówisz na to… cudo… „toto”? Pozwól, że ci wyjaśnię, Darek! Ten maleńki, cudowny aparacik, ta niewyobrażalnie wręcz potężna relikwia współczesnego świata…
- Relikwia współczesnego świata?
- Tak! To jest… Sony Ericsson K800i! Nowiusieńki, nieużywany! Prosto z limitowanej – słuchasz mnie, Darek? – LIMITOWANEJ serii „James Bond Edition”! Znany z filmu „Casino Royale”!
- Nie znam „Casino Royale” – odburknął cicho Dariusz, nerwowo rozglądając się dookoła.
Zdecydowanie nie życzył sobie, aby ktokolwiek usłyszał go, jak mówi sam do siebie. Wystarczyło mu, że cała jego misja – powtarzająca się zresztą co miesiąc – była dość przykra.
Właściwie natychmiast po tym, jak dołączył do grona Widzących Przebudzonych, ktoś, sam siebie określający mianem „Pośrednika”, przekazał mu wiadomość, pochodzącą od nieznanego Dariuszowi… jakże on się nazywał? Racja, Piotr Lwowski.
„Guru” wszystkich Widzących, a przynajmniej tych, którzy mieli o nim jakiekolwiek pojęcie.
Nakazał Dariuszowi powracać na pocztę co miesiąc, gotowemu do odebrania faksu od potężnego Widzącego – albo któregoś z jego sługusów, bo Lwowski nigdy nie podpisywał się pod wiadomościami osobiście.
Cholerny miłośnik konspiracji, wiecznie używający przedziwnych pseudonimów.
Darek nie znosił faksów, podobnie jak nie znosił telefonów, do których były podłączone, komórek, które Hood zwykł magazynować w czarnych fałdach swojej szaty i komputerów, które – jak mu się wydawało – napierały na niego ze wszystkich stron, nieważne, gdzie się znajdował.
Kiedy tylko zbliżał się do jakiegokolwiek urządzenia posiadającego złudzenie samodzielnego umysłu, profilaktycznie wyłączał zdolność Widzenia, usidlając zmysły.
Aury, otaczające te przedmioty były takie… prawdziwe. Niewiele różniące się od ludzkich, czy zwierzęcych, ale zupełnie inne zarazem. Przerażały go. Nie potrafiłby trzymać któregoś z nich we własnym domu, tak, jak prawdopodobnie nie umiałby przytknąć słuchawki telefonu komórkowego do ucha.
Przystanął przy swoim stanowisku, oczekując, aż stary, wysłużony faks zacznie charczeć i dławić się tuszem.
Szum przesyłanej wiadomości…
Faksy – prawdopodobnie dlatego, że były już mocno przeżytkowe – nie miały tak groźnych, wstrętnych aur, jak komórki, ale mimo to…
Nawet po zamknięciu swojego umysłu przed Szerszą Rzeczywistością, wokół wszystkiego, co otaczało Widzącego, wiły się niewyraźne, szare cienie, a kształt stojącego nieopodal demona dało się rozpoznać.
Szum przesyłanej wiadomości…
Szum i głośne, irytujące odgłosy schorowanej maszyny.
- Jasna cholera… - syknął Dariusz, na moment zapominając o swej nieskazitelnej, nauczycielskiej moralności. – I jak ja mam to odczytać?
Aury powróciły niepostrzeżenie.
- A widzisz. Mówiłem, mówiłem! – ucieszył się Hood. – Te całe faksy to jedno wielkie, opatentowane…
- Jeśli powiesz coś w stylu relikwii współczesnego świata…
- … knocenie tekstu!
Dariusz odsunął się od faksu tak daleko, jak to tylko było możliwe, po czym zaczął starannie badać niewyraźną treść wiadomości, uzupełniając jej luki z pomocą własnej wyobraźni.
Czytał, nie zwracając uwagi na mamrotanie demona.
Czytał…
I zamarł ze zdumienia, i następującego zaraz po nim szoku.
Kątem oka zarejestrował fakt, że Piotr Lwowski podpisał się imieniem i nazwiskiem.
- Złe wieści? – zainteresował się Hood, poważniejąc natychmiast.
Matematyk wręczył mu list w milczeniu.
- Wiśniowy Dwór? – upewnił się zakapturzony stróż, zerkając na wiszący nad nimi ścienny zegar. – I mamy zabrać ze sobą szczurzycę.
- Chciałeś powiedzieć: Katlę.
- Wiem, co chciałem powiedzieć. My, demony, patrzymy na zawiązek ducha i człowieka w trochę inny sposób, niż wy. Zresztą nieważne. Zadzwoń po nią. Powinna jeszcze być w szkole.
Wyjął z jednej ze swoich licznych kieszeni prezentowany wcześniej telefon komórkowy.
Dariusz patrzył na niego z niechęcią, graniczącą z atawistycznym wręcz lękiem.
W końcu sięgnął po mały aparacik, jednocześnie usidlając zmysły.
„James Bond i „Casino Royale”, tak? – pomyślał.”

*

Ze snu wyrwała go bezkształtna plama światła, która rozbłysła pod jego powiekami.
A to – jakby na to nie patrzyć – było dość zdumiewające. Dawid Romanowski przyzwyczaił się do długich, barwnych, nieraz fabularyzowanych, a w każdym razie na pewno pełnometrażowych wizji przyszłości, dręczących go niemal co noc, które zwykły sprawdzać się zaledwie w połowie przypadków
Ich częstotliwość nie sprawiała oczywiście, że zaczął wierzyć w swoje umiejętności Widzącego, czy też własną psychiczną zdrowotność – no, prawie całkowitą zdrowotność – co nie zmieniało faktu, że czasami, nim jeszcze zdołał strząsnąć z siebie senność i wydłubać z kącików oczu śpiochy, prawie przyjmował do wiadomości materialność swego demona.
Zdarzało się, że był miły dla Bernarda – małego, kulącego się w nogach jego nieskazitelnie czystego łóżka teriera, który od czasu do czasu zamieniał z nim kilka ostrożnych słów, fascynował się filmami z Julią Roberts w roli głównej i wypijał hektolitry mleka, tym samym zapobiegając ich zepsuciu w otchłani chirurgicznie białej lodówki Dawida.
Czasami wmawiał sobie, że – nawet jeśli jest halucynacją – Bernard to miły psiak i prawie można go lubić. To znaczy – można by było go lubić, gdyby tylko nie śmierdział tak potwornie, jak to mu się zdarzało po starannym wylizaniu miski pełnej karmy, powstałej z najprawdopodobniej mięsnych składników, o których bliższe pochodzenie nie należy pytać.
Czasami ulegał prośbom wąsatego teriera, gdy ten życzył sobie, by Dawid poczytał mu któryś z rozdziałów Kubusia Puchatka.
Czasami tworzyli naprawdę zgrany duet – pies-demon i jego pan.
Ale to nie był jeden z tych dni.
- Moje łóżko! Obślinisz mi łóżko!
Bernard podniósł się z zakłopotaniem, podczas gdy Dawid zerwał się nieprzytomnie, machając rękami jak wiatrak.
- Tyle razy powtarzam! Czy wiesz, co się was czepia, ciebie i futrzaków takich jak ty? To ci powiem! Spirocerca lupi! – zagrzmiał, energicznie otrzepując swoją piżamę, podczas gdy mały demon warował przy jego nodze, patrząc na jego twarz pełnymi bólu i smutku, wilgotnymi oczami. – Giardia duodenalis! Hammondia heydorni, Neospora caninum, Alaria alata, Taenia ovis, Toxocara canis, a nawet Larwy Calliphoridae! I nie pytaj mnie, co to jest, bo nie wiem. Ale brzmi nieciekawie, przyznaj!
Zapowiadał się miły poranek.

*

- Chcesz powiedzieć, że dzisiaj to nie było nic ciekawego, nic, nic, nic ciekawego, szczek?! Szczek! Szczek! – Demon w materialnej postaci okrążał go w podskokach, radośnie machając ogonem, wyprzedzał nieco, by powrócić za chwilę, wywijając dzikie salta, spirale i ósemki w powietrzu.
Zawsze podążał za Dawidem, choć nie do końca krok w krok – jego hiperaktywna natura budziła się w nim podczas spacerów na świeżym powietrzu i nie pozwalała mu na spokojny, zrównoważony marsz wzorowego przyjaciela człowieka.
- Tylko biała plama – burknął Dawid, nie zważając na to, że oboje maszerują główną ulicą miasta, gdzie ktoś mógłby go usłyszeć i wyciągnąć niezbyt pochlebne wnioski.
Nie przeszkadzało mu, gdy ludzie uważali go za szaleńca – on sam miał o sobie podobne zdanie i – w pewnym sensie – szczycił się swoją domniemaną ułomnością.
„Popatrzcie. Jestem nienormalny. Gadam z psem, a najzabawniejsze jest to, że on w każdej chwili może zrobić się niewidzialny, wiecie? Albo widzialny tylko dla mnie. I cierpię. Tak, jestem bardzo chory. Czy wiecie, co znaczy taki ból? Mieści wam się to w głowach? – myślał z satysfakcją.”
- Bernardzie? Zdecydowanie wolę cię, kiedy zachowujesz się normalnie.
- Juhuuu! – odkrzyknął w odpowiedzi teraz już zdematerializowany psiak, wpadając prosto w zwartą grupkę japońskich turystów, fotografujących się na tle staroświeckiego, obskurnego baru mlecznego.
Niska kobieta z wycieczki poczuła zaledwie zimny powiew na skórze, gdy niewidoczny demon przemknął jej między łydkami, po czym zrobił ostry w tył zwrot i pogalopował z powrotem w kierunku Dawida.
- Bernardzie, zachowuj się! – ryknął Dawid, usilnie starając się nie dostrzegać aur, które właśnie w tej chwili zaczęły się przed nim objawiać, jednocześnie zastanawiając się, dlaczego, u licha, rozmawia z wytworem własnej wyobraźni.
- Mamiku, mamiku! – krzyknęła mijająca go mała dziewczynka, wpatrująca się w jego twarz oczami rozszerzonymi ze zgrozy i czegoś w rodzaju chorobliwej fascynacji. – Mamiku! Ten pan to waliat!
- I nawzajem! – warknął Widzący, krzywiąc się szaleńczo dla lepszego efektu.
- Daw, Daw, Daw!!! - zawył demon, niespodziewanie przybierając realną formę, i wpadając na swego pana z impetem i siłą rażenia wykatapultowanego pocisku.
- Szlag! Pobrudzisz mnie, durniu! – strząsnął go z siebie z odrazą, po czym zerwał się z asfaltu, na który powalił go Bernard, z przerażeniem obserwując niewidzialne pyłki kurzu, osiadłe na przedzie jego białej (rzecz jasna) koszuli.
Było mu zdecydowanie źle.
Był nieszczęśliwy.
Zrobił kilka niepewnych kroków do przodu, odetchnął głęboko, spokojnie, w przeświadczeniu, że pomoże mu to odzyskać dawny, spacerowy rytm.
W końcu poczuł się pewniej. Na tyle pewnie, że zupełnie nie zwrócił uwagi na to, że idzie samotnie. A przynajmniej przez pierwsze kilkanaście sekund.
- Bernard…? – rzucił w powietrze, zaniepokojony milczeniem teriera. Odpowiedziała mu cisza.

*

Ściąganie w szkołach polskich to już właściwie tradycja.
Podobno w Anglii i Ameryce coś takiego jest nie do pomyślenia. A w Australii każdy sam musi troszczyć się o swoje oceny i nikt mu nie będzie podpowiadał.
Podobno. Uczniowie w Polsce nie bardzo w to wierzą, a jeśli nawet – to w końcu, do licha, wszyscy trąbią o zagrożeniach procesu globalizacji i tym, jak młodzi Polacy bezkrytycznie przejmują zagraniczne wzorce. No, już nie muszą się przejmować. Młodzież polska z pewnością nigdy nie zrezygnuje ze ściągania, bo tak robią Amerykanie. A przynajmniej nie w tym stuleciu.
Rudy Piotrek siedzący w ławce przed Blanką usiłował zajrzeć przez ramię do kartki swojego sąsiada. Przedsięwzięcie z góry skazane na niepowodzenie – Piotrek nie umiał prawie nic. Wiedza Maćka natomiast osiągała poziom depresyjny.
Klasowa modnisia, Ola, podwijała do góry spódniczkę z wyrazem rozpaczy na twarzy. Wyglądało na to, że nakleiła kartkę nieco zbyt wysoko, a potrzebne jej informacje zostały umieszczone na samej górze. Nauczyciel chyba świetnie zdawał sobie sprawę z jej dzikich manewrów (trudno było ich zresztą nie zauważyć), ale udawał ślepego i ciężko upośledzonego psychicznie. Doskonale wiedział, że kiedy tylko zapyta: „Aleksandra! Co masz pod spódnicą?”, albo co gorsza każe jej tą spódnicę podnieść, zostanie oskarżony o molestowanie seksualne uczennicy szybciej, niż zdoła powiedzieć: Ale ona ściągała!
Moniczka w pierwszej ławce co chwila zerkała na swoją rękę, a Krystian gorączkowo poszukiwał w piórniku długopisu. Już piąty raz zresztą.
Blanka Domino udawała właśnie, że czyta pytania. W rzeczywistości jednak po prostu od dwudziestu minut czekała aż Amelia Ratajczak, najmądrzejsza dziewczyna w ich klasie i jej sąsiad z ławki Marek, geniusz jeśli chodzi o fizykę, zdążą zakreślić parę odpowiedzi. Manewry ze spódniczkami, ściągami na rękach i w piórnikach, albo błaganie o pomoc kogoś, kto siedzi obok, były zdecydowanie nie dla niej. Te metody wymagały zbyt wiele wysiłku, nerwów i nie dawały pewności uzyskania dobrej oceny. A to w końcu był już ostatni sprawdzian z fizyki w tym roku i zależał od niego stopień, jaki znajdzie się na świadectwie Blanki.
- Wan – mruknęła cicho do demona, który do tej pory całkiem zadowolony z życia siedział sobie wygodnie na jej głowie i machał ogonem tuż przed jej oczami.
Tak. Widzenie umożliwiało ściąganie perfekcyjne. Samo czytanie w aurach odpowiedzi byłoby raczej dość trudne, pomimo tego, że chyba pół życia spędziła na szpiegowaniu ludzi w ten sposób. Ale kiedy ma się pod ręką miniaturowego smoka?
Demawand ziewnął szeroko, rozłożył skrzydełka i poleciał prosto do ławki Amelii i Marka. Po paru sekundach dokładnego studiowania ich kartek powrócił do Blanki.
- A, b, a, a, c, b – wyrecytował, a dziewczyna pospiesznie zakreśliła właściwe odpowiedzi, oczywiście nawet nie czytając poleceń. Bo czy w życiu kiedykolwiek przyda się jej na przykład umiejętność obliczenia prędkości planety, która porusza się po okręgu dookoła słońca? Szczerze w to wątpiła.
- C, c, a, b, c, a – Demawand podał jej kolejną porcję odpowiedzi i w ten oto sposób cały test Blanki Domino został rozwiązany w przeciągu zaledwie dwóch minut.
Podniosła się niemalże równocześnie z Amelią, chcąc oddać swoją kartkę, zejść do bufetu po jakiegoś pączka, pójść na WF, a następnie wyjść z tej głupiej szkoły. Po to, aby powrócić tu już tylko raz – w dniu rozdania świadectw. Przecież teraz będzie mieć wreszcie sytuację jasną ze wszystkich przedmiotów, całkiem ładną średnią 5.0 (wprawdzie przynajmniej dwie piątki były zasługą jej demona, ale kto by się tym przejmował), testy gimnazjalne już napisane – zrobienie sobie nieco wcześniejszych wakacji z pewnością jej nie zaszkodzi.
W momencie, w którym Blanka z plecakiem na ramieniu i Demawandem, znów usadowionym wygodnie na jej głowie wychodziła przez drzwi Sali Tortur, zwanej klasą numer 15, lub pracownią fizyczną tylko i wyłącznie dla niepoznaki (zresztą każdy, kto usłyszał tą drugą nazwę z pewnością natychmiast domyślał się prawdziwej natury tej sali), zadzwonił telefon.
W większości telefonów nie ma nic niezwykłego.
No, chyba, że w środowisku ludzi naprawdę inteligentnych i posiadających wypracowane poglądy na pewne sprawy nagle odzywa się dźwięk dzwonka telefonicznego do złudzenia przypominający piosenkę Durch den Monsum. Osobnik, który jest jej właścicielem może w najlepszym wypadku liczyć na to, że obrzuci się go spojrzeniami pełnymi politowania.
Jednak dzwonek ustawiony w komórce Blanki nie miał z pewnością nic wspólnego z Durch den Monsum. A najbliższe jej w tej chwili środowisko – czyli dwudziestu pięciu gimnazjalistów – w żadnym razie nie było naprawdę inteligentne. Choć większość uczniów jej klasy miała wypracowane poglądy na pewne sprawy. Na przykład co najmniej pięć dziewczyn święcie wierzyło w to, że umówienie się z chłopakiem, którego włosy wyglądają, jakby właśnie walnął w nie piorun, byłoby największym szczęściem na świecie.
W każdym razie – w tym, że zadzwonił telefon Blanki nie byłoby nic specjalnie niezwykłego, gdyby nie to, że do niej nikt nigdy nie dzwonił. Właściwie potrzebowała go tylko po to, aby przypominać Nataszy, że musi już kończyć randkę, bo za pół godziny ma premierę w teatrze, albo musi stawić się na zebraniu w szkole.
A jej numer miały tylko dwie osoby.
- Niech to nie będzie Piotr, proszę, niech to nie będzie Piotr – szeptała Blanka, grzebiąc w plecaku. Telefon od najpotężniejszego Widzącego w tym kraju mógł oznaczać jedną z dwóch rzeczy: zbliżający się koniec świata, albo zaproszenie na pyszny obiad w jego wykonaniu. Zresztą i tak wychodziło na mniej więcej to samo.
Z ulgą dostrzegła na wyświetlaczu numer Nataszy.
- Słucham?
- Blanka, kochanie! – zaszczebiotała Natasza po drugiej stronie. – Jesteś już w domu, mam nadzieję?
- Nie. Mam jeszcze jedną lekcję.
- To cudownie! Pamiętasz chyba jeszcze Dominika, prawda?
Dominik, Dominik… zaraz, tak się nazywał ten facet, z którym Natasza poszła na kolację w zeszłym tygodniu? Nie, nie, tamten to był chyba Daniel. Chyba.
- Nie prowadzę listy twoich chłopaków – burknęła Blanka, zarzucając plecak na ramię i jak najszybciej oddalając się od klasy, z której właśnie wyszły Malwinka i Ola (która zapewne zdołała wreszcie ściągnąć). - Miałaby już chyba z pięć metrów.
- Kochanie, ale to twój chłopak!
- Że co?! – wrzasnęła Blanka, z wrażenia stając w miejscu. Wreszcie się stało. Wiedziała przecież zawsze, że ten dzień nadejdzie. Natasza oszalała już do końca.
Oczami duszy dziewczyna już widziała siebie, poszukującą jakiegoś miłego zakładu zamkniętego dla panny Morskiej. A wtedy pewnie musiałabym zamieszkać w Wiśniowym Dworze! Na samą myśl o obiadkach Piotra zrobiło się jej niedobrze.
- Ja nie mam chłopaka. I nie znam żadnego Dominika. Żadnego, rozumiesz? Mam nadzieję, że niczego nie brałaś. Tłumaczyłam ci kiedyś, że narkotyki są bardzo szkodliwe i na pewno popsują ci urodę! Pamiętasz?
- Jak miałabym nie pamiętać? – w głosie Nataszy zabrzmiała uraza. – Krzyczałaś wtedy tak, że było cię chyba słychać na drugim końcu miasta.
Jakieś pół roku wcześniej jedna z aktorek ofiarowała Nataszy tajemnicze proszki, zaklinając się, że na pewno poprawią jej samopoczucie. Ta z cudowną naiwnością przyjęła je, nie mając pojęcia, czym są w rzeczywistości. Blanka, poszukując swojego zeszytu od angielskiego, znalazła tabletki i zrobiła swojej opiekunce piękną awanturę, wygłaszając długą pogadankę na temat szkodliwości narkotyków, które miały tragiczny wpływ na demony, skracały życie i psuły wygląd.
- I jak to nie znasz? Dominik Orłowski!
W głowie Blanki zapaliła się wreszcie lampka.
- Na litość boską! Kobieto, ja kolegowałam się z nim, jak mieliśmy po pięć lat! I obraził się na mnie śmiertelnie, kiedy oderwałam głowę jego lalce!
W zamierzchłych czasach zabaw w piaskownicy, zanim Blanka nabrała przekonania, że zwykli ludzie są ślepi i niewarci jej uwagi, często bawiła się z grupką chłopców w wojnę (mało kto miał z nią szanse, bo jakoś dziwnie każda broń zbaczała z kursu, zanim w nią uderzyła). Zdaje się, że jednym z nich był Dominik – wtedy najniższy i najmniej lubiany dzieciak, który był zafascynowany lalkami.
- Och, nieważne! Ale on mieszka gdzieś tam koło nas i chodzi do twojej szkoły…
- Nie. Przenieśli go dwa lata temu, kiedy rozpylił w szkole gaz. Nie pamiętasz? Dostałaś wtedy histerii, że nie żyję i godzinę cię przekonywałam, że w takim razie powinnam przestać się ruszać.
- I w związku z tym masz go teraz znaleźć! – zakończyła Natasza radośnie, kompletnie ignorując ostatnią wypowiedź Blanki.
- Skąd ja ci teraz wytrzasnę Orłowskiego? – jęknęła Blanka z rozpaczą. Nie była nawet pewna do jakiej szkoły on chodzi i co więcej, czy w tej szkole aktualnie jest. Biorąc pod uwagę jednak wybryki, jakich dopuszczał się w drugiej klasie – raczej nie.
- Przecież mieszka w sąsiednim bloku!
- Ale skąd ja mam wiedzieć, czy on tam teraz jest? I po co ci u licha Orłowski?
- Znajdź go, wytłumacz co trzeba i przywieź do Wiśniowego Dworu – zarządziła Natasza, po raz kolejny dając popis swoich niesamowitych umiejętności polegających na słuchaniu selektywnym. Mianowicie nigdy nie słyszała wypowiedzi, które jej nie pasowały. – Macie tam być za godzinę. Pa, kochanie!
- Czekaj!
Za późno. Po drugiej stronie rozległ się dźwięk świadczący o przerwaniu rozmowy.

*

- Bernard… jeżeli możesz… powiedz, czy jesteś taki zmasakrowany, że nie ma dla ciebie żadnej nadziei? Bo jeśli nie ma, to nie będę musiał po ciebie schodzić. Rozumiesz, jeżeli i tak umrzesz, to nie będę sam się narażał. Bernard…?
Dawid Romanowski klęczał przed ziejącym w ziemi czarnym otworem.
Świat pełen jest podłych, lekkomyślnych i niekompetentnych ludzi. Takich, którzy podnoszą pokrywy kanałowe, a potem zabierają je Bóg wie dokąd, pozostawiając po sobie jedno, nic nieznaczące ostrzeżenie w postaci czerwono-białej barierki wokół otworu.
Przecież to logiczne, że pewien mały terier może… całkowitym przypadkiem… nieważne, czy w materialnej, czy niematerialnej postaci… tam wpaść!
Z pewnym zdumieniem Dawid zorientował się, że jest mu naprawdę smutno.
Wokół niego gromadzili się ludzie.
To znaczy, nie wszyscy ludzie, którzy go mijali. Niektórzy wycofywali się pospiesznie, rzucając nerwowe spojrzenia na boki, udając, że nie zauważyli niskiego człowieczka, przemawiającego zbolałym tonem do dziury w ziemi.
Niektórzy gapili się na niego całkiem jawnie, mimo tego, że wyraźnie spieszyli się dokądś w niezwykle ważnych sprawach. Jeszcze inni – a była to najmniejsza, jednoosobowa zaledwie grupa – mieli wyraźny zamiar dołączyć do kanonu świętych, jako kolejni Miłosierni Samarytanie.
Miłosierna Samarytanka mogła mieć nie więcej, niż dwadzieścia pięć lat, jasne włosy, zebrane w luźny, zawadiacko nieporządny kok i zielonkawe oczy. Jej kolorowej, letniej spódnicy uczepił się mały chłopczyk, trzymający w rączce niebieskiego policjanta z plastiku.
Podeszła do Widzącego ze strachem, przyklęknęła obok na jedno kolano, a następnie podążyła wzrokiem za otępiałym spojrzeniem Dawida, wypatrującego oznak życia w głębi kanału.
- Proszę pana… Myślę, że tam nic nie ma. Naprawdę.
Tłum wokół nich zaszemrał z wyraźnym uznaniem.
- Bernard? – Dawid postanowił zignorować kobietę całkowicie.
- Proszę pana… wszystko będzie dobrze. Tam nic nie ma.
- Berd? – pomyślał, że w obecnych okolicznościach może pozwolić sobie na zdrobnienie imienia demona, czego wcześniej konsekwentnie unikał.
- Proszę wstać. Proszę iść ze mną, pomogę panu. – Miłosierna Samarytanka oparła dłoń na jego ramieniu, nie przewidując chyba żadnych poważniejszych skutków tego czynu.
A już na pewno nie tych, które nastąpiły.
Widzący zerwał się, odskakując ze wstrętem jak oparzony, krzycząc odbiegł od jasnowłosej kobiety tak daleko, jak tylko było to możliwe i zarazem nie narażało go na zderzenie się z pobliskim murem paskudnego, starego biurowca.
Oparł się o niego, mierząc nieznajomą szalonym spojrzeniem rozszerzonych oczu. Nozdrza drgały mu w sposób zupełnie niekontrolowany.
Demon tymczasowo wywietrzał mu z głowy, nie on jeden zresztą.
Jego szok nie brał się wyłącznie ze zgrozy, o jaką przyprawiał go czyjś dotyk – zwłaszcza niespodziewany – ale też z czegoś innego.
Aury, nad którymi nigdy nie umiał zbyt dobrze panować powróciły.
Szersza Rzeczywistość rozciągała się przed nim w nieskończoność, kusząc niezwykłymi możliwościami i mocą, która była tuż, tuż…
Na wyciagnięcie ręki.
Setki podrygujących, tęczowych barw kryło w sobie demony różnych kształtów i w różnych stadiach materialności. Oprócz Dawida, w tłumie nie znajdował się żaden inny Widzący.
A ta kobieta i jej syn…
„Oni nie mają demonów!”
Nie mieli demonów.
„Są puści! Jak to możliwe?”
Byli całkiem puści, i Dawid nie miał pojęcia, jak to w ogóle możliwe. Nigdy wcześniej nie był świadkiem czegoś takiego.
Przestało liczyć się dla niego jego wcześniejsze przekonanie, podszeptywany mu przez zdrową, chłodną logikę osąd, że Czwarty Wymiar jest wyłącznie wytworem jego chorej wyobraźni. Był na to zbyt wystraszony.
Ktoś podbiegł do niego. Kilku mężczyzn w bieli, wszyscy niezważający zupełnie na jego wrzaski i szamotaninę. Wszyscy przemawiający uspokajającym tonem i wszyscy przekonani o jednym – tego szaleńca trzeba natychmiast przewieźć z dala od ulicy Głównej, do miejsca przeznaczonego dla takich jak on.
„Cholerni lekarze od czubków!” – to była ostatnia myśl Dawida, który chwilę później odpłynął w niebyt za sprawą zastrzyku, który mu zaaplikowali.
Znalazł się we wnętrzu ambulansu Szpitala Psychiatrycznego – nie zdawał sobie jednak z tego sprawy. Spał.
Niematerialny Bernard jednym susem wydostał się z kanału, po czym równie zwinnie dołączył do swego pana, bez wahania wkraczając do jego aury.
Demon nie opuszcza swego właściciela aż do śmierci, gdy zaś umiera człowiek, to samo spotyka jego stróża.
Nie tak łatwo unicestwić ducha aury.
„Gdzie ty, tam i ja.”
Bernard widział teraz wyłącznie bezkształtną plamę bieli.

Aylya&Mad Len


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Mad Len dnia Śro 17:48, 07 Maj 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 16:25, 24 Maj 2008    Temat postu:

Rozdział trzeci - część druga
Szczurołap

- To na nic. Nie ma mowy, żebyśmy go znaleźli - mruknęła Blanka ze złością.
- To dajmy sobie spokój - odparł Demawand obojętnie. - Natasza pewnie chce się z nim umówić, czy coś…
- Tak, jasne. A ja mam na imię Kunegunda i jestem księżną Monako. Nawet Natasza nie kazałaby mi latać za moim rówieśnikiem, bo chce pójść z nim na randkę. Mówiła, żeby go zabrać do Wiśniowego Dworu. Jak myślisz, kto za tym stoi? Piotr!
Blanka, zdając sobie sprawę z beznadziejności dalszych poszukiwań, skręciła w lewo i ruszyła do pobliskiego placu zabaw, na którym czasem przesiadywali osobnicy typu Dominika. Marna szansa, ale może tam być. W końcu odwiedziła już jego mieszkanie, zajrzała na pobliskie boisko i obeszła bloki dookoła. Zapewne Orłowski zdecydował się jednak dziś zawitać w progi szkoły, a ona nie wiedziała co to za szkoła, a nawet gdyby, to jak go niby miała z niej wyciągnąć?
- Po co Piotrowi Dominik?
- Może chce na nim testować swoje umiejętności kulinarne? - zasugerował Demawand.
- A ja myślę, że chodzi o coś innego - stwierdziła Blanka, zatrzymując się nagle.
- O co?
W odpowiedzi wskazała na chłopaka, który (o dziwo!) właśnie szedł w ich stronę. Otaczała go zielonawa aura i sunął za nim lis z dwoma ogonami. Co więcej, kiedy dojrzał Blankę, spojrzał na nią, a raczej smoka siedzącego na jego ramieniu, z wyraźnym przerażeniem. Do licha! On był widocznie Uśpionym Widzącym!
- Stój! - Blanka złapała go za rękaw, kiedy usiłował ich minąć.
- Czego? - burknął Dominik bardzo niemiłym głosem, starając się nadać swojej twarzy groźny wyraz. Niespecjalnie mu wyszło.
- Paaaatrz! To coś mówi! - ucieszył się Demawand, który pałał do chłopaka instynktowną niechęcią. Jak zresztą do każdego oprócz Nataszy i Piotra, z kim rozmawiała Blanka. Nawet, jeśli akurat do tego konkretnego osobnika ostatni raz odezwała się dziesięć lat temu.
- Cicho, Wan - warknęła, łapiąc go za ogon, którym uparcie machał tuż przed jej oczami.
Dominik spojrzał na nich z paniką w oczach.
- Ty go widzisz?!
- Oczywiście, że tak - odpowiedziała trochę zdumiona tym pytaniem. - A tak w ogóle, bo pewnie nie pamiętasz, jestem Blanka. Kiedyś oderwałam twojej lalce głowę. To jest Demawand, mój demon.
Wymawiając te słowa, znowu pociągnęła smoka za ogon.
- D…demon?!
- Nie, święty Piotr! A tak w ogóle, to jeden Piotr chce cię widzieć. Idziemy.
Zanim zszokowany Dominik zdążył zaprotestować, został pociągnięty za rękaw. A kiedy wpatrywał się w dziewczynę ze zdumieniem, nagle wydało mu się, że dookoła niej widzi jakieś przebłyski światła…
Była zdenerwowana. I może odrobinę zmartwiona…
Nagle biała aura Blanki gwałtownie zamigotała, a wszystkie odczucia, które w jakiś niewiadomy dla niego sposób dawały się z niej odczytać znikły, jakby ukryte za grubą, przyciemnioną szybą. Sama dziewczyna natomiast nagle stanęła w miejscu, odwróciła się i rzuciła mu groźne spojrzenie. Mógłby przysiąc, że na pyszczku smoka siedzącego na jej ramieniu pojawił się wyraz dezaprobaty.
- Do licha, Dominik. Jeśli nie chcesz, żebym cię udusiła, to lepiej nie próbuj mnie sondować.
- Że co?
Jakie sondowanie? I jak niby chciała go udusić? Była jego wzrostu, w dodatku szczuplejsza i na pewno o wiele słabsza.
- Sondować, czytać, wnikać w moją aurę, sprawdzać odczucia…
- Ale ja nie robiłem nic takiego! - krzyknął Dominik, po chwili jednak dotarło do niego, że owszem, robił. Wiedział przecież, że jest zdenerwowana. - W każdym razie nie specjalnie!
- On nie umie nad tym panować - powiedział cicho lis.
- Chcesz powiedzieć, że on nic nie wie?! - zdumiała się Blanka, wpatrując w zwierzaka z wyraźnym zaskoczeniem, malującym się na twarzy. To ona też… go widzi? To nie był tylko wymysł jego chorej wyobraźni?
- Nie mam dobrych ocen, ale coś tam wiem - warknął ze złością, lecz nie zwróciła na niego uwagi.
- Nie wie, co to jest sondowanie? Jak odciąć demona? Jak sprawić, żeby nikt nie grzebał w twoich uczuciach?
- Obawiam się, że nie - westchnął Axel z pewnym żalem.
- A wie chociaż, co to w ogóle jest Widzenie i Szersza Rzeczywistość? - spytała Blanka z wyraźną rozpaczą. Mają już tylko dziesięć minut na dotarcie na drugi koniec miasta, a zanosi się na to, że musi też nieco uświadomić Dominika, inaczej ten chyba ucieknie z Wiśniowego Dworu oknem.
- Przykro mi, panienko. Usiłowałem mu o tym trochę opowiedzieć, ale nie chciał słuchać.
- Nie mówcie o mnie tak, jakby mnie tu nie było - zdenerwował się Dominik.
Jakaś młoda para, trzymająca się pod ręce obrzuciła ich dziwnym spojrzeniem. Dla osób postronnych ich rozmowa musiała brzmieć co najmniej osobliwie. Zwłaszcza, że w mniemaniu zwykłych ludzi, Blanka przemawiała do chodnika.
- I Natasza musiała wrobić w to mnie. Nie, zaraz, to musiał być Piotr. Wrrrrr. Wan, przypomnij mi, żebym powiedziała mu, że to, że sprawdzam się w roli niańki Nataszy nie znaczy, że musi dostarczać mi nowych podopiecznych.
Smok zachichotał złośliwie.
- Nie potrzebuję żadnej niańki - warknął Dominik, czując, że ogarnia go coraz większa złość.
- A ja następnego dzieciaka do niańczenia - zapewniła go Blanka, chyba zapominając o tym, że Natasza jest od niej starsza o jakieś dwadzieścia lat, natomiast ten chłopak tutaj o mniej więcej rok. - Nasz autobus. Wsiadaj.
- Nigdzie nie jadę!
Blanka zmarszczyła brwi, jakby się tego nie spodziewała.
- Nie rób scen, albo Wan cię pogryzie - złapała go za przegub i wciągnęła do pojazdu, który o tej porze był niemalże pusty. Dominik nie stawiał większego oporu. Nie tylko dlatego, że obawiał się kłów miniaturowego smoka - był po prostu jeszcze zbyt skołowany, żeby móc skutecznie zaprotestować.
- Widzenie to zdolność do dostrzegania aur i demonów - powiedziała cicho Blanka, zajmując miejsce możliwie jak najbardziej oddalone od pozostałych pasażerów. - A demony… w sumie nikt nie wie, kto to jest dokładnie. Po prostu towarzysze ludzi.
- Właściwie, to ludzie są towarzyszami demonów! - sprostował Demawand, przemieszczając się na kolana dziewczyny. Blanka nie zareagowała na to stwierdzenie. Nauczyła się ignorować smoka, kiedy to było konieczne.
- Demona ma każdy człowiek, ale tylko Widzący umie się z nim porozumiewać. Dzięki nim my zyskujemy umiejętności dostrzegania aur i coś w rodzaju talentów magicznych. One natomiast mogą się materializować. Mogą siedzieć w aurze, stać się widocznymi tylko dla nas, albo dla wszystkich.
Czuła się co najmniej głupio. Jakby była nauczycielką w szkole.
Dominik czuł się jeszcze głupiej i poważnie zastanawiał nad tym, czy to przypadkiem nie jest koszmarny sen. Bardzo niechętnie usiadł naprzeciwko Blanki, żeby lepiej słyszeć, co mówi, a Axel wskoczył na miejsce obok.
- Te… moce… każdy Widzący je ma?
- Owszem - mruknęła Blanka niecierpliwie. Jak można pytać o tak oczywiste rzeczy?!
- Sondowanie to poznawanie cudzych uczuć przez wpatrywanie się w aurę. Jeśli jest się w tym dobrym, można nawet zobaczyć fragmenty wspomnień, albo myśli. Ale sondowanie innego Widzącego jest uznawane za nietakt. A on zawsze o tym wie, bo demon to wyczuwa.
To wszystko wydawało się jej zupełnie naturalne i nie miała pojęcia, jak ktoś może tego wszystkiego nie wiedzieć. Natomiast dla Dominika każda następna informacja była nowa i niezwykła. Potok wiadomości, którym zarzucała go Blanka całkowicie rujnował jego cały, dotychczasowy sposób postrzegania świata. Choć zaczął się on zawalać już wtedy, kiedy u jego boku pojawił się po raz pierwszy pewien rudy lis.
- Można to powstrzymać? Znaczy się, sondowanie?
- Przecież właśnie to zrobiłam na ulicy - stwierdziła Blanka. Gdyby nie fakt, że przebywanie pod jednym dachem z Nataszą wymagało wypracowania ogromnych pokładów cierpliwości, z pewnością już ograniczyłaby Dominikowi dostęp tlenu.
- Jak?
- Za długo by tłumaczyć.
- A tego da się pozbyć? - spytał z wyraźną nadzieją. Na twarzy Blanki pojawił się wyraz szoku, Demawand spojrzał na niego z oburzeniem, a Axel odwrócił pysk. Dziewczyna to dostrzegła - i chyba ją to zdenerwowało.
- Kretyn - warknęła. - Przeproś go.
- Za co?!
- Jak nie wiesz, to ja ci nie powiem.
- Przecież nie powiedziałem nic złego!
- Nie, tylko spytałeś, czy możesz go zabić. To jedyny sposób, żeby się pozbyć Widzenia - burknęła Blanka ze złością, wykrzywiając się paskudnie w stronę nastolatka, który przysłuchiwał się ich rozmowie. - Fakt, że najpewniej tego nie przeżyjesz, albo potem oszalejesz, to już sprawa drugoplanowa.
Cena za materialność. Demona Widzącego można było zabić. Ale wtedy najczęściej sam Widzący tego nie przeżywał i taki przypadek zdarzył się może raz, może dwa.
Blanka wpatrywała się w Dominika, zastanawiając, jak można być aż takim kretynem i ignorantem. Do licha! Pozbyć się części siebie? Przecież to jest nienormalne!
- Czyli się nie da…
- Nie - syknęła, już pewna, że nie lubi chłopaka. - Taki się urodziłeś i pogódź się z tym.
- Tak samo jak z tym, że jesteś głupi - dodał Demawand, a Axel w odpowiedzi cicho warknął. Fakt, że było mu przykro nikogo nie upoważniał do kpienia z Dominika!
- Spokojnie, on po prostu nie może znieść, jak nie zwraca się na niego uwagi - powiedziała Blanka do lisa.
- Mmm… a te… talenty… jaki jest mój? - spytał po chwili Dominik.
- Czy ja wyglądam na informację turystyczną? - burknęła dziewczyna niemiłym głosem.
- Ogień - powiedział cicho Axel. - Możesz zapalać ogień.
Krzesło, które samo z siebie się zapaliło. Sztuczna broda dyrektora, która spłonęła, kiedy ten go zdenerwował. Ognisko, które dogasało, ale zapłonęło gwałtownie, gdy się zbliżył…
- Dlaczego wcześniej nie powiedziałeś?!
- Nie pytałeś.
Blanka przymknęła oczy. Zapowiadał się okropnie długi dzień.
- Nasz przystanek… - mruknęła cicho, wstając.

*

- Krista! Simba! No chodźcie!
Biała kotka mocniej wcisnęła się pod fotel, trzęsąc się z przerażenia. Lew ukryty w szafie starał się udawać, że go nie ma i zajmować jak najmniej miejsca.
- No chodźcie, chodźcie… przygotowałem coś specjalnego!
- Przykro mi, Piotrze. Tu ich nie ma.
Natasza wkroczyła do pokoju i niby przypadkiem zrzuciła swój długi szal (noszony uparcie pomimo upałów) na fotel, zasłaniając w ten sposób ukrytą pod nim kotkę. Zanim pyszczek Kristy znikł za zasłoną krwistoczerwonego materiału, pojawił się na nim wyraz nieskończonej wdzięczności.
- Właśnie widzę – mruknął Piotr ponuro. Wyglądał tak, jakby właśnie mu oznajmiono, że Gwiazdka została odwołana. – Tasza, a może jednak ty…
- Nie, nie, nie! – Natasza aż się cofnęła, unosząc ręce w obronnym geście. Aeve na jej ramieniu zrobiła przerażoną minę. – Ja się odchudzam! Sam wiesz, że aktorka musi być szczupła!
- Ale ja się tak starałem!
Rzucił w jej kierunku spojrzenie zbitego kundla. Natasza jednak często widywała podobny wyraz na różnych męskich twarzach, toteż nawet nie zwróciła na to większej uwagi.
- Nie wątpię, Piotrze. Ale przecież dziś we Dworze będziesz miał wielu gości, prawda?
W myślach już współczuła tym biednym, niczego nieświadomym ludziom, którzy nie znają talentów kulinarnych Lwowskiego i nie mają pojęcia, czym grozi spożycie obiadku w jego wykonaniu.
Piotr nagle rozpromienił się. Wyglądał tak, jakby w jego wnętrzu nieoczekiwanie ktoś zapalił żarówkę.
- Oczywiście, oni pewnie będą strasznie głodni! Ja zaraz jeszcze coś przygotuję! O, już wiem, mój słynny sos na gorąco!
- Ależ mój drogi, mamy tak poważny problem, a ty myślisz o jedzeniu? – spytała Natasza. Nawet tak nierozsądna osoba jak ona zdawała sobie sprawę z tego, że nie wolno dopuścić do zaaplikowania gościom słynnego sosu Piotra. W najlepszym wypadku skończyłoby się to płukaniem żołądka.
- Szersza Rzeczywistość nie przestanie znikać tylko dlatego, że będziemy mieć puste żołądki! – stwierdził Piotr, chwytając swój czerwony fartuch w kwiaty.
- Z pewnością zjedzą tyle twojej zapiekanki, że na sos już nie zostanie miejsca! – krzyknęła zdesperowana Aeve. W końcu mieli prosić tych ludzi o pomoc, a nie ich otruć!
- Lepiej już zacznij przygotowywać talerze – zakomenderowała Natasza. – I daj sobie spokój z sosem, i tak nie zdążysz. Zaraz powinni zacząć przychodzić. Hm… Piotrze, tak sobie myślę. Czy ci Dawid i Darek, o których wspominałeś… są przystojni?

*

Ściany pokryte były barwnymi napisami, których treść niekoniecznie pasowała do kanonu popularnych przysłów i aforyzmów – głównie ze względu na sporą zawartość słów niecenzuralnych.
Furtka była wyłamana, a ścieżka, wiodąca aż do oszklonego wejścia, popękała w wielu miejscach. Tam, gdzie asfalt pozostał gładki i w miarę nienaruszony, przyozdabiały go nietrwałe rysunki, wykonane białą i kolorową kredą, ukradzioną z lekcji.
Większość okien, znajdujących się w pobliżu boiska i bieżni, częściowo przysłaniały kraty, co jeszcze bardziej upodabniało znienawidzoną przez uczniów placówkę edukacyjną do więzienia.
Otynkowanie budynku wyraźnie nadgryzione było zębem czasu, ogród zaś wyglądał tak, jakby od dawna nikt się nim nie zajmował – co być może uzasadniało obecność walających się pod parapetami klas książek, zeszytów i pojedynczych powydzieranych z notesów kartek.
Szkoła dla trudnej młodzieży miała aż dwa wyjścia – frontowe i boczne, znajdujące się w pobliżu odrapanych sal gimnastycznych. Świadczyło to przede wszystkim o naiwnej, prostolinijnej naturze nauczycieli, tudzież projektantów, wierzących w uczniowskie poczucie obowiązku i uczciwość.
Dziwne, ale żaden ze szlachetnych mężów, pełniących swe obowiązki w gronie architektów, nie pomyślał o tym, że nastoletnia brać zapragnie zakosztować Prawdziwego Ryzyka i wymknie się nieoficjalnym wyjściem przed zakończeniem lekcji.
Trzech szepczących do siebie konspiracyjnie chłopców zwinnie przeskoczyło płot. Grubszy, odstający nieco od swych kolegów, w tym samym celu wykorzystał wyłamaną deskę.
Oficjalne i całkowicie wyzute z wszelakiego fałszu zwolnienia i autentyczne usprawiedliwienia, które wyszły spod pióra/długopisu opiekuna lub rodzica danego ucznia, uważane były powszechnie za odrobinę nie na miejscu i spotykały się raczej ze wstrętem żądnej przygód młodzieży. Może dlatego właśnie były takie rzadkie.
Katarzyna Górska została zwolniona z lekcji.
Gdy oświadczono jej to pod koniec zajęć z angielskiego, reszta klasy spojrzała na nią z pogardą i pewną dozą starannie ukrywanej zawiści.
Katarzyna Górska została zwolniona z lekcji. A ponieważ była osobą zdecydowanie niefrasobliwą, pytanie: „A przez kogo?” nawet przez chwilę jej nie niepokoiło.
Kiedy od ścian korytarza odbiło się nieprzyjemne dla ucha, metaliczne rzężenie, wydawane przez dzwonek, Katla – wyjątkowo nie bawiąc się w tajemnice – raźnym krokiem ruszyła w kierunku portierni, a następnie opuściła znienawidzone mury szkoły dla trudnej młodzieży.
Czerwcowe słońce wciąż było zdradzieckie – koty mogły wygrzewać się w nim bezkarnie jedynie w godzinach szczytu – rankiem wilgoć powietrza i dość nieprzyjemny wiatr robiły swoje, zmuszając spacerowiczów do zaopatrywania się w ciepłe swetry i polary.
Niemniej, bez względu na jego walory czysto termiczne – w zalewającym miasto świetle wyczuwało się niepewny, raczkujący początek lata.
Katla wydmuchała z ust różowego balona z gumy do żucia, który pękł, gdy tylko osiągnął wielkość wystarczającą, by zlepić ze sobą pojedyncze kosmyki jej jasnych włosów.
Właściwie nie wiedziała, czego powinna się spodziewać – prawdopodobnie którejś z opiekunek sierocińca, bo w końcu…
- Właź, nie stój tak! – krzyknął tymczasowo niezidentyfikowany przez nią głos... Głos, który znała. Co prawda dotychczas miała okazję słyszeć go przede wszystkim podczas nudnych jak flaki z olejem wykładów, traktujących o matematyce na poziomie niższym niż podstawowym albo w trakcie wygłaszania sławetnych stwierdzeń, typu: „Naprawdę, moi drodzy. Nie wiem, kto wam nagadał takich głupot i żałuję, że to na mnie spadła rola wyprowadzania was z błędu, ale cóż, mówi się trudno. Dwa po dodaniu do dwóch nie daje siedemnastu!”.
Dariusz Makowiecki?
Dziwne, dziwne, dziwne.
- Pan mnie zwolnił z lekcji! – krzyknęła Katla odkrywczo.
- Nie gadaj! Wskakuj! – sarknął, niezwykle jak na siebie zniecierpliwiony matematyk.
Katla zamrugała niepewnie. Być może jej demonica Łachudra nie była specjalnie uzdolnionym, czy choćby komunikatywnym stworzeniem, ale jedno trzeba jej przyznać uczciwie – kontrolę na Talentem i Widzeniem swej pani doprowadziła do rangi mistrzowskiej.
Aury owionęły przechodniów, budynki i leżące najbliżej panny Górskiej przedmioty. Hood wychylał się z tylnego okna samochodu Makowieckiego, ze wszystkich sił starając się złowrogo błyskać białymi kłami i jednocześnie nie pozbawiać własnej głowy okrycia w postaci ciemnego kaptura.
Katarzyna uśmiechnęła się z rozrzewnieniem. Możliwe, że nauczyciel bywał momentami nieprzyjemny i – w chwilach, kiedy jej nie strofował – przeraźliwie nijaki i pospolity, nie wspominając już o tym, że cierpiał na daleko posuniętą belferozę, ale z pewnością nie dało się tego samego powiedzieć o jego mrocznym demonie.
Hood był naprawdę uroczy.
- Kurde no, ale gdzie jedziemy?! Muszę wiedzieć!
- Na spotkanie! – uciął krótko Dariusz, otwierając drzwi od strony pasażera.
W tym właśnie momencie Katla poczuła się cokolwiek niepewnie.
- Porywasz mnie pan! – krzyknęła z niezachwianą pewnością.
Idiotyzm tego stwierdzenia nie dotarł do niej od razu, a dopiero po kilku sekundach. Sekundach, w trakcie których podenerwowany czymś matematyk odzyskał umiejętność logicznego myślenia i pedantycznego porządkowania faktów.
- Cisza. Dostałem dziś faks od Piotra Lwowskiego, opowiadałem ci już o nim. To ten Widzący, który mieszka w Wiśniowym Dworze, jakieś piętnaście minut jazdy samochodem stąd. Zaprasza nas do siebie.
Wbrew pozorom, Katla Górska dysponowała inteligencją wystarczająco dużą, by umieć posługiwać się ironią.
- Suuuper – syknęła. – Zaprasza nas do siebie? Pewnie na pyszny obiadek domowej roboty, już to widzę!
- Bardzo zabawne, Katla. Zwijam się ze śmiechu. Zadowolona?
- Ale co chcesz… co pan chce przez to powiedzieć, że on…
- Dokładnie to, co powiedziałem. Zwołuje do Wiśniowego Dworu grupę Widzących, zamieszkujących to miasto. – Westchnął ciężko. Nieufność jakoś nie chciała ustąpić z twarzy jego uczennicy. – Wsiądziesz, czy mam się jeszcze poddać badaniom z alkomatem, przejść z rozłożonymi rękami po prostej linii i wywinąć orła?
- Dobrze już, dobrze. A co z Łachudrą?
Hood wyszczerzył się szeroko. Jego olśniewająco białe zęby błysnęły na tle czerni kaptura.
- Mam nadzieję, że przyjdzie? – zagadnął demon niewinnym głosem.

*

Dyrektor szkoły dla trudnej młodzieży nie był człowiekiem obłąkanym.
Ani zamkniętym w sobie.
Ani trudnym w obsłudze.
A już z całą pewnością nie miał nic przeciwko innowiercom, czy własnym współpracownikom.
Nie był też wcale otyły, nieważne, co by mówiły wszystkie spiskujące przeciwko niemu wagi tego świata, nie nosił źle skrojonego garnituru, ani małego, czarnego melonika, ani cylindra. Nie miał słabości do hodowli lekarskich pijawek, nie przetrzymywał w domu całej hordy zdziczałych kotów, nie czytał nowomodnych i całkowicie niepoważnych książek o tematyce fantastycznej, i nie, zdecydowanie nieprawdą jest krążąca po pokoju nauczycielskim plotka, że jakoby zaczaił się z bronią palną na przedstawicieli Parady Równości.
I – zanim zdążycie zapytać – z pewnością nie był świadkiem tego, jak olbrzymi, tłusty szczur wskakuje na tył samochodu matematyka, pracującego w JEGO szkole, który, nawiasem mówiąc – zabrał ze sobą w podróż jedną z uczennic.
Piętnastolatkę!
Nie, to już ZDECYDOWANIE podpada pod pedofilię.
To jakieś moralne skrzywienie!
To niedopuszczalne.
Zaraz…
Dyrektor szkoły dla trudnej młodzieży uśmiecha się do siebie z ulgą.
Przecież nic takiego nie widział. Nic, a nic. Pewnie tylko mu się zdawało.
Z namysłem zerka w kierunku telefonu.
- Centrala? Dzień dobry. Czy mogłaby połączyć mnie pani z jakimś… bo ja wiem… tępicielem gryzoni? Tak, tak. Szczurołap… Może być szczurołap…

Aylya&Mad Len


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Aylya dnia Sob 16:26, 24 Maj 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 16:36, 24 Maj 2008    Temat postu:

Rozdział czwarty - część pierwsza
Bajka o Krogulcu

W pokoju znajdowało się trzech i pół przedstawicieli płci męskiej.
Tą połową był Piotr, którego Natasza nie potrafiła uznać za jednego, całego mężczyznę. Litości, on biegał w fartuszku. I kiedy Natasza była młoda, zabierał ją do ZOO, kupował lizaki i podobno nawet śpiewał kołysanki, gdy nie chciała zasnąć i jej mama stwierdzała, że po dobroci tego nie uczyni. Nie, nie, nie. Zdecydowanie tylko jedna druga mężczyzny w jej kategoriach. Ewentualnie dwie trzecie.
Niemniej, była jeszcze trójka. I Natasza znalazła się w swoim żywiole.
Fachowym wzrokiem oceniła wszystkich trzech panów.
Marek Nowak był w odpowiednim wieku i wyglądał właściwie całkiem nieźle. Wprawdzie ciemne włosy niemal całkiem mu posiwiały i szare oczy otaczała siateczka zmarszczek, ale jeśli lubiło się ten typ, można było uznać go za przystojnego. W dodatku inteligentny i wrażliwy! Niestety – od kilku miesięcy nie zwracał na nią żadnej uwagi. Nawet wtedy, kiedy paradowała po Wiśniowym Dworze w bikini, bo przyjechała się opalać, patrzył na nią jedynie, jak na niezbyt ciekawy element wystroju wnętrz. Jakby była jakimś dzbankiem, albo wazonem z kwiatami.
Istniały dwa wytłumaczenia. Potrzebował okularów, albo był gejem.
Ach tak. I trzeci wariant. Natasza żywiła niejasne wrażenie, że mógł się zakochać w swojej demonicy. W KOTCE.
Chłopak, który siedział na parapecie natomiast bezsprzecznie należał do tej przystojniejszej części populacji płci brzydkiej. Prawdopodobnie, gdyby była o kilka lat młodsza, mogłaby oszaleć na jego punkcie. Ale biorąc pod uwagę fakt, że nie wyglądał na więcej niż siedemnaście lat, to chyba podpadałoby pod uwodzenie nieletnich.
Zresztą pamiętała niejasno, że Blanka opowiadała jej ostatnio o jakichś emo. Mieli się oni jakoby charakteryzować czarnymi włosami i czarnym ubraniem. A ten miał nawet bardzo ciemne oczy! Wprawdzie złośliwy uśmieszek godny Snape’a (ach, ten Alan! Gdyby miała okazję go uwie… znaczy się poznać…) i brak mocnego makijażu nieco psuł wizję podręcznikowego emo, to i tak wolała nie ryzykować.
Natomiast uśmiechnięty mężczyzna około trzydziestki, zasiadający na krześle, wyglądał co najmniej zachęcająco.
- Witam. Nazywam się Natasza Morska i marzę o tym, aby pana poznać…
Uśmiech na twarzy mężczyzny znacznie się poszerzył.
- Witaj, córko. Mam na imię Wiktor.
- Wiktor Latowicki – dodał Piotr, który właśnie zajrzał do pokoju. – I jest księdzem.
Mina Nataszy nieco zrzedła.

*

- O Boże…
- Naprawdę, wystarczy Blanka.
Doprowadzenie Dominika do Wiśniowego Dworu nie było łatwe. W pewnym momencie zaczęła nawet rozważać możliwość odcięcia mu dopływu tlenu do mózgu, poczekania aż zemdleje i zaciągnięcia go tu siłą. Prawdopodobnie byłby jednak nieco ciężki.
- Wiesz… ja może…
- Ty może wejdziesz i grzecznie się przywitasz – warknęła, podstawiając mu nogę, gdy zaczął się cofać. Rozciągnął się jak długi na podłodze, a hałas temu towarzyszący ściągnął na nich uwagę wszystkich obecnych w salonie.
Dominik przeraził się już samego nagromadzenia tylu wyjątkowo jaskrawych aur i… dziwnych indywiduów w rodzaju małej, skrzydlatej istotki, która latała jak szalona pod sufitem i niewysokiej, na oko trzynastoletniej dziewczynki z kłami, ciemnym makijażem na drobnej twarzyczce i w skórzanej kurtce, która szeptała coś na ucho mężczyźnie siedzącemu na krześle. I która nagle po prostu rozpłynęła się w powietrzu.
Ale wielki lew, wychodzący z szafy znajdującej się metr od niego, to było już za wiele.
Dominik uczynił jedyną sensowną rzecz, jaką może zrobić człowiek postawiony w jego sytuacji.
Zemdlał.
- O kurde, no!
Do środka akurat w tym momencie wpadła jasnowłosa dziewczyna średniego wzrostu i poleciała na sam środek pokoju, gdzie na dywanie wykonała coś w rodzaju całkiem efektownego przewrotu w przód. Szczur, który wbiegł za nią wykrzyknął parę słów w trudnym do zidentyfikowania języku i usadowił się centralnie na twarzy Dominika.
Wysoki mężczyzna w okularach stanął na progu i rozejrzał się dookoła dość niepewnie. Prawdopodobnie nieświadom tego, że właśnie został uznany przez pewną pannę, siedzącą możliwe najdalej od niejakiego Wiktora, za jedynego mężczyznę w tej gromadzie, który nadawałby się na potencjalnego kandydata do uwiedzenia.
Zapadła cisza, przerywana jedynie brzęczeniem muchy, która najwidoczniej nie miała kompletnie wyczucia nastroju.
W chwilę później rozległ się jednak krzyk.
- Piotrze Lwowski, chodź tutaj natychmiast! – wydarła się Blanka. I pożałowała tego, gdy tylko przyzywany obywatel pojawił się w drzwiach prowadzących do kuchni. Na widok tego, co trzymał w rękach aż się cofnęła.
To była taca. Zwykła, okrągła taca, która sama w sobie nie mogłaby wzbudzić niczyjego przerażenia.
Niestety. Była pełna zapiekanek.

*

- Zabiłeś go, Simba.
- Ale ja nie chciałem, Krista! Do licha, czy to moja wina?! Moim zdaniem on tylko udaje, bo poczuł zapach zapiekanek Piotra i… au, nie drap! I… au… i poczuł się oszołomiony tym cudownym zapachem! Cudownym! Zabierz pazury!
- Możecie się zamknąć? Oboje? On żyje. I nie udaje.
- Jeśli byłoby bardzo źle, ja zawszę mogę udzielić sakramentu ostatniego namaszczenia…
- Przykro mi, nie sądzę, żeby był wierzący.
- Może ja zrobię mu oddychanie usta-usta?
- Nie, Natasza. Nie zrobisz. Już ja wiem, jak to by wyglądało w twoim wykonaniu. Ja ci przypominam, że on jest NIELETNI.
- Patrzcie, patrzcie, budzi się!
Dominik bardzo niechętnie otworzył oczy.
I natychmiast zamknął je znowu.
- Nie, nie, nie… to tylko sen. Sen. Ja się zaraz obudzę i…
Mocne uderzenie w twarz zmusiło go do ponownego uniesienia powiek.
- Ej! To bolało!
- I miało boleć – poinformowała go spokojnie Blanka. Smok siedzący na jej ramieniu wyszczerzył zęby, wyraźnie zadowolony. I zamachał ogonem jak mały, szczęśliwy psiak. – Wstawaj!
Niewielka gromadka, która przed chwilą go otoczyła, cofnęła się nieco, kiedy spróbował usiąść. Wśród nich dostrzegł głowę lwa, której widok sprawił, że nieomal znowu odfrunął w krainę niebytu.
- Przepraszam… czy to rezydencja pana Piotra Lwowskiego?
W drzwiach stanęła wysoka, niebieskooka dziewczyna w eleganckiej sukni. Jej jasnobrązowe loki zostały upięte w kunsztownej fryzurze, a delikatny makijaż częściowo maskował liczne piegi, pokrywające bladą cerę. Utkwiła zdziwione spojrzenie w Widzących zgromadzonych wokół siedzącego Dominika. Jedynie młody, ciemnowłosy chłopak i Marek zdecydowali się nie opuszczać swoich miejsc.
- Hm… - Piotr rozejrzał się dookoła. Miał niejasne wrażenie, że nie do końca panuje nad sytuacją. – Może zapiekankę?

*

- Nie, Piotrze. Nie jestem głodna. Powiedziałam, że nie jestem głodna! Którego słowa w zdaniu „nie jestem głodna” nie rozumiesz? Masz tutaj chyba gdzieś słownik?
Niezbyt grzeczne protesty Blanki na nic się nie zdały. Został przed nią postawiony talerz, a na nim zapiekanka.
Popatrzyła na nią tak, jakby była wężem.
- To jest Blanka Domino. Naprawdę kochana i słodka dziewczynka…
Rozległo się parę prychnięć. Między innymi samej zainteresowanej, jej demona, a także chłopca z parapetu i dziewczynki obdarzonej iście wampirzymi kłami, która opierała się o krzesło Wiktora.
- Tylko trzeba ją lepiej poznać.
- Ja się znam doskonale. I nie zauważyłam, żebym była słodka – wycedziła przez zaciśnięte zęby. Piotr zignorował jej słowa i wskazał na Demawanda, który patrzył na zapiekankę z wyraźnym obrzydzeniem.
- A to Demawand.
Korzystając z tego, że Piotr odwrócił się w stronę Dominika, Blanka jednym szarpnięciem otworzyła okno, przy okazji boleśnie uderzając nieznajomego chłopaka w głowę i szybkim ruchem wyrzuciła zawartość talerza na zewnątrz. A następnie uśmiechnęła się z politowaniem na widok zdumionych spojrzeń, którymi ją obrzucono. Oj biedacy, niech poczekają, aż ich poczęstuje!
- Tutaj mamy Dominika Orłowskiego i jego demona, Axela. Weź sobie zapiekankę, młody człowieku.
Dominik, skołowany dzisiejszymi przeżyciami, posłuchał.
I natychmiast się zakrztusił, wypluwając jedzenie z powrotem na talerz. Na szczęście, Piotr tego nie zauważył.
- Urocza pani Natasza Morska…
- Panna! – warknęła Natasza, posyłając Piotrowi spojrzenie pełne wściekłości. – Panna… - powtórzyła, tym razem spoglądając na Darka. Już bez wściekłości.
Gdyby Blanka prowadziła jednak listę podbojów swojej opiekunki, mogłaby na niej zanotować kolejny cel.
- Przepraszam. Panna. Doskonała aktorka, wspaniała osoba i piękna kobieta. A oto jej demonica, Aeve – uzupełnił, wskazując na miniaturową postać siedzącą na ramieniu Nataszy. – Zapiekankę, kochana?
- Nie, nie. Dziękuję! Jestem na diecie.
- Wiktor jest księdzem w miejscowej parafii. A oto Todd. Zapiekanki?
Dziewczynka, która mogłaby bez charakteryzacji grać szatanistkę, bądź wampira, obnażyła w uśmiechu kiełki. Wiktor natomiast nierozważnie przyjął zapiekankę.
Blanka z niemalże naukową fascynacją obserwowała zmiany zachodzące na twarzy Wiktora. Radosny uśmiech zniknął i jego miejsce zajął dziwny grymas… ale, niestety dla niego, tym razem Piotr się nie odwrócił.
Wiktor, prawdopodobnie nie chcąc skrzywdzić bliźniego, dokonał heroicznego czynu, jakim było przełknięcie kęsa.
- I co o niej myślisz?!
- Echem… tak… bardzo… niezwykły smak…
- Naprawdę? Proszę, jeszcze jedna!
Piotr szybko obdarował księdza dodatkową porcją, udowadniając w ten sposób, że bycie miłym i uczynnym nie popłaca.
- Marek Nowak i Krista mieszkają tutaj, w Wiśniowym Dworze. Tu zaś mamy Christophera Maxwella i małą Ally…
Chłopak siedzący na parapecie spojrzał na talerz z zapiekanką. Prawdopodobnie poprzednie reakcje dały mu do myślenia, bo postawił ją obok, nawet nie próbując.
Ally, około trzydziestocentymetrowa anielica o czarnych skrzydłach i ciemnych włosach, zaśmiała się złośliwie.
Na schodach, prowadzących na piętro, stała niska, częściowo ukryta w cieniu postać. Blanka, która siedziała akurat naprzeciwko nich, dopiero teraz ją dojrzała.
- Anna…
Dziewczynka znikła, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Może ktoś zwróciłby uwagę na szept Blanki, gdyby nie to, że do pokoju właśnie wpadło dwóch mężczyzn w białych kitlach.
Niski, rudowłosy mężczyzna w kaftanie bezpieczeństwa opadł na dywan. Rozejrzał się trochę nieprzytomnie i…
- Żyyyyyd!!!

*

Uśmiech nie spełzł Piotrowi z twarzy. Po prostu nie miał takiego zwyczaju, niemniej, stężał nieco, a kąciki jego ust powędrowały o kilka nic nieznaczących milimetrów w dół.
Oczy wyrażały zatroskanie, pewną dozę współczucia i palącą potrzebę załagodzenia wszystkich ewentualnych konfliktów.
Poczucie, że wszystko pomału zaczyna wymykać mu się spod kontroli uparcie nie chciało go opuścić.
Zerknął na Wielebnego Wiktora Latowickiego – mężczyzna wyglądał na zdezorientowanego i mocno zakłopotanego, co w żaden sposób nie było w stanie zamaskować jego typowo semickich cech wyglądu, które z podziwu godnym znawstwem wypatrzył na jego twarzy ten oszołomiony lekami nieszczęśnik, Dawid.
Piotr Lwowski podejrzewał, że wychowany przez gorąco wierzących katolików ksiądz całkowicie zapomniał o swych korzeniach.
Niestety – na tym jego podejrzewanie się skończyło, głównie zresztą dlatego, że rozmyślania wszystkich obecnych przerwały bełkotliwe protesty Dawida Romanowskiego, wprowadzonego przez panów w białych kitlach.
- Nee-anwidze… Nie… Tfuuu… Nienawidzę Żydów! Nienawidzę was, cholera… Enawidzem.
Piotr pokręcił głową zmartwiony, spoglądając na rozmieszczonych w różnych punktach pokoju Widzących i ich demony.
Usadowiona na fotelu Natasza mierzyła Romanowskiego pełnym skupienia spojrzeniem, które wkrótce ustąpiło miejsca czemuś w rodzaju dezaprobaty. Potem zaś z powrotem odwróciła się w kierunku Dariusza, który starał się ze wszystkich sił ignorować wpatrzoną w niego kobietę i wyraźnie szykował się do nauczycielskiej tyrady odnośnie zapomnianych wartości moralnych, nikczemnego upodlenia dzisiejszej ludzkości, dyskryminacji mniejszości narodowych, obozów koncentracyjnych i fanatycznych antysemitów.
Katla miała minę, jakby ze wszystkich sił starała się pojąć ewentualne podteksty zaistniałej sytuacji, której – nawiasem mówiąc – nie była w stanie do końca zrozumieć. Dominik wciąż obserwował przeżute przez siebie niedawno resztki piotrowej zapiekanki, a rozluźniony, ubrany na czarno Chris Maxwell analizował całe zajście z lekkim, ironicznym rozbawieniem i uniesioną lewą brwią.
Marek wpatrywał się w twarz Dawida ze zdumieniem, jak człowiek, który rozpoznaje starego znajomego ze szkoły podstawowej, gdy wytacza się on ze sklepu monopolowego z cygarem, butelką i wąsami. Niepowitana jeszcze przez nikogo młoda kobieta z mnóstwem brązowych loków i w eleganckiej sukience, przyciskała dłonie do ust, zaszokowana.
Blanka natomiast – choć bynajmniej nie z chęci niesienia dobra na skrzydłach sprawiedliwości – przygotowywała się właśnie do jakiejś ostrej odpowiedzi.
Najwyższy czas zacząć działać.
- A to… - zaczął Piotr łagodnie – to jest Dawid Romanowski…
- Ten słynny poeta?! – zdumiała się młoda, starannie ubrana kobieta, na moment odrywając dłonie od warg.
- Tak! – ucieszył się pan Lwowski, wyraźnie zachwycony tym, że może zmienić temat i przedstawić rudego Widzącego w jak najlepszym świetle. – Słynny poeta, autor wierszy, publikowanych w magazynach „Czas na pisanie!” i „Skleć to sam!”.
Odzyskujący przytomność Dawid skrzywił się nieznacznie.
- Zapomniałeś o „Godzinie miłowania”, „Gryzipiórku” i „Pisanie I Sklecanie” – sarknął, po czym głowa z powrotem opadła mu na pierś.
- Pan wybaczy – zatroskał się Piotr, a gdy upewnił się, że Dawid jest nadal zbyt oszołomiony, by logicznie włączyć się do prowadzonej dyskusji, odwrócił się w kierunku pielęgniarzy, podtrzymujących świeżo przybyłego.
- Były jakieś kłopoty? – zagadnął ich Piotr Lwowski.
- Nie za bardzo, proszę pana. Trochę drapał, ale…
- Taak, jasne, oszukuj się. Ugryzłem was, dranie! – oponował znów Dawid, łypiąc jednym okiem.
- Tak, ugryzł nas, ale mimo to… - zgodził się pielęgniarz, gdy ponownie mu przerwano.
- I oplułem, chamie jeden ty. I wyjmij mnie z tego po trzykroć, trzykroć, trzykroć przeklętego pokrowca! – ryknął Romanowski, szamocząc się w kaftanie bezpieczeństwa. – A jeśli dowiem się, że ta igła, co mi ją wbiliście w rękę nie była jednorazowego użytku, to was zaskarżę!
- Wraca do siebie – westchnął pies, który nagle wyłonił się z aury Dawida. – Jestem Bernard – dodał.
Widzący nie zwrócili na niego większej uwagi. Wszyscy jak jeden mąż, wpatrywali się w Rudzielca, którego właśnie uwalniano z białych supłów kaftana.
- Szczek? – zaryzykował Bernard, ponuro.

*

Obecnie jest nas tutaj…
Raz…
Dwa…
Razem ze mną, gospodarzem Lwowskim i tym rudym szaleńcem jest nas jedenaście osób.
Każdy z nas jest Widzącym.
Każdy Widzący ma jednego demona, co oznacza, że jedenaście trzeba będzie pomnożyć przez dwa.
Jedenaście razy dwa daje w sumie dwadzieścia dwa…
Plus dwóch pielęgniarzy.
W sumie… Dwadzieścia cztery osoby.
Świetnie.
To teraz policzmy zapiekanki.
Zapiekankę otrzymał każdy, za wyjątkiem panów w bieli. A więc zapiekanek również jest tyle, ilu Widzących… chwila, źle, błąd. Czy demony też dostały swoje porcje?
I czy mam policzyć je wszystkie, czy tylko te, które znalazły się już na naszych talerzach?
Trzeba się skupić, skupić.
Na tacy znajduje się siedemnaście zapiekanek, najwyraźniej Lwowski postanowił mieć ich kilka w zapasie. Chyba, że spodziewa się jeszcze kogoś.
Jedenaście znajduje się na talerzach przed nami.
Nie, znów źle.
Pani Natasza – nawiasem mówiąc, czy to jest normalne, że ona tak się na mnie gapi? – odmówiła swojego kawałka, a ta dziwna, jasnowłosa dziewczynka w wieku Katli wywaliła swoją przez okno.
Jedna z zapiekanek znajduje się obecnie w stanie na wpół przeżutym. Żeby nie powiedzieć na wpół zwymiotowanym.
Jedna jest nadgryziona.
A teraz głęboki wdech, Darku, przyjacielu. Weź głęboki wdech i nie mów do siebie samego. Nawet w myślach nie wypada tego robić.

- Przepraszam – zaczął Dariusz. – Czy mógłbym się czegoś dowiedzieć?
Nikt nie zwrócił na niego uwagi.
Prawdą było, że na Darka rzadko kiedy ktoś zwracał jakąkolwiek uwagę, niemniej jednak, zaawansowana belferoza na ogół robi swoje.
- Cisza! – krzyknął Darek, żałując, że nie ma obok siebie linijki.
Dwadzieścia trzy pary oczu zwróciły się na niego, zdumione. Matematyka niespecjalnie to zaskoczyło – jakby na to nie patrzyć, był wychowawcą trzydziestoczteroosobowej klasy. Miał wprawę.
Jego problem polegał raczej na tym, że całkowicie zapomniał, co powiedzieć.
- Przepraszam pana, ale ze mnie ciapa, naprawdę! Przez to całe zajście z panem Dawidem, zapomniałem o całej reszcie! – wykrzyknął Piotr Lwowski, sadzając w fotelu mamroczącego coś wściekle Romanowskiego.
Po chwili, dwóch pielęgniarzy wymaszerowało, z wyraźną radością ściskając w dłoniach serwetki, w które opakowane były zapiekanki.
Nieczęsto byli doceniani i traktowani w tak miły sposób…
- Co chciał pan wiedzieć? – zapytał Piotr z przejęciem. Miał szczerą nadzieję, że wreszcie odnalazł kogoś skorego do współpracy.
- Wie pan, właściwie to wszystko…
Piotr jęknął cicho.
- Nie, nie dosłownie wszystko! Tylko to, po co zostaliśmy tu zwołani, czego pan w ogóle… eee… nie urażając pana… od nas chce, i co ja mam w związku z tym robić.
I o co chodzi tej pani – prychnął w myślach Dariusz, coraz bardziej zirytowany natarczywym spojrzeniem Nataszy Morskiej.
- Ach, tak, oczywiście – Piotr Lwowski wyglądał tak, jakby z trudem powstrzymywał się od klaśnięcia w dłonie. – Najpierw jeszcze muszę was sobie wszystkich przedstawić… bo jeszcze nie skończyłem, prawda? Prawda. Chłopcze, coś nie tak z tą zapiekanką? Nie powinno się jeść obfitych posiłków na pusty żołądek, zawsze to powtarzam! Panie Darku, proszę spróbować!
Darek w wyjątkowo uprzejmy sposób nie zastosował się do rady Lwowskiego.
- Podsumujmy! – krzyknął Piotr. – Jak już mówiłem: słodka Blanka Domino i jej demonik, Demawand, urodzony żartowniś.
Jasnowłosa Blanka i mały, usadowiony na jej głowie smok warknęli coś zgodnie.
- Urocza Natasza Morska, aktorka i jej demonica, Aeve.
Obie panny uśmiechnęły się, trzepocząc rzęsami. Darek skrzywił się, nadal jednak pozostając uprzejmym. Miał do tego niezaprzeczalny talent.
- Ten przystojny, młody człowiek to Christoper… mogę mówić ci Chris? Chris Maxwell!
„Przystojny, młody człowiek” obrzucił Piotra spojrzeniem podeszłego cynika. Niezrażony mężczyzna ciągnął dalej swój wywód…
- Dominik Orłowski i Kasia Górska się znają, prawda? Chodzicie do tej samej szkoły… zaraz… dla trudnej młodzieży, tak? Zawsze byłem ciekaw, jak tam jest…
- Kasia?! – wydarła się Katla, zrywając się na równe nogi. – Jestem Katla!
Dominik za to nie powiedział nic. Odkąd Dariusz zabrał głos, chłopak wpatrywał się w niego z rozszerzonymi źrenicami, bezgłośnie poruszając ustami.
Nauczyciel matematyki!
Ten, który postawił mu pałę w zeszłym tygodniu?!
Giń.
To, że jesteś sfrustrowanym świrem nijak cię nie usprawiedliwia, a ten wysoki facet w kapturze, który stoi za tobą nie wygląda zbyt przerażająco. To pewnie tylko tania sztuczka iluzjonistyczna, że kontury jego postaci tak dziwacznie się zacierają…
- Oczywiście, Kasiu, oczywiście. Zapomniałbym o demonach! Towarzyszka naszego Chrisa, Ally, anielica.
- Upadła… - syknęła sama zainteresowana.
- Axel, przemiły, puszysty przyjaciel Dominika i… przepraszam, Kasiu, nie pamiętam, jak nazywa się twoja maleńka szczurzyca.
- Niech się sama przedstawi.
- I’m sorry, but I can’t speak.
- Łachudra. Na imię jej Łachudra i nie potrafi mówić.
- Ale przecież…
- Really.
- Serio. Zna różne słowa we wszystkich językach, ale nie rozumie ich.
- Może by tak esperanto…
- Może.
Piotr spojrzał na pozostałych Widzących.
- Wiktor Latowicki, wikary w pobliskiej parafii pod wezwaniem świętego Mikołaja…
Uśmiechnięty mężczyzna skłonił się przed zgromadzonymi ochoczo.
Dominika – który nadal wpatrywał się w Dariusza ze zdumieniem – nawiedziło wspomnienie podpalonej sztucznej brody dyrektora szkoły, którą to polonista przywdział z okazji Bożego Narodzenia.
- Oraz jego demonica, Todd. Czyż nie wyglądają jak dwa przeciwieństwa? A tutaj, chciałbym wam przedstawić Tobithę Potocką, dziedziczkę szlachetnego rodu i jej demona, rozkosznego Bazyla. Wybacz mi, moja kochana, że dotychczas o tobie nie wspominałem!
Brązowowłosa kobieta w sukni uśmiechnęła się nieśmiało, spuszczając wzrok na swoje dłonie, które splotła nerwowo na kolanach.
Z jej aury…
Ona jest różowa! – przeraziła się w myślach Katla. – Jej aura ma kolor zakichanych malin. Kurde, no! Świat schodzi na psy!
…niespodziewanie wyłoniła się zwinna, skoczna małpka w cylindrze. Błyskawicznie dopadła ona żyrandola, na którym zaczęła wykonywać przerozmaite akrobacje, a następnie – znikąd, zupełnie jak postaci z kreskówek – wydobyła parasol, przy pomocy którego powoli, majestatycznie opadła na dywan.
- Dadadadadada – daaa! – krzyknęła małpka, kłaniając się dwornie.
- To Bazyl – wyszeptała nieśmiało Tabitha Potocka. – Jest makakiem… chce występować w cyrku.
- Tak – przytaknął radośnie Piotr, podczas gdy rzeczony Bazyl z powrotem wpakował się do jasnej aury swej pani.
- A to Marek Nowak, mój współlokator. I jego demonica, Krista. Jest miluchną, perską kotką, wiecie? Jak miło!
- Panie i panowie. Piotr Lwowski, najsłynniejszy Widzący dni dzisiejszych, niespodziewanie zgłupiał – burknęła Blanka, tradycyjnie nie mogąc powstrzymać się od komentarza.
Piotr Lwowski nie dosłyszał, bądź też nie miał zamiaru dosłyszeć.
- Mogę jeszcze dodać, że po Dworze kręci się mała Anna… nigdy nie można być pewnym, gdzie i którędy nadejdzie. Wszyscy powinniście o tym wiedzieć, moi drodzy – paranoja jest niewskazana, może tylko zaszkodzić, zwłaszcza po tym, co mam zamiar wam powiedzieć.
Wszyscy poruszyli się w swoich miejscach nieco niepewnie. Nim jednak ktokolwiek zadał frapujące ich pytania, Piotr Lwowski zaczął kontynuować masową prezentację.
- Simba, mój demon!
Wyciągnięty wygodnie nieopodal szafy lew mruknął, po czym przeciągnął się, ziewnął i na zakończenie przeorał pazurami dywan, leniwie przyglądając się przelęknionym w większości Widzącym.
- Piotr, mój człowiek – uzupełnił olbrzymi, złocisty kocur, niechętnie odwracając się z powrotem w kierunku ściany.
Demawand zachichotał, przypominając sobie nauki, jakie w swoim czasie starał się wpoić lwu: „To ludzie są towarzyszami demonów, nie na odwrót!”.
Piotr zaśmiał się w zachwycie, jakby to, co powiedział Simba, było świetnym, aczkolwiek trochę już przeżytkowym dowcipem, opowiadanym wyłącznie przy rzadkich okazjach, tak aby nigdy się nie znudził.
- A to jest pan Dawid Romanowski i jego demon, Bernard, wierny jak Lessie. Ich sprowadzenie do Wiśniowego Dworu było dość… kłopotliwe. Dlatego też zmuszony byłem skorzystać z radykalnych sposobów. Mam nadzieję, że wybaczycie mi wszyscy to wejście… i ten kaftan… i…
- Strzykawka! – Dawid wypluł to słowo, jakby było zbierającą się w jego ustach, gęstą śliną. – Ukartowałeś to, stary wariacie! Strzykawka!
Piotr przełknął zniewagę z dobrotliwym uśmiechem na twarzy.
- Musicie mu wybaczyć… nie za bardzo wie, co mówi. Wiecie, został uśpiony, dopiero się wybudza…
- Uśpiony!!! Z pomocą STRZYKAWKI!!!
- No tak, ale proszę pana, na litość…
- Uśpiony za pomocą strzykawki, maltretowany, narażony na pośmiewisko i przetransportowany do chaty pełnej brudnych dziwolągów! I z Żydem na przystawkę, który siedzi sobie spokojnie, jakby…!
Tabitha westchnęła cicho, metodycznie przepuszczając wszystkie bluzgi pomimo uszu.
Była wielbicielką wierszy Romanowskiego już od dłuższego czasu i właśnie przed chwilą nawiedziła ją pesymistyczna myśl, jak rzadko nasze wyobrażenia dorównują rzeczywistości.
- I pan Dariusz Makowiecki. Matematyk w miejscowej szkole dla trudnej młodzieży, razem z Hoodem, jego demonem, znawcą współczesnej techniki. – Piotr wyglądał na mocno wymiętego i wyczerpanego faszystowską tyradą Dawida, a na jego czole obficie perlił się pot.
Gonił już resztkami sił i wciąż jeszcze nie panował nad sytuacją.
Na domiar złego, Dariusz wpatrywał się w niego z wyraźnym oszołomieniem.
O co może mu chodzić?
- Coś nie tak, panie Dariuszu? Chyba niczego nie pomieszałem? – Uśmiechnął się z wysiłkiem Piotr.
- Nie, nie, skąd… Hm. Zna pan moje nazwisko?
- O ile Makowiecki jest pana nazwiskiem, to tak… Obawiam się, że nie rozumiem.
Twarz Dariusza nagle się rozpromieniła.
- Niemożliwe! Zna pan moje nazwisko!
- No tak.
- I umie je pan wymówić!
- Panie Darku, to nie jest takie trudne! Makowiecki to naprawdę łatwy splot liter…
- I nie zapomniał go pan jeszcze!
Blanka przeniosła spojrzenie na matematyka. Z jej twarzy jasno dało się wyczytać ponurą rezygnację.
- Dzień świra – powiedziała cicho.

Aylya& Mad Len


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Aylya
Uczciwa Łachudra


Dołączył: 09 Lis 2006
Posty: 495
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Zza granicy absurdu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 16:42, 24 Maj 2008    Temat postu:

Rozdział czwarty - część druga
Bajka o Krogulcu

Myślisz, że sobie poradzą?
Może. O ile wcześniej nie pozabijają się nawzajem.
No cóż, zmuszenie ich do współpracy nie będzie łatwe. Ale tu idzie o nasze życie.
„O los świata” zabrzmiałoby bardziej dramatycznie.
Świat świetnie poradziłby sobie bez Widzących.
A bez demonów?
Krogulec uważa, że demony są chorobą.
Krogulec uważa, że czarne świece i bębny ze skóry są w modzie.

Anna podniosła się ze schodów, na których to przysiadła, obserwując grupkę Widzących. W salonie temperatura rosła gwałtownie - bynajmniej nie dlatego, że zgromadziło się tam tyle osób. Dziewczynka, która nie znosiła gorąca, postanowiła odejść w chłodniejsze partie Wiśniowego Dworu. I tak nie zostanie tutaj powiedziane nic, co mogłoby ją zainteresować.
Wygląda na to, że Lwowski wyprowadził Blankę z równowagi. Chodźmy gdzieś, gdzie nie będzie problemów z oddychaniem.

Dominikowi zrobiło się gorąco.
Nie, wcale nie dlatego, że Natasza Morska, siedząca centralnie naprzeciwko niego, miała wyjątkowo pokaźny dekolt.
Po prostu w pomieszczeniu zaczęło nagle robić się dziwnie duszno. Prawie jak w saunie. Dominik z pewnym niepokojem wpatrywał się w szklankę z wodą, stojącą na stole. Ciecz powoli zaczynała zamieniać się w parę.
- Do licha ciężkiego, Piotrze, będziesz łaskawy wreszcie wytłumaczyć co się tutaj dzieje? Czy będziemy czekać nad tymi zapiekankami do końca życia? Które z resztą nie potrwa zbyt długo, bo z tymi zapiekankami to nigdy nie wiadomo… nie drap mnie, Krista!
Blanka szybko podciągnęła nogi na parapet. Na prawej kostce zostały krwawe ślady po pazurach kotki. Hm, w sumie miała rację, że przywołała ją do porządku. Kiedy ostatnim razem dziewczynka usiłowała „delikatnie” uświadomić Piotra, że jego smakołyki są absolutnie niejadalne i mogłyby robić karierę jako trutka na szczury bądź broń masowej zagłady, biedny Lwowski dąsał się przez tydzień, chodził osowiały i wyglądał jakby zaraz miał się rozpłakać. Aby go udobruchać, musiała zjeść pełny talerz spaghetti.
Dobrze, że Piotr nie zauważył, jak wyrzuciła połowę przez okno do ogródka.
- Kochanie, panuj nad sobą. Gorąco tutaj.
Natasza obrzuciła swoją podopieczną karcącym spojrzeniem, nie omieszkała jednak skorzystać z okazji i nieco rozluźnić sznureczków przy dekolcie.
- Młody człowieku, zechcesz otworzyć okno? - Piotr uśmiechnął się do Chrisa Maxwella, który zmierzył go niezbyt przyjaznym spojrzeniem, w końcu jednak uchylił lekko okno. Przy okazji zemścił się zresztą na Blance, która wcześniej uderzyła go w głowę. - Dziękuję.
- Ja… bardzo przepraszam… - rozległ się trochę nieśmiały głos Tabithy Potockiej, która sprawiała wrażenie zdumionej własną odwagą. - Ale chyba wszyscy zgadzamy się co do tego, że najwyższa pora, aby zdradził nam pan cel tego spotkania?
- Najwyższa pora, aby zdradził nam pan cel tego spotkania… - zaczęła ją przedrzeźniać Katla, zapominając na chwilę, że sama też chciała aby ten dziwny, nawiedzony człowiek kompletnie pozbawiony umiejętności kulinarnych, przeszedł wreszcie do rzeczy.
- No cóż… wszystko zaczęło się od Krogulca.
- A co to? Lekcja zoologii? - zapytała Katla, na wszelki wypadek przysłaniając usta dłonią.
Piotr zadumał się, zwieszając na chwilę głowę.
- Raczej filozofii, drogie dziecko. Filozofii… czas wgłębić się w naturę umysłu tak pokrętnego, że aż…
- Fa-scy-nu-ją-ce… - mruknęła Blanka, przeciągając sylaby.
- …że aż uszy nam zwiędną, a zapiekanki się zepsują! - zakończył dość pogodnie gospodarz Dworu, otrząsając się z zamyślenia i sięgając po wypełniony kompotem kubek. Dłuższe historie wymagają regularnego nawilżania gardła, a tego co chciał powiedzieć Piotr, z pewnością nie dałoby się streścić w rzeczowym: Mamy problem, przyjaciele. Pomożecie?
Darek odwrócił karcące spojrzenie od Katli, mamroczącej pod nosem: „To jego zapiekanki mogą być jeszcze bardziej zepsute? Czy ludzkości grożą gastronomiczni psychopaci?”.
- Myślę, że nie czas na metafory - zauważył nauczyciel. - Pani Potocka ma rację, niech pan przejdzie do… jak to pan ujął… lekcji filozofii. A jeśli dzieciaki znowu panu przeszkodzą, to…
Zamilkł, zgromiony - o dziwo - niezwykle zgodnymi i niewątpliwie miażdżącymi spojrzeniami nastolatków i ich demonów. Mimo otwartego okna, Darek poczuł nieprzyjemną ciasnotę w okolicach kołnierza.
- Oczywiście, panie Makowiecki! Oczywiście. No więc, żeby już na początku wprowadzić się w odpowiednio filozoficzny nastrój, zadajmy sobie pytanie…

*

Wbrew opiniom, dotyczącym działalności większości mrocznych antagonistów, Krogulec nie przebywał wcale we własnej, alegorycznej fortecy, misternie skonstruowanej na podwalinach władzy, perswazji i manipulacji.
O nie. Krogulec stworzył potężne państwo – osobną wyspę, z trudem mieszczącą się w kategoriach wysp, otoczoną oceanem i licznymi archipelagami, z majestatycznymi budowlami na zachodzie, kompleksami wypoczynkowymi na południu i odpowiednikiem Wersalu w samym centrum – monumentalnym, zapierającym dech w piersiach, ale – to nie ulega wątpliwości – nie pachnącym zbyt przyzwoicie, zwłaszcza w niektórych, bardzo szczególnych komnatach. Jakkolwiek nie wyglądałoby to w rozdmuchanych metaforach, do jakich zdolny był się posunąć Piotr, byle tylko przykuć uwagę słuchaczy, Krogulec dysponował nie lada potęgą. Potęgą, rozumianą nie tylko w kategoriach nadprzyrodzonych mocy, jakimi to cieszyli się wszyscy Widzący, ale też pospolitą (i o ileż bardziej dochodową!) władzą, przed jaką odczuwał respekt każdy, nawet najbardziej przyziemny umysł. Krogulec był znanym filantropem – to raz. Zawsze uważał, że w niektórych przypadkach nic nie sprzyja tak bardzo, jak poparcie bezdomnych, bezrobotnych, beznogich, bezrozumnych, czy też innych grup społecznych, którym można było wytknąć jakieś poważniejsze braki. Krogulec miał na własność liczne firmy. Niektórzy domyślali się jego bliskich powiązań z Microsoftem. Jak każdy przykładny obywatel, udzielał się politycznie. Zajmował wysokie stanowisko w Radzie Miasta – owszem, ale jednak niedostatecznie ważne, by raz na zawsze wychynąć z wygodnego cienia, jaki spowijał jego osobę i działalność.
Zwłaszcza tę PRAWDZIWĄ działalność.

*

Najpierw zadajmy sobie pytanie.
Co było pierwsze? Jajko czy krogulec?
Nie żeby miało ono jakiś głębszy sens - wieczność jest kołem, niemożliwym do podzielenia na punkt końca, środka i początku. Barwna przeszłość Krogulca, który nie jest bynajmniej ptasim drapieżcą o zakrzywionym dziobie, zawiera zapewne mnóstwo przyczyn, dla których człowiek ten zdecydował się poświęcić życie na usunięcie ze świata wszelkich niezwykłości nadnaturalnego pochodzenia, jednakże określenie pierwszej i najważniejszej z nich jest zapewne niemożliwe.
Ale trzymajmy się zasad chronologii, albo przynajmniej zdrowego rozsądku.
Krogulec jest znamienitym, ponadprzeciętnie potężnym Widzącym - to jeden z nielicznych faktów, które naprawdę, ale to naprawdę się liczą. Mimo swego kunsztu, nie zdobył sławy w kręgach pobratymców, nie starając się nawiązywać z nimi kontaktów... a przynajmniej nie otwarcie i nie zawsze w dobrej wierze.
Oto, co musicie o nim wiedzieć: jak wspomniałem, jest potężny. Możliwe, że najpotężniejszy. Po drugie: inteligentny i podstępny jak wąż, a przy tym całkowicie oddany celowi, jaki przed sobą postawił. Bo Krogulec, chociaż jest Widzącym - chociaż jest jednym z nas - traktuje wszystko to, co pochodzi z Szerszej Rzeczywistości tak jakby było z natury złe, niepotrzebne i zaraźliwe, toteż zamierza się tego pozbyć, raz na zawsze usunąć ze świata. Sądzę, że niektórzy z was domyślili się już (bądź mieli okazję zaobserwować to na własne oczy, prawda, panie Romanowski?), że Krogulec rozpoczął swoje „czystki” od likwidacji demonów. Możecie być pewni, że nie oszczędzi żadnego, choć, naturalnie, nie będzie zajmował się każdym z osobna - póki co, przeprowadza jedynie wstępne próby do wielkiej i zorganizowanej akcji rozdzielenia, która ogarnie świat.
Nie, moja droga, nie chciałem, żeby zabrzmiało to przesadnie dramatycznie. Zapiekankę?
Zastanawiacie się, co robi ze schwytanymi, oddzielonymi od ludzi demonami? Aby to zrozumieć, musicie wiedzieć coś więcej o jego unikalnym Talencie. Krogulec potrafi stwarzać światy. Nie żartuję.
Oryginalne, oddzielne rzeczywistości, połączone z naszym światem i istniejące wyłącznie dzięki sile jego umysłu. To tam trafiają odizolowane demony.
Co prawda, wymiary, które dotychczas stwarzał, nie były zbyt dopracowane i szczelne. Więźniom udawało się uciec, jeśli tylko byli dostatecznie silni, pomysłowi, lub zwyczajnie mieli szczęście. Jednakże całkiem niedawno doszły mnie słuchy, że nowa rzeczywistość Krogulca stała się całkowicie realna i prawdziwa.
Nie ma odwrotu. Nie ma ucieczki.
Tak, Blanko. Raczej jest kiepsko.


*

Piotr rozkoszował się ciszą, jaka zapadła, gdy zakończył opowieść o Krogulcu. Zapewne nigdy by się do tego nie przyznał – o nie, nie publicznie – ale uwielbiał robić wrażenie na słuchaczach. Nigdy nie wykazywał się szczególnym talentem literackim (ani gastronomicznym, ale to już zupełnie inna historia), za to zawsze był wspaniałym opowiadaczem. Gdyby tak odbywały się gdzieś eliminacje do bardowskiego Grand Prix… no cóż, życie Piotra byłoby piękniejsze.
Gospodarz Wiśniowego Dworu przyglądał się skamieniałym twarzom swych gości, zastanawiając się, które z nich przerwie milczenie jako pierwsze. I czy to dobry moment, aby wspomnieć, że ma w zamrażarce trochę lodów domowej roboty…
W końcu odezwał się Bernard, psi demon Dawida Romanowskiego, który – prawdopodobnie wciąż pod wpływem zastrzyku uspokajającego, i chwała za to Najjaśniejszemu – pozostawał cichy i przygaszony.
- Ale… - zaczął wyjątkowo niepewnie, wytrzeszczając swoje ogromne, wilgotne oczy nieszczęśliwego psiaka – czy nikt nie może przed nim uciec? Ja widziałem… Widziałem kobietę i dziecko. Nie mieli demonów. I oni…
- Trzeba by znaleźć dla nich jakąś strefę zamkniętą, to cholerstwo może być zaraźliwe – warknął Dawid, wygrzebując się z odmętów otępienia, i tym samym uciszając Bernarda, który umilkł, wyraźnie speszony.
Piotr zdziwił się. Nie spodziewał się, że pierwszy zabierze głos nieśmiały terier o niskiej samoocenie, ponadto całkowicie zdominowany przez swego towarzysza. Gdyby robił zakłady, prawdopodobnie przegrałby znaczną część majątku, łącznie ze swoją kolekcją wag szalkowych.
Blanka mruknęła coś pod nosem. Kiedy napotkała pytające spojrzenia Widzących, powtórzyła głośniej:
- To że jakiś psychol chce zniszczyć świat, nie znaczy jeszcze, że mam się rzucać na pomoc całej ludzkości…
- Problem w tym, Słoneczko, że ty też należysz do ludzkości – stwierdziła Natasza, zerkając z ukosa na Dariusza, przyglądającego się resztkom swojej kawy.
- I nie myśl, że mnie to cieszy – burknęła Blanka Domino, krzywiąc się ze złością. „Słoneczko”! Doprawdy, Natasza jest zdolna chyba do wszystkiego!
- Z tego co pan mówi – powiedział Darek, nie odrywając wzroku od swojej filiżanki – wynika, że tego… Krogulca… jest wszędzie pełno. Jak to jest, że nigdy o nim nie słyszałem i że nie ma na rynku – matematyk skrzywił się lekko, co u niektórych nauczycieli oznacza, że mają zamiar zażartować, a więc drżyj, klaso – czy ja wiem, Krogulców z kiwającą głową?
Katla parsknęła (głównie grzecznościowo – jako uczennica Makowieckiego, wiedziała, co oznacza charakterystyczne skrzywienie jego ust i miała przygotowaną reakcję na jego dowcipy), Natasza zaś roześmiała się uroczo, zalotnie trzepocząc rzęsami.
- Panie Darku, jestem pewien, że pan o nim słyszał! – krzyknął, Piotr, uśmiechając się szeroko. – Arkadiusz Krogulczak!
Darek nagle i niespodziewanie opluł się kawą.
- Co?! Założyciel szkoły dla trudnej młodzieży?!

*

- Sprawa wygląda następująco, moi kochani: musimy walczyć, albo dać się zmieść z powierzchni ziemi. Ja i Simba nie byliśmy nigdy rozdzieleni. I nie chcę, żeby tak się stało. Dlatego też, zdecydowanie wybieram pierwszą opcję. Kto jest za?
W górę powędrowały niepewne i wyraźnie niechętne dłonie – ostatni unieśli je Blanka i Chris – oboje zmierzyli się zimnym wzrokiem, zirytowani, że zrobili coś w tym samym czasie. Dawida trzeba było szturchnąć w bok, na co wrzasnął, staczając się pod stół.
Piotr był wyraźnie uradowany – cieszył się jak dziecko, uśmiechając się szeroko. Jego oczy błyszczały.
- Skoro jesteśmy wszyscy zgodni, proponuję opracować taktykę wojenną! No, do roboty!
Piotr machnął w kierunku Simby, który przeciągnął się, ziewnął szeroko, po czym skierował się w stronę sekretarzyka, na którym spoczywał stos notatek. Przytaszczył je swemu towarzyszowi.
- Świetnie, Simba, chociaż na przyszłość mógłbyś ich nie ślinić. To takie nieapetyczne!
- Piotrze, nie wiedziałem, że chcesz je zjadać… - zmartwił się lew, wyciągając się wygodnie na dywanie.
Piotr Lwowski przebiegł wzrokiem po pierwszej z brzegu, gęsto zapisanej kartce.
- Dobrze! Moja pierwsza propozycja! Otóż, powinniśmy się podzielić… Rzecz jasna, o przydziale do grupy zadecydują przede wszystkim wasze Talenty!
Piotr uśmiechnął się błogo. Zdawał się całkowicie zapominać, że nie rozdziela zadań przy przygotowywaniu przyjęcia urodzinowego.
- Śliczna panna Tabitha posiada umiejętność szpiegowania Widzących, zaś Talenty Marka i pana Romanowskiego są do siebie zbliżone i pozwalają zajrzeć w przyszłość… dlatego waszym celem będą próby śledzenia poczynań Krogulca.
Dawid, wciąż z lekka oszołomiony, nie miał dość sił, aby zaprotestować. Marek zdawał się natomiast nawet nie słyszeć słów Piotra. Wciąż wpatrywał się w okno z beznamiętną miną, głaszcząc Kristę, która wskoczyła mu na kolana.
- Jeśli chodzi o Nataszę i Wiktora, to już z nimi rozmawiałem o ich zadaniu…
Blanka obrzuciła swoją opiekunkę bardzo uważnym spojrzeniem, a potem przeniosła wzrok na Lwowskiego, który przez chwilę wydawał się prawie poważny. Ponieważ bycie poważnym kłóciło się z jego charakterem, dziewczyna poczuła się nieco zaniepokojona. Przygryzła wargę z mocnym postanowieniem, że jak tylko znajdą się w domu, natychmiast przyprze Nataszę do muru i dowie się, o co chodzi.
- A teraz… pora na naszą ukochaną młodzież, przyszłość narodu! Tak się składa, że to oni otrzymali najbardziej efektowne umiejętności!
Z uśmiechem Świętego Mikołaja, Piotr poklepał Blankę po głowie. Na swoje nieszczęście nie wziął pod uwagę istnienia Demawanda, zazdrosnego o swoją opiekunkę. Mały smok, siedzący do tej pory na jej ramieniu, wczepił się ząbkami w jego palce.
- Tak… władza nad powietrzem, ogniem, niezwykła szybkość i siła, oraz prawdziwy talent do destrukcji… - mruczał Lwowski, a jego uśmiech nieco zbladł, gdy usiłował odczepić demonika od swojej ręki. – Wy, moi drodzy, będziecie stanowić grupę uderzeniową! Pod opieką pana Makowieckiego!
Tym razem Darek nie został oszołomiony tym, że jego nazwisko wciąż nie zostało zapomniane, czy choćby przekręcone. Odezwał się głęboko zakorzeniony instynkt samozachowawczy: w końcu świetnie zdawał sobie sprawę z tego, jak trudno poradzić sobie z zupełnie zwykłymi dzieciakami. Sprawowanie pieczy nad grupką nastolatków z paranormalnymi mocami mogło skończyć się tylko jednym: istnym Armagedonem.
- Zaraz, zaraz! Dlaczego ja?!
Katla z trudem powstrzymała chichot. Na każdej lekcji matematyki uczeń wywołany do tablicy odpowiadał dokładnie w ten sam sposób.
- Bo masz zdolności pedagogiczne, mój chłopcze.
Gdyby uśmiech Piotra stał się jeszcze trochę szerszy, zabrakłoby dla niego twarzy.

*

Wbrew pozorom, zbawianie świata nie zajmowało pierwszego miejsca na liście rzeczy, których Blanka nie miała ochoty robić.
O nie. Było dopiero trzecie: zaraz po zjedzeniu obiadu Piotra i zamknięciu się w ciasnej windzie razem z klaunem.
Niemniej, i tak nie uśmiechało się jej ratowanie ludzkości, czy też jej demoniej części, nie mówiąc już o narażaniu życia i zamartwianiu się jakimiś tam Krogulcami. Mało to ornitologów w kraju?!
Gdyby chodziło o ocalenie jakiejś tam bliżej niesprecyzowanej grupy ludzi, prawdopodobnie nie kiwnęłaby nawet palcem. Kłopot w tym, że tu chodziło bezpośrednio o nią. A także o jedyne istoty na tej planecie, których nie uważała za bezmyślne, dwunożne stworzenia zużywające cenny tlen: Nataszę, Kristę, Piotra, Simbę. I Demawanda.
(Pomijając oczywiście fakt, że trójka z wyżej wymienionych nie poruszała się na dwóch nogach.)
Z cichym westchnieniem, Blanka szarpnęła za bramę. Wszyscy Widzący pomału opuszczali Wiśniowy Dwór.

Niezbyt dobry materiał do ratowania świata.
Anna kuliła się na parapecie okna strychu. Miała stąd doskonały widok na grupkę ludzi przechodzących przez furtkę. Ciekawe, czy zdawali sobie sprawę z tego, że starają się trzymać jak najdalej od siebie nawzajem? Niemal każdy patrzył na wszystkich innych tak, jakby to oni byli odmieńcami, dziwakami, z którym nie chce mieć nic wspólnego. Dystans był aż nazbyt widoczny.
Na drobnej twarzyczce dziewczynki pojawił się lekki uśmiech. Pomysł Piotra z podzieleniem ich na trzy drużyny był dobry, ale nie do końca miał rację bytu w takiej sytuacji. Osobiście uważała, że powierzenie misji szpiegowskiej Nataszy i Wiktorowi mogło okazać się niezłym konceptem (o ile oczywiście z natury beztroska panna Morska nie wypapla z miejsca, że przysyła ją Lwowski w celach szpiegowskich), a z uwagi na swoje talenty Dawid, Marek i Tabitha mogli nieźle działać, stacjonując w samym Dworze, usiłując przeniknąć czas i przestrzeń. Ale stworzenie grypy uderzeniowej z bandy nastolatków…
Obawiam się, mój drogi, że innego nie mamy. No i możemy być pewni, że każdy z nich będzie bronić swojego życia jak lew.
Albo pająk.

Anna obrzuciła nieodgadnionym spojrzeniem skupisko cieni poruszających się w kącie stryszku.
Odpowiedni czas do rozmów o pająkach jeszcze nie nadszedł. A może chcesz dać złapać się w sieć?
Istnieją Sieci, które schwytały nas już dawno, Anno.

Dziecko westchnęło cicho, spoglądając za Widzącymi. Darek, Katla, Natasza i Blanka wsiedli do jednego samochodu. Prawdopodobnie Natasza tak zręcznie pokierowała rozmową, że biedny mężczyzna nie widząc jak i kiedy, zaproponował podwiezienie. Chris Maxwell usadowił się za kierownicą drugiego auta. Zapewne kompletnie niezgodnie z prawem, bo na pełnoletniego to on nie wyglądał.
Wiesz, gdyby to była bajka, to ratowania świata podjęłaby się piękna księżniczka, młody wojownik i jakiś złodziej. Rzecz jasna, każde z nich w głębi ducha wierzyłoby w wyższe ideały i walczyło o pokój i sprawiedliwość.
Tyle, że to nie jest bajka, ale szara rzeczywistość. A może… Szersza Rzeczywistość.
I nie ma nikogo, kto napisze szczęśliwe zakończenie?


Aylya&Mad Len


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 16:07, 14 Wrz 2008    Temat postu:

Przeczytałam całość, czekając aż mój artystyczny blond Belg gitarzysta wreszcie wstanie i będę mogła wyrazić mój podziw wobec jego jaśniutkich włosów. Wniosek: czekałam trochę czasu.
Tak czy inaczej opowiadanie jest świetne, nieco absurdalne w niektórych miejscach, ale czyta się miło i przyjemnie. Świat mi się wyobraża raczej jako świat s-f, chociaż także nasuwają mi się obecne czasy. Występuje tu wprawdzie kilka komicznych literówek, obecnie pamiętam tylko jedną, odnoście grypy. Konkretnie grypy uderzeniowej. Poza tym jednak opowiadanie posiada niesamowity urok, który psuje mi tylko ten homofob i rasista. Ja bym takich to wdeptała w ziemię. Innych bohaterów znoszę, chociaż nie polubiłam żadnego szczególnie. Może dlatego, że czasami wydawali mi się zbyt przerysowani, nienaturalni. Poza tym jednak jest świetnie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiek   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Archiwum opowiadań Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin