Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Airel&Aylya


 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Klub Pojedynków im. smoka Temeraire
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 19:30, 11 Kwi 2008    Temat postu: Airel&Aylya

Pojedynkujące się: Aylya&Airel
Fandom: brak - twórczość własna
Temat: rzecz dzieje się w szkole (tak, mam zboczenie na tym punkcie, ale istnieje szansa, że mi minie, kiedy już skończę edukację) i kręci się wokół tajemniczej organizacji uczniowskiej, której całkowitym przypadkiem udaje się zrobić Coś, co zasługuje na wielką literę, co całkowicie zmienia szkolną rzeczywistość i co pociąga za sobą całą masę kłopotów. Reszta, drodzy państwo, zależy od was, a więc temat jest głęboki i szeroki. Nawet niepokolorowany.
Tytuł: dowolny
Gatunek: obyczajówkowo-absurdalno-humorystyczny. Mogą pojawić się elementy nierealne, coś jak Zakapturzone Dziwaki. Ale to tylko taki przykład.
Warunki Dodatkowe: musi pojawić się fioletowy i zielony kolor (najlepiej w zestawieniu), szachy, fatalistyczny nauczyciel, stale dowodzący tego, że śmierć jest zbawieniem i piosenka.


(...a żeby nie zgadnąć kto napisał który tekst, trzeba się baaardzo postaraćXD)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 19:30, 11 Kwi 2008    Temat postu:

„Przypadkiem zobaczyliśmy niebo…”


(Jesteś tylko szeptaniem na wietrze,
Zagubionym wiaderkiem wśród fal!
)


…było zielone



Arkady Rogatowicz miał trzydzieści dwa lata, metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i nadciśnienie. Miał cienki, bawełniany sweter w paski i białą koszulę z kołnierzykiem. Miał kochającą żonę, która zawsze przypominała mu o tym, że wyżej wymieniony element jego stroju powinien być wywinięty na wierzch, a także wspaniałą córeczkę, która zawsze brudziła mu ów kołnierz czekoladą, za co był jej w skrytości ducha wdzięczny.
Arkady Rogatowicz miał opinię frustrata, faszysty i najkoszmarniejszego nauczyciela w historii gimnazjum imienia Bolesława Prusa. Miał też wybitny talent do bicia uczniów dziennikiem w głowę i – w chwili obecnej – naprawdę fatalny nastrój.
Na to ostatnie składały się przede wszystkim jego problemy psychiczne i wszystkie, czające się dotąd w nauczycielskiej podświadomości upiory, które teraz, ni stąd ni zowąd, postanowiły wypełznąć na wierzch, przysparzając mu licznych kłopotów. Przeciętnie myślącym obywatelom o zaiste przeciętnej wyobraźni, trudno byłoby uwierzyć w to, jak wiele komplikacji może spowodować lęk przed papierem, wynikający prawdopodobnie z bardzo przykrych doświadczeń, mających miejsce w odległej przeszłości. Niestety, Rogatowicz nigdy nie był przeciętny. Za to chory – owszem. Chory i przestraszony.
Tego rodzaju fobia z przykrej przeistacza się w całkiem nieznośną, kiedy jej ofiara zmuszona jest dzień w dzień stykać się z ogromną ilością zeszytów, referatów i klasówek.
Doprawdy, jak dotąd wystarczająco irytujący był fakt, że gimnazjaliści mieli spore trudności z odróżnieniem daty chrztu Polski od hołdu pruskiego. Arkady Rogatowicz – człowiek, w stosunku do którego można by użyć mnóstwa epitetów, ale żaden z nich nie byłby pozytywny – trząsł się na samą myśl o tym, że feralne wypociny jego uczniów już wkrótce okażą się straszne pod każdym względem – nie tylko merytorycznym.
Pamiętał dni, kiedy siadał przy biurku, ściskając w dłoni czerwony długopis, kreśląc nim, oceniając i komentując złośliwie. Pamiętał te dni – i dlatego właśnie świadomość, że nigdy nie wrócą, napawała go lękiem.
Bo czerwony długopis już nie posłuży mu za bagnet na smarkaczowską ignorancję.
Bo dziś – dokładnie o 15.28 – Arkady Rogatowicz odkrył, że panicznie boi się papieru. Do głowy przychodził mu tylko jeden sposób na rozwiązanie tego problemu…
Dlatego niespiesznie ruszył w kierunku dachu opustoszałej szkoły.

*

– Tam jest! Łapać ją! Łapać!
Justyna Kuna biegła, rozchlapując wodę i muł, zalegający we wklęsłościach popękanego chodnika. Przeskakiwała krawężniki, kaszlała, usilnie starając się złapać powietrze w wyziębione płuca, potrącała przechodniów i przeklinała siarczyście.
W myślach. Była bardzo dobrze wychowaną i inteligentną młodą damą – co zdumiewało niektórych tym bardziej, że jej ojciec przez ostatnie pięć lat utrzymywał, iż jest Lucyferem.
Niestety, wylądował w zakładzie zamkniętym wkrótce po tym, jak przyłapano go na próbie napisania Biblii Alternatywnej, do czego to przygotowywał się gruntownie, studiując dokumenty w Bibliotece Miejskiej. Justyna widywała go co dwa tygodnie, w piątki, dokładnie o 14.30 – cały Szpital Psychiatryczny kojarzył ją z niezbyt sławetnego tytułu młodocianego Antychrysta.
Zresztą nie tylko szpital. Mniej więcej od sześciu miesięcy zmuszona była pokonywać drogę z gimnazjum i do gimnazjum biegiem, w panicznej ucieczce przed oszalałą grupą krwiożerczych egzorcystów. Od czasu zamieszania ze starym panem Kuną w roli głównej, miasto odczuwało istotne zapotrzebowanie na przedstawicieli tego szlachetnego fachu. Wielu obawiało się puszczać swoje dzieci do szkoły i na podwórko, świadomi tego, że w każdej chwili mogą się one natknąć na – jak nazywali Justynę –„diabelskie nasienie”.
Póki co jednak, żadne egzorcyzmy nie zostały odprawione, a profilaktyczny stos, wznoszący się na placu głównym miasteczka, pozostawał niewykorzystany. Córka potencjalnego wcielenia Szatana potrafiła pędzić jak animowany Struś Pędziwiatr, ścigany przez setki klonów kojota z oryginałem na czele.
Czasami obawiała się tylko, co to będzie, kiedy na ogół bierny tłum posłucha dzikich nawoływań księży i zdecyduje się im pomóc…
– Łapać ją! Łapać diabelskiego pomiota! To ta w niebieskim! Łapcie ją, ludzie! W imię Boga, to TA W NIEBIESKIM!
Kuna skręciła gwałtownie w lewo, w ulicę Boczną. Rozejrzała się dookoła, a na jej czerwoną, mokrą od potu i mżawki twarz, powoli wpłynął pełen samozadowolenia uśmieszek.
Stała naprzeciwko sklepu z dżinsową odzieżą. Ze wszystkich stron otaczali ją obojętni ludzie w granatowych kurtkach i błękitnych spodniach.
Odetchnęła z ulgą, a następnie – pogwizdując – ruszyła nonszalanckim krokiem w stronę Gimnazjum imienia Bolesława Prusa. Zegar na frontowej ścianie ratusza wskazywał godzinę 15.20. Justyna – pamiętając ostatnią awanturę z członkami jej Organizacji – postanowiła się pospieszyć.
„Ostatecznie” – pomyślała kwaśno – „nikt, żaden pomniejszy członek stowarzyszenia nie będzie mi wytykał niepunktualności. Zwłaszcza że ja naprawdę wcześnie wychodzę z domu. Nie moja wina, że później muszę przez pół godziny kluczyć i biegać jak głupia we wszystkich kierunkach. Ojciec ma rację. Bóg nas nie lubi.”
Starała się uspokoić oddech. Nos-usta, wdech-wydech, nos-usta. Zdecydowała się wybrać krótki, choć niebezpieczny skrót obok plebani. W końcu, jakieś dziesięć minut później, jej oczom ukazał się szarawy, klockowaty budynek szkoły. Justyna pchnęła niedomkniętą, obdrapaną z zielonej farby furtkę, kierując się do oszklonych drzwi, prowadzących na portiernię.
Egzorcyści już jej nie niepokoili.

*

Arkady Rogatowicz nie zdawał sobie sprawy z tego, że oszalał – co stanowiło chyba najlepszy dowód na to, że faktycznie nie czuł się najlepiej. Wyszedł z pokoju nauczycielskiego, starannie i z pełną obrzydzenia miną omijając zawalony papierzyskami stolik. Na czoło wystąpił mu pot – zwarty szereg kropelek tuż poniżej linii włosów.
Wyczerpany przerażeniem, chciał oprzeć się o ścianę przestronnego korytarza – odskoczył od niej jednak, uświadamiając sobie, jak blisko jego głowy znajduje się gazetka na korkowej tablicy.
Trząsł się cały.
– Papier jest wszędzie – warknął, zginając się wpół i zmierzając w stronę schodów, prowadzących na trzecie, ostatnie piętro szkoły. – Gdzie bym się nie obejrzał. Klasówki, kartkówki, setki kartkówek… A jak wyjdę… jak już stąd wyjdę… Nie, to nie ma sensu. Papier wyjdzie za mną. Zawsze będzie krok za mną, zawsze będzie mi szeleścił w kark!
Samobójstwo nie jest może najlepszym sposobem na zwalczenie fobii, czy stanu skrajnego znerwicowania, ale jedno trzeba mu przyznać – jest szybkie i ostateczne. Zazwyczaj odnosi też skutek – nawet jeśli równoległy z zawieszeniem wszystkich funkcji ciała. I ducha. Teolodzy są dość stanowczy w kwestii losu tych, którzy odbierają sobie życie.
Rogatowicz wbiegł na górę, przeskakując po dwa-trzy stopnie naraz. Pot spływał mu po karku i policzkach, a oczy błyszczały gorączkowo. Dłonie mu zadrżały, gdy chwycił się żółtej poręczy. Szybko ocenił sytuację.
Drzwi do klas były zamknięte, podobnie zresztą jak te, które prowadziły do uczniowskich ubikacji. Okno na końcu korytarza było zbyt wąskie, by mogło wzbudzić jego zainteresowanie, za to pod prawą ścianą…
…tam znajdowała się metalowa, przytwierdzona do muru drabina, prowadząca prosto na dach. Nauczyciel spostrzegł, że klapa na suficie nie jest zamknięta na zamek, tylko zasuwkę, z którą mogłaby poradzić sobie nawet średnio inteligentna koza.
Pedagogiczna część jego obłąkanej osobowości syknęła gniewnie, oburzona tak jawną nieostrożnością. Bo przecież – spójrzmy na to obiektywnie – większość gimnazjalistów przewyższa intelektem zwierzęta hodowlane. Niewiele, ale jednak. A co, jakby dzieciaki zaczęły urządzać dzikie gonitwy po dachu szkoły? A co, jakby któreś z nich spadło albo – zmagając się nieudolnie z chorobą wieku i bólem egzystencjalnym – rzuciło się w dół, nie dbając o konsekwencje?
– Tak jak ja – stwierdził ponuro. – Dokładnie tak samo.
Zbliżył się do drabiny. Wspiął się na nią powoli, oddychając chrapliwie. Pociągnął za zardzewiałą, toporną zasuwkę i wypchnął klapę na zewnątrz. Chłodny, październikowy wiatr potargał mu włosy, a pojedyncze krople deszczu bezczelnie odbiły się od czubka jego nosa.
– Żegnaj, mamo. Zawsze cię kochałem, nawet jeśli kazałaś mi siedzieć cały dzień w przedszkolu. Żegnaj, tato. Jesteś ostatnim draniem, ale przynajmniej zawsze płaciłeś alimenty. Żegnaj, kochanie. Któregoś dnia zrozumiesz. Żegnaj, córuś. Wiem że ci się ułoży! I… no tak, żegnaj, szkoło, żegnajcie, uczniowie. Straciłem przez was najpiękniejsze lata mojego życia, a tego nie da się zapomnieć tak od razu.
Arkady Rogatowicz nieporadnie wgramolił się na dach. W milczeniu wsłuchiwał się w odgłosy miasta. Ludzie krzyczeli na siebie i śmiali się, psy szczekały, samochody gładko sunęły po asfalcie i hamowały z piskiem…
A papier szeleścił. Był wszędzie.
Pochłonięty własnymi planami nauczyciel nie zauważył nawet, że drzwi pracowni historyczno-geograficznej uchylają się, a na korytarz pada wąski promień światła lampy, palącej się w klasie. Niska, ciemna sylwetka wsunęła się do wnętrza sali, nie zwracając na niego uwagi.

*

– Kuna! Już po wizycie w Piekle?
– Miło że pytacie, ale nie, z tatą widzę się dopiero za tydzień…
– Kuna, Kuna! A ja napisałam wiersz! Napisałam wiersz!
– Cudnie. Przeczytasz mi go później, dobra? Jeśli nie masz nic przeciwko, w możliwie odległym przyszłym wcieleniu… – mruknęła cicho Justyna, starannie zamykając za sobą drzwi, prowadzące na ponury, betonowy korytarz gimnazjum. Westchnęła ciężko, rozczesując palcami mokre, posklejane włosy.
Spojrzała na niewielką grupkę nastolatków, zajmujących krzesła, ławki i biurko nauczycielskie pracowni historyczno-geograficznej. Pięć różnych par oczu przyglądało się jej z umiarkowanym zainteresowaniem, mniejszym lub większym sceptycyzmem i – jak zwykle – charakterystycznym, ociężałym zmrużeniem powiek, sugerującym, że żadne z nich nie ma do roboty niczego ciekawszego od cotygodniowych spotkań pozalekcyjnych. Takich, którym przewodziła córka domniemanego Szatana.
Justyna jęknęła w duchu. Teraz, kiedy Organizacja (która nie doczekała się jeszcze adekwatnej nazwy) istniała już od ponad miesiąca, bardzo mgliście przypominała sobie czas, gdy utworzenie jej wydawało się świetnym pomysłem. Cieszyła się na samą myśl o zebraniu grupy inteligentnych i – rzecz jasna – niebanalnych osobistości szkoły, które razem mogłyby dojść do Oświecenia i Obalić Mury, frunąc na Skrzydłach Młodzieńczego Zapału.
Świat mógł do nich należeć. Nawet jeśli brakowało im kogoś, kto potrafiłby wymyślić chwytliwe slogany.
Kiedy – a było to pod koniec września – Justyna Kuna nabrała pewności, że odnajdzie chętnych, którzy wstąpiliby do jej stowarzyszenia, nie posiadała się z radości i jeśli cokolwiek sprawiło jej jakąkolwiek trudność, to było to nakłonienie woźnych do udostępnienia im sali numer 24 wtedy, gdy wszystkie klasy i nauczyciele skończą już swoje zajęcia.
I któregoś dnia wreszcie się spotkali. Dokładnie pięć osób – najdziwaczniejsza zbieranina nastolatków, których nie chciano w żadnym szkolnym kółku zainteresowań. Sylwia i Kamila, które zmuszone były odejść z Klubu Ornitologicznego za nazbyt – jak same mówiły – „śmiały” film o życiu kaczek; Adrian, posądzany o skonstruowanie miniaturowej bomby i nade wszystko zafascynowany fizyką jądrową; Szczygieł, prześladowany z powodu głębokiego uczucia, jakim darzył książki w szkolnej bibliotece (oraz bibliotekarkę)… no i Justyna Kuna. Założycielka i przewodnicząca Organizacji. Jej imię nigdy nie było zbyt głośne w Gimnazjum imienia Bolesława Prusa. Jej twarz nie zapadała głęboko w pamięć, podobnie jak głos i wyniki w nauce… no tak, aż do dnia, w którym stary pan Kuna objawił się ludzkości w pełnej bezgranicznego zdumienia, głuchej ciszy, przerywanej tylko okazjonalnym, demonicznym chichotem.
Czasami Justyna odnosiła wrażenie, że to jej ojciec, a nie ona sama, zwerbował członków Organizacji. Co było dość zabawne, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że nie kiwnął w tej sprawie palcem.
O nie, on się tylko demonicznie roześmiał. W Bibliotece Miejskiej, przy ulicy Pułaskiego 6. Dokładnie w lipcu.
Niestety, diabeł w charakterze ojca nie jest jedynym, czego potrzebuje przewodniczący stowarzyszenia. Ważna jest także wrodzona pomysłowość, niewykraczająca przy tym poza granice normy, aby wszystkie plany, wymyślone przez głowę Organizacji, były możliwe do zrealizowania.
Tego właśnie brakowało Justynie. Nie wyobraźni, ale umiejętności wykonywania „następnego kroku”. Całą swoją wiedzę o stowarzyszeniach opierała na romantycznych wizjach, jakich dostarczyły jej średniej jakości książki młodzieżowe. Nic więc w tym dziwnego, że klubowicze bardzo szybko zaczęli się nudzić.
Tajne organizacje, jakie występują w powieściach, zawsze mają jakiś Cel. Wyższy Cel. Justyna zaś na własnej skórze przekonała się, ile wysiłku kosztuje odnalezienie go i przekonanie wszystkich, że w istocie jest on nadrzędny. I przekonała się, jak to jest, kiedy grupka hiperaktywnych nastolatków jednocześnie zadaje to samo pytanie. „Co dzisiaj robimy, Kuna? Czy robimy COKOLWIEK?”
– Hej, Kuna! Co dzisiaj robimy? – zapytał zwyczajowo Adrian.
– Nie wiem, to zależy, czy ktoś ma jakąś propozycję – odpowiedziała zwyczajowo Justyna, na co wszyscy zgromadzeni w klasie zwyczajowo pokręcili głowami. Przywiązywali dużą wagę do tego rytuału.
– A ja napisałam wiersz! – wykrzyknęła niska drugoklasistka w okularach. Siedziała po turecku na blacie biurka, wymachując dziko jakąś zmiętą, wyrwaną z zeszytu kartką. – A właściwie to nie wiersz, bo piosenkę! Mam nawet melodię. Chcesz, to ci pokażę. Chcesz, to dam ci przeczytać! Chcesz, to mogę nawet zaśpiewać! To może być nasz hymn!
– Nie śpiewaj!
– Ale…
– Nie!
– Dobrze już, dobrze.
Kuna westchnęła w duchu, spoglądając w górę z nadzieją, że Niebo zwróci uwagę na jej męczeństwo. Niestety, żaden anioł nie zainterweniował – możliwe, że poglądy jej ojca były dobrze znane tam, na górze. A może po prostu komunikację między Bogiem a Justyną zakłócił sufit.
Mimo że Organizacji nie powodziło się najlepiej, w ciągu ostatnich dwóch tygodni przystąpiły do niej jeszcze dwie osoby. Pierwsza – Alicja – miała zwyczaj wpadania na różne, niekoniecznie ruchome obiekty. Mówiono o niej, że jest „niespełnioną pisarką”, co Kuna na początku uznała za okoliczność sprzyjającą. Przez pewien czas naiwnie wierzyła, że młodociana literatka okaże się znacznie sensowniejsza od autorek obscenicznego filmu o kaczkach.
Jakże się myliła.
– Alicjo, ja rozumiem, że nie ma tu nauczycieli, ale czy musisz siedzieć z nogami na biurku?
– Myślisz, że powinnam zdjąć buty? Hm, możliwe że masz rację. Ostatecznie to nie jest obuwie zmienne. Wiesz, błoto i te sprawy…
Alicja rozejrzała się dookoła, oceniając poczynione szkody. Zdjęła okulary, przetarła je wyćwiczonym ruchem, po czym założyła, ponownie się rozglądając. Zerknęła na Kunę bezradnie, wskazując na pokaźną plamę błota.
– Ojej – stwierdziła.
Justyna jeszcze raz spojrzała w górę z mocnym postanowieniem, że już nigdy nie opuści głowy do zwyczajnego, poprawnego anatomicznie poziomu.
– Nie ma sprawy – burknęła. – Później to posprzątam. Powiedz mi jeszcze tylko, Alicjo, dlaczego odwróciłaś zdjęcie na biurku przodem do ściany?
– No jak to: dlaczego?! Przecież ono przedstawia klasę trzecią „b”!
– I w związku z tym…? – dopytywała się bez większego przekonania Justyna, uparcie i nieprzerwanie wpatrując się w sufit.
– Nooo, bo jeśli przedstawia trzecią „b”, to ich wychowawcę też! Rogatowicza! A ja go bardzo nie lubię! Nie chcę, żeby się na nas gapił, jeśli rozumiesz, co mam na myśli…
Justyna skinęła głową, po czym natychmiast poderwała głowę z powrotem do góry. Alicja, wyraźnie zadowolona z życia jako takiego, zdjęła ubłocone buty dwoma zamaszystymi ruchami.
„Będę ją musiała o to zapytać” – pomyślała Kuna. – „Czy ona pali jakieś świństwo, czy zachowuje się tak sama z siebie?”
– Kiedy będę mogła zademonstrować wiersz? Który jest piosenką. I być może hymnem…
– Przeczytasz za chwilkę – zapewniła ją Justyna, siadając na najbliższym krzesełku. – Wszyscy jesteście? Nie, zaraz, zaraz… Gdzie Tomek?
Tomek doszedł do Organizacji zaraz po Alicji, z którą to uczył się w jednej klasie. Z tego co zauważyła Justyna, był najbardziej nielubianym członkiem stowarzyszenia, posądzanym o przemądrzałość, bezinteresowną złośliwość i coś, co cała reszta zgodnie uważała za wadę: mianowicie zdrowy rozsądek.
Jeśli zaś chodziło o Justynę, nieco frustrował ją fakt, że niedoszły szachista wykazuje więcej intelektu od całej reszty – nawet razem wziętej. A przecież tak być nie powinno – nie bez powodu wyrzucono go z koła zapalonych graczy.
Alicja, Adrian, Kamila, Sylwia i Szczygieł – wszyscy skrzywili się niemal równocześnie, zgodnie i obojętnie wzruszając ramionami. Ich miny dawały jasno do zrozumienia, że nie wnikają w osobisty rozkład zajęć młodego pana Tomasza, aczkolwiek chętnie dopisaliby do niego wizytę na strzelnicy. Najlepiej w charakterze ruchomego celu.
Dokładnie w tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie, z impetem uderzając o ścianę. Na progu stał przemoczony, zasapany i wyraźnie poruszony czymś Tomek, starający się złapać oddech.
– Co się dzieje? Goni cię diabeł? – warknęła Sylwia, nieco protekcjonalnie przeciągając sylaby.
– Przecież mówiłam, że z ojcem widzę się za tydzień… – zaczęła Justyna, ale Tomek przerwał jej, bełkocząc w pośpiechu:
– Na dachu… na dachu! Rogatowicz na dachu! A klapa jest otwarta i deszcz pada na korytarz!
– No tak, jasne, a pan Tomek Pedant bardzo się przejmuje podłogą. To takie urocze, że… co? Powiedziałeś, że Rogatowicz na dachu?! Chrzanisz! – zawołała Alicja, wytrzeszczając oczy na przytakującego gorliwie Tomka.
– Naprawdę jest na dachu!
– Ale jak on tam wlazł?!
– Przecież mówiłem, że klapa… zresztą sami zobaczcie!
Justyna zerwała się na równe nogi, wybiegając na korytarz. Przez otwartą szeroko klapę dało się dostrzec smętną, monotonną szarość nieba.
Wymienili zaniepokojone i podekscytowane spojrzenia.
– A jeśli to próba samobójcza? – zapytała cicho Justyna, podchodząc do drabinki.
– To byłby ideał – mruknęła Alicja, ale minę miała bardzo niepewną.
Później, kiedy było już po wszystkim, żadne z nich nie mogło sobie przypomnieć, kto pierwszy powiedział, że muszą przyjrzeć się wszystkiemu z bliska. Grunt, że weszli na dach. Zadzierali głowy do góry, mrużąc oczy przed kroplami deszczu. Przypadkiem zobaczyli niebo.

*

Arkady Rogatowicz nie miał wielu fobii. Właściwie tylko jedną – a przynajmniej do dzisiaj, do chwili, kiedy ni stąd ni zowąd naszło go przerażenie i dogłębna odraza do papieru.
Zanim jednak to się stało, historyk bał się – prawdziwie, wręcz maniakalnie – tylko jednego.
Wysokości.
Dygocąc, położył się płasko na dachu szkoły. Nie mógł wstać, usiąść, kucnąć, czy choćby się poruszyć – leżał więc, ze wszystkich sił starając się ograniczyć oddychanie, co nie było wcale łatwe. Bał się oddalić od otwartej wciąż klapy.
Dużo czasu minęło, zanim uświadomił sobie, że jeśli rzeczywiście chce skoczyć, będzie musiał nie tylko zbliżyć się do krawędzi, ale też – a to dopiero! – spaść z niej.
Zawahał się. Ale nadal był chory i zdeterminowany.
Zaciskając zęby, podpełzł do krawędzi, spazmatycznie chwytając powietrze. Było mokro i chłodno. Zmusił się do złapania brzegu muru dłońmi i niechętnie spojrzał w dół.
Samochody, dużo samochodów. Połatana jezdnia i kałuże, w których odbijała się szarość nieba. Ruch był całkiem duży – ludzie wracali z pracy i ze szkoły do swoich mieszkań, rodzin, psów, kotów i chomików.
Tuż pod nim jednak, znajdował się wyłącznie zielonkawy, miejscami pożółkły trawnik i ścieżka, prowadząca do frontowych drzwi szkoły.
Rogatowicz usiłował zogniskować spojrzenie na człowieku, który przystanął przy płocie, okalającym teren gimnazjum. Rozpoznał Tomka Lewkowskiego, drugoklasistę – chłopak stał nieruchomo, wpatrując się w swojego nauczyciela z przedziwną mieszaniną zgrozy i fascynacji. Ile czasu upłynie, zanim pójdzie do kogoś, powiedzieć, że Arkady Rogatowicz leży na dachu? Ile, zanim ktoś mu uwierzy?
Trzeba się spieszyć, spieszyć.
Rogatowicz stracił zainteresowanie uczniem. Pod nosem powtarzał swoją osobistą, monotonną mantrę. Minuty mijały w ciszy.
W końcu powziął decyzję. Trzęsąc się coraz bardziej, przyklęknął… przykucnął… przysiadł…
Ktoś wbiegł na dach. Rogatowicz wykrzywił się, odwracając w kierunku klapy w dachu, przy okazji tracąc równowagę. Wrzasnął.
– Jak Boga kocham, zleci! – krzyknął ktoś. Zawtórowało mu kilka innych głosów.
Ile? Czyich?
Historyk nie mógł tego wiedzieć. Nim upadł, udało mu się nieco cofnąć – uderzył czołem o kant dachu i nieprzytomnie zapatrzył się w otchłań tuż pod sobą, na zielonkawy, mokry trawnik.
Zielonkawy.
– To niebo… dlaczego ono jest zielone? – wybełkotał cicho, przeczuwając, że odpowiedź na to pytanie może być przełomem w… no… czymś. Jakimś przełomem, wielkim, ogromnym przełomem.
Ktoś ciągnął go w kierunku klapy, a dostrzeżone przezeń przypadkowo, zielone niebo, znikało mu z oczu.

***


...było fioletowe



– …tutaj wchodzą bębny. Dum, dum, dum, dum-dum! Teraz coś bardziej, rozumiecie, lirycznego… tititi… coś jak dzwonki. I słowa, no, pozwólcie, że zaśpiewam chociaż refren! Śpiewam. Jesteś tylko szeptaniem na wietrze, dum, dum, dum, zagubionym wiaderkiem wśród fal!
Wszystko wskazywało na to, że się budził. Niestety, rzeczywistość prezentowała się o wiele gorzej od najstraszniejszych koszmarów sennych. Ktoś śpiewał. I nie robił tego dobrze. Zresztą, to nie był jakiś tam pierwszy lepszy, Bogu ducha winny Ktoś. O nie, to była Alicja Kania. Czyli ktoś, kto był mu winny bardzo serdeczne, bardzo szczere i bardzo obszerne przeprosiny za bardzo bezczelne i bardzo naganne zachowanie na jego lekcjach.
Nigdy wcześniej nie słyszał, żeby śpiewała.
Jak to mówią, szczęście docenia się dopiero wtedy, kiedy nas opuszcza.
Dlaczego tak bardzo bolała go głowa? Czy to możliwe, żeby mała próbka antytalentu wokalnego doprowadziła go na skraj wytrzymania i obudziła gigantyczne, pneumatyczne młoty, wwiercające się w jego czaszkę?
I dlaczego, do licha ciężkiego, leżał na ławce?
Rogatowicz wierzył, że niewiele trzeba, aby dokonał przełomu i odnalazł odpowiedź na wszystkie swoje pytania. Och, gdyby tylko wiedział, dlaczego niebo jest zielone…
Zaraz. Że niby jakie?
Wszystko wskazywało na to, że nie zdążył się obudzić do końca.
Póki co, postanowił nie otwierać oczu. Przysłuchiwał się toczącej nieopodal rozmowie, z wolna odzyskując jasność umysłu. A przynajmniej taką miał nadzieję.
– Wiaderkiem wśród fal! Dobre, co nie?
– Alicjo… ale dlaczego wiaderkiem? I jaki to ma związek z Organizacją? – Znał ten głos. To była Justyna, dziewczyna z trzeciej „a”. Nasłuchał się o jej ojcu-Lucyferze w pokoju nauczycielskim.
– Żaden. Ale pomyślałam, że żeby was zainteresować, będę musiała wymyślić coś oryginalnego. Takiego, żebyście to zapamiętali i żeby wami wstrząsnęło…
– Obie oszalałyście! – To był Tomek Lewkowski, bez dwóch zdań. Jedyny szachista, którego wyrzucono z Kółka Miłośników Szachów za niedostateczne umiejętności. – Mamy tu nieprzytomnego historyka, który próbował skoczyć z dachu, a wy się zastanawiacie nad sensem jakiejś głupawej piosenki?!
– Głupawej?!
– Ty mendo – warknął ktoś. Całkiem możliwe, że Kamila… jakże ona miała na nazwisko? – Ty mendo! Nie umiesz się powstrzymać, co? Musisz mędzić?
– Ja tylko… Obudził się!
Rogatowicz wyczuł instynktownie, że pochylają się nad nim jego uczniowie. Postanowił zachować się standardowo. Uchylił powieki, po czym niemal natychmiast zmrużył je przed światłem lampy. Zamrugał. Jęknął głucho, sięgając dłonią do obolałej głowy… i wtedy napłynęły wspomnienia. Z nimi zaś zrozumienie.
– PAPIER! – wrzasnął, usiłując zerwać się na równe nogi.
Niestety, miał dzisiaj pecha.
Natychmiast spadł na podłogę, po drodze boleśnie uderzając się w potylicę.

*

– I wtedy odkrył pan, że boi się papieru? – zapytała Kuna, starając się, aby jej głos brzmiał możliwie łagodnie i wyrozumiale.
Prawdę mówiąc, miała już serdecznie dosyć wszelkich przygód i atrakcji. Rozmowa z odmienionym nauczycielem historii była bardzo traumatycznym przeżyciem – ale, niestety, co do jednego wszyscy byli zgodni: ktoś musiał z nim pomówić. A że padło na nią… no cóż, spójrzmy prawdzie w oczy: Kamila i Sylwia nie potrafiły prowadzić jakichkolwiek dłuższych dyskusji, zwłaszcza z osobami starszymi, Adrianowi brakowało cierpliwości (nie wspominając o tym, że bywał agresywny), Alicja zrezygnowała z możliwości uduszenia nieprzytomnego Rogatowicza tylko dlatego, że nie miała przy sobie żądnej poduszki, Szczygieł nie radził sobie z mówieniem jako takim, a Tomek… nikt nie ufał Tomkowi.
Co do Justyny zaś, członkowie stowarzyszenia doszli do wniosku, że ma wystarczająco duże doświadczenie z wariatami. Jakkolwiek to nie brzmiało, było wystarczająco prawdziwe, by Kuna zdecydowała się nie oponować.
– Tak.
Nauczyciel wpatrywał się w ogołocone z plakatów i gazetek ściany pracowni historyczno-geograficznej.
– Rozumiem, że uznał to pan za uciążliwe?
– Tak.
– Ale to przecież nie jest powód, żeby się zabijać!
– Znasz lepszy? Nie. Bo nie ma lepszego. Śmierć jest zbawieniem, cokolwiek by się o niej nie mówiło. Rozwiązuje więcej problemów niż ich przysparza, rozumiesz?
Justyna westchnęła ciężko – najwyraźniej dzisiejsze popołudnie miało być dla niej niekończącym się ciągiem westchnień i błagalnych spojrzeń kierowanych w sufit. Prawdę mówiąc, wolałaby, żeby Arkady Rogatowicz zaczął w niekontrolowany sposób chichotać, gdyż to szaleństwo byłaby przynajmniej w stanie zrozumieć.
Wstała.
– Myślę, że ja i moi przyjaciele musimy to omówić, proszę pana. Czekają na mnie na korytarzu.
– Będę mógł skoczyć, prawda? – upewnił się nauczyciel. Po raz pierwszy odkąd wynieśli z klasy cały papier, wydawał się być poważnie zaniepokojony.
– Nie, oczywiście, że nie.
– Ale mnie bardzo boli głowa…
Na to Justyna już nie odpowiedziała. Wychodząc z sali, pamiętała o tym, by pozostawić uchylone drzwi – żadne z nich nie było pewne, do czego może posunąć się Rogatowicz.
Dziewczyna zerknęła na zegarek – wskazywał 17.30. Klapa w dachu wciąż była szeroko otwarta, więc cała siódemka mogła obserwować niebiesko-fioletowe, zachmurzone niebo. Wszystko wskazywało na to, że już niebawem może rozpętać się burza.
Justyna zbliżyła się do członków Organizacji, czekających na nią pod ścianą, możliwie daleko od kałuż, które utworzyły się nieopodal drabiny.
– I co, i co?
– Do reszty oszalał! Twierdzi, że boi się papieru, i że śmierć jest najlepszym wyjściem. Dlatego, że… jak on to ujął? Aha, „rozwiązuje więcej kłopotów niż ich przysparza”. Wariat!
– A wiesz – mruknął Tomek – w tym jest jakaś życiowa mądrość…
– Bardzo życiowa, nie ma co – osądził Adrian, przysiadając na zimnym betonie. Kuna pomyślała, że tak właśnie wygląda konstruktor bomb, który skupia się na czymś i uruchamia całą, niebezpieczną maszynerię, jaką skrywa pod czaszką.
– Jesteśmy bohaterami, prawda? – upewnił się Adrian.
– Tak sądzę…
– Uratowaliśmy mu życie, tak?
– To nie ulga wątpliwości.
– Bo to oczywiste. Naruszyliśmy strukturę Wszechświata i tak dalej, odmieniliśmy przyszłość, wpłynęliśmy na życie szkoły i parę innych rzeczy. – Adrian przymknął oczy, myśląc intensywnie. – Problem polega na tym, że on NIE CHCIAŁ, żebyśmy go ratowali. I nie jest nam wdzięczny. Spuścimy go na chwilę z oka, a on spróbuje jeszcze raz.
Tomek odchrząknął cicho.
– Jest jedno takie przysłowie. Mówi, że jeśli uratujesz komuś życie, jesteś za niego już zawsze odpowiedzialny – powiedział.
– Mamy się włóczyć za obłąkanym belfrem aż do późnej starości?! Niby jak to sobie wyobrażasz, Tomku Pedancie? – warknęła Alicja, mocno gestykulując. Zaczęła przechadzać się wzdłuż korytarza, od czasu do czasu nerwowo kopiąc w ścianę. – „Witamy, pani Rogatowicz! Jaki śliczny dom! Czy możemy tu zamieszkać? No, chyba, że to dla pani kłopot. Wtedy sama się pani zajmie swoim zbzikowanym mężem-samobójcą”. A może: „Szanowna pani dyrektor! Z przyczyn od nas niezależnych, zmuszeni jesteśmy prosić panią o możliwość towarzyszenia panu A. Rogatowiczowi na wszystkich jego lekcjach, a także w czasie wolnym, spędzanym w pokoju nauczycielskim. Z poważaniem, Organizacja”.
– A nie można by odprowadzić go do szpitala? Zabrać mu telefon, zadzwonić do żony i powiedzieć, że zdarzył się wypadek? Może potrzebuje tylko krótkiej terapii albo leków. A może jest przemęczony?
– Nie ma telefonu. Przecież to historyk – oponowała Alicja, machając ręką lekceważąco. – Zaczynam sądzić, że lepiej by było, gdybyśmy pozwolili mu skoczyć…
Nagle, zupełnie niespodziewanie, odezwał się Szczygieł. Jego głos był ochrypły, rzadko używany.
– Dlaczego więc nie pozwalamy mu skoczyć?

*

Stali w pracowni historyczno-geograficznej, otaczając nauczyciela poważnym, milczącym kręgiem. Justyna myślała o Szpitalu Psychiatrycznym, o tym, że nie da się odnaleźć w nim przyszłości. Myślała o wspomnianym przez Tomka przysłowiu i o tym, co powiedział Adrian.
„Naruszyliśmy strukturę Wszechświata, co?”
Mimowolnie wyjrzała na zewnątrz, na kłębiące się, ciężkie, burzowe chmury i na fioletową łunę zachodu. Na zużytą zieleń zmaltretowanego trawnika.
„Przypadkiem zobaczyliśmy niebo, proszę państwa. Było zielono-fioletowe. I jak wam się to podoba?”
Rogatowicz spoglądał na nich z irytującą, wytrącającą z równowagi nadzieją.
– Niektórzy z nas – zaczęła niepewnie Kuna – uważają, że najprościej będzie, jeśli pozwolimy panu skoczyć. Wtedy będzie tak, jakbyśmy w ogóle panu nie przeszkodzili.
– Świetnie! – ucieszył się historyk. Na jego twarzy widać było ulgę, która powoli zaczynała działać Justynie na nerwy. – Trzeba tak było od razu! Przecież właśnie o to mi chodziło!
– JA nie jestem do tego przekonana, proszę pana. Ale mogę pójść na kompromis. – Justyna nie odrywała wzroku od okna. Tak było łatwiej, liście tańczyły na wietrze, a krople deszczu uderzały o szybę, dach i zewnętrzny parapet. – Zrobimy tak: policzę do pięćdziesięciu. Jeśli w tym czasie rozpęta się burza, prawdziwa burza, taka z błyskawicami… – Justyna nie potrafiła spojrzeć nauczycielowi w twarz. Po prostu nie. – Wtedy zrobi pan, co będzie uważał za słuszne.
Odpowiedziało jej milczenie. Justyna przeczuwała, że oznacza ono obopólną zgodę.
W myślach słyszała idiotyczne słowa piosenki (Jesteś tylko szeptaniem na wietrze, zagubionym wiaderkiem wśród fal!). Gdzieś w oddali przetaczały się pierwsze, głuche grzmoty. Członkowie Organizacji i Rogatowicz wpatrywali się w nią z wyczekiwaniem i napięciem.
Przełknęła ślinę – zdawało się jej, że bardzo głośno.
– Raz. Dwa. Trzy…

***


EPILOG



Błyskawice przecinały niebo, a we wklęsłościach chodnika tworzyły się głębokie, mętne kałuże, od których powierzchni odbijały się wciąż nowe krople deszczu. Było niemal całkiem ciemno, zarówno na dworze jak i w większości okien – ludzie obawiali się burzy.
A przynajmniej ci zwykli, przeciętni obywatele miasta. Szarzy mężczyźni i szare kobiety, zupełnie inni od tych, jakimi mogła poszczycić się Pierwsza Brygada Egzorcystów.
Julian Łasica, główny dowodzący tego fenomenalnego i – a przynajmniej tak o sobie mówili – nieustraszonego oddziału, wściekał się i przeklinał (w myślach) na lejącą się z nieba wodę. Była zimna i – co nie jest specjalnie niezwykłe – mokra, nie ostudziła jednak jego zapału.
Julian Łasica i jego Pierwsza Brygada Egzorcystów stali pod płotem, ogradzającym teren Gimnazjum imienia Bolesława Prusa. Byli niemal pewni, że właśnie dzisiaj – nie jutro, czy w przyszły wtorek – uda im się (nareszcie!) schwytać Justynę Kunę, prawdziwe diabelskie nasienie.
Niestety, smarkula najwyraźniej nie zamierzała wychodzić na zewnątrz. Biorąc pod uwagę warunki atmosferyczne, pan Łasica nie widział w tym niczego dziwnego. Co nie przeszkadzało mu wcale w nieustannym zgrzytaniu zębami…
– Szefie! – zawołał nagle Lwowski, szarpiąc Łasicę za rękaw kurtki. – Szefie, ale numer! Mnie się wydaje… Mnie się wydaje, szefie, czy tam, na dachu szkoły, siedzi jakiś facet? Jest ślisko… a jeśli spadnie?
Egzorcyści wymienili zaniepokojone i podekscytowane spojrzenia.
– A jeśli to próba samobójcza? – zapytała Julian, w zamyśleniu otwierając furtkę.
– To byłby ideał – mruknął Alek, najbardziej cyniczny egzorcysta w całej Pierwszej Brygadzie. Łasica zauważył jednak, że jego kolega ma bardzo niepewną minę.
Później, kiedy było już po wszystkim, żadne z nich nie mogło sobie przypomnieć, kto pierwszy powiedział, że muszą przyjrzeć się wszystkiemu z bliska. Grunt, że weszli do szkoły, a później prosto na dach. Zadzierali głowy do góry, mrużąc oczy przed kroplami deszczu i jasnym światłem błyskawic. Narażali życie. Przypadkiem zobaczyli niebo.


Koniec.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 19:31, 11 Kwi 2008    Temat postu:

Podobieństwo do istniejących osób jest przypadkowe. W większości przypadków.

Chimi Chimi Moryo*

- Dlaczego wszyscy noszą robaki w pudełkach?
Rozejrzałam się po korytarzu.
- To straszyki są. Nowogwinejskie.
- Straszyki? No cóż… - Emilia wzruszyła ramionami, śledząc wzrokiem podekscytowane dziewczyny z przezroczystymi pudełkami w rękach.
- Chcesz takiego? Koło Zoologów rozdaje. Mamy ich, hm… Za dużo.
- Nie, chyba jednak podziękuję. Jakoś nie mam sentymentu do owadów.
- To ciesz się, że nie widziałaś dorosłego – mruknęłam znacząco. Roześmiała się, kiwając głową.
- Domyślam się.
- Właśnie – skwitowałam kwaśno. – Dobra, idę nakarmić patyczaki.
Skręciłam w prawo, omal nie wpadając na profesora, z którym właśnie skończyliśmy wykład. Uśmiechnęłam się przepraszająco i umknęłam szybko, rozpędem wpadając przez zamykające się drzwi do wewnętrznego korytarza katedry. Doktorant, które je otworzył, uśmiechnął się wyrozumiale. Drzwi na karty magnetyczne przekleństwem studentów. Skinęłam mu głową i skierowałam się do sali 64, siedziby Międzywydziałowego Koła Naukowego Zoologów.
Jakiś czas temu ktoś na naszych drzwiach przyczepił jeża. Znaczy, zdjęcie jeża, pewnie wycięte z jakiegoś pisma, a przynajmniej na takie wygląda. Mam do niego sentyment, sama nie wiem czemu. To jak błysk rozpoznania.
W środku byli Maciek i Magda. Przywitałam się, jednocześnie kładąc plecak na stole.
Uwaga – nie kładziemy plecaków na ziemi. Chyba, że ktoś darzy karaluchy niepowstrzymanym sentymentem. Takie ostrzeżenie powinniśmy przyczepić na drzwiach zaraz obok jeża.
- Jak wykład? – zapytała Magda, kierując pytanie raczej do faunariów stojących na regale niż do mnie.
- Spoko. O zoonozach było – odpowiedziałam, podchodząc bliżej. – Na co patrzysz?
- Na tego biednego skurczybyka. – Wskazała głową faunarium.
No tak.
Dorosły owad paradował samotnie po pomieszczeniu, niczym wyrzut sumienia kłując w oczy fioletową barwą pancerza. Przyglądałyśmy się bez słowa, jak znalazł liść bluszczu i zaczął go jeść. Był spory, pokryty pancerzem i nieszczególnie urodziwy, zatem wyglądał jak każdy inny dojrzały straszyk… Jeśli przymknęło się oczy na ten kolor.
- Ale cieszę się, że powiedziałyśmy wtedy doktorowi o tych odczynnikach…
- Że wpadł do probówki? No… I pomyśleć, co z niego wyrosło po kilku wylinkach.
- A wiesz, ciekawe, czy to stała mutacja. To samica, więc pewnie składa już jaja… Jeśli mutacja dotknęła też komórek autosomalnych, jej młode też staną się fioletowe. Jeśli tak, to warto by je przekrzyżować ze zwykłymi samcami… - umilkłam, czując na sobie nieruchome spojrzenie Magdy. Wzruszyłam ramionami z zakłopotaniem. – Ja tylko tak sobie…
- Właściwie masz rację – odezwał się zza naszych pleców Maciek, karmiąc ślimaki. – Ale może poczekaj, aż wszyscy już pogodzą się z istnieniem fioletowego straszyka, co? Wtedy sprzedamy jej potomstwo na Allegro i zbijemy fortunę, a ty będziesz miała temat do doktoratu.
Nim wymyśliłam odpowiednią ripostę, do sali wszedł doktor. Jak na komendę obydwie z Magdą przypomniałyśmy sobie o głodnych patyczakach.
- Maciuś, jak tam nasze Achatina?
- Pięknie rosną. Właśnie dorzuciłem im sałatę.
Właśnie wtedy chłopaki zza ściany włączyli radio. Nie, żebym się nie ucieszyła; w naszym już dawno wysiadły baterie.

Za ścianą bytowało koło zootechników. To znaczy, przepraszam… Sekcja Zoologiczna Koła Naukowego naszego drogiego wydziału. W dużej części składające się z wyrośniętych, przystojnych facetów z dobrym gustem muzycznym… Przynajmniej moim zdaniem. W zeszłym miesiącu byli na koncertach Kultu i T.Love, co doprowadzało mnie do rozpaczy. Poszli beze mnie.
Nie to, żeby w tamtym kole nie było dziewcząt, ale siłą rzeczy zwracałam na nie mniejszą uwagę. Usprawiedliwiał mnie poniekąd fakt, że było ich mniej.
Najważniejszą jednak rzeczą w relacji między naszymi kołami była rywalizacja. Oczywiście, to oni nie lubili nas, a my po prostu przystosowaliśmy się do sytuacji, nie dając się gnębić. Studenci zootechniki zawsze uważają się za lepszych. Może to jakiś kompleks? Nie to, żebym sama nie studiowała zootechniki…
- No nie! Dlaczego?! Martuś, weź to dziadostwo z mojej maliny, ja cię bardzo proszę.
- Znowu? – westchnęłam, podchodząc do Magdy i zaglądając do wiadra, w którym trzymała sadzonkę. Na młodziutkich pędach kłębiło się z siedem młodych straszyków, a wszystkie wyglądały na świeżo wylęgnięte. Małe i zielone, chwiały się na sześciu cienkich nóżkach, wcinając liście. Bez słowa zabrałam trzy i poszłam wrzucić je do odpowiedniego faunarium z młodymi. Jeden rozpłaszczył mi się na kciuku, uparcie trzymając się paznokcia. Niby paznokieć też był zielony, ale to naprawdę nie był powód…
- Złaź – syknęłam, potrząsając dłonią, a Magda z radosnym uśmiechem obserwowała moje poczynania, póki nie udało mi się pozbyć wszystkich młodych z maliny i zamknąć faunarium. Wtedy przystąpiła do oglądania szkód na swojej roślince.
Nic dziwnego, że dziewczyny od straszyków nie mogły ich upilnować. Pewnie mieliśmy już kilkaset wylęgniętych owadów, a każdego dnia dochodziły nawet dziesiątki nowych. Zgubić siedem z nich nie było problemem.
Aczkolwiek wtedy właśnie mój wzrok przykuła dorosła, pokryta ciemnym, chitynowym pancerzem samica, idąca dokładnie przez środek sali. Złapałam ją – machała odnóżami w powietrzu w niemym sprzeciwie – i wrzuciłam do wielkiego, szklanego akwarium na parapecie, które było jej domem. To przypomniało mi o tamtym biedaku, którego przerobiłam na fioletowo. Poczucie winy najwyraźniej nie zamierzało mnie opuścić.
Trudno.

- Tylko po co mam słuchać tego człowieka przez dwie godziny, skoro jest nieuleczalny?
- Widzisz… Tak, niektórzy ludzie są niereformowalni. Oraz tak, to jeden z nich. Ale nie należy bagatelizować sprawy zdobycia wpisu z tego jakże niezbędnego nam wszystkim przedmiotu.
Cięłam jeżyny na drobniejsze gałązki, przysłuchując się rozmowie Sławka z Magdą. Doktor od filozofii najwyraźniej wzbudzał silne emocje w kolejnym roczniku studentów. Miałam dwie godziny przerwy, drzwi od koła były otwarte i lepiej słyszałam zarówno radio, jak i głosy chłopaków z sąsiedniej sali. W radiu, niestety, leciały jakieś knoty.
Wtedy akurat do sali zajrzał Bartek.
- Siemano.
- Cześć – rzuciłam, nie przerywając zajęcia.
- Co słychać? A ty wciąż zajmujesz się tymi patyczakami? – zapytał z ewidentnym lekceważeniem.
Z trudem powstrzymałam gniew. Ta sytuacja miała miejsce już zbyt wiele razy.
- Jak widać, oczywiście, nigdy nie zajmuję się niczym innym. Usatysfakcjonowany?
Chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie i tylko wzruszył ramionami, wycofując się.
- No dobra, w porządku – powiedział jeszcze i odszedł, pogwizdując.
Melodia chwyciła i w myślach odtworzyłam słowa.
- …mówisz panna zostawiła, kumple dawno cię olali**… - Moją uwagę przykuła cisza panująca w sali. Wtedy dopiero uświadomiłam sobie, że śpiewałam na głos. Chrząknęłam z zażenowaniem, a Sławek wpatrywał się we mnie z ciekawością.
Od tego czasu wiedziałam, co czuł fioletowy straszyk.
Zapadła cisza. Spuściłam głowę i z determinacją upchnęłam gałązki w pojemnik z wodą.
Zbawieniem okazały się dziewczyny z wydziału biologii, które przybyły tłumnie i gwarnie, zagłuszając skutecznie radio, Magdę i moje myśli. Odstawiłam faunarium na półkę i klepnęłam Magdę w ramię.
- Załatwiłam te górne i oba duże.
Skinęła głową, a ja zwiałam z koła w ślad za Bartkiem.

To właściwie niezwykłe, jak wiele pomieszczeń na jednym wydziale może być dostępnych, czy wręcz przeznaczonych dla studentów. Mieliśmy zatem pokój samorządu (skądinąd całkiem nieźle urządzony). Mieliśmy ogólnodostępny pokój dla wszystkich studentów, w którym swego czasu uczyłam Kaśkę biometrii. Były pomieszczenia obu kół. I to trzecie.
„To trzecie” było w zasadzie drugim z pomieszczeń koła zootechników, ale dostać się tam nie było już tak łatwo. W środku trzymali popielicę. Była śliczna, szara i puchata, a także miała niebywałe zdolności uciekania z klatek. Była tam również sala wewnątrz sali, oryginalnie zapewne zaplecze. Obecnie nikt tam za bardzo nie zaglądał. Oprócz nas, rzecz jasna.
Rozejrzałam się jeszcze stojąc przed drzwiami, ale korytarz był pusty. Będąc w środku puściłam oko do popielicy i przeszłam przez pokój.
- Myślałem, że jednak nie przyjdziesz – przywitał mnie Bartek.
W naszym zaimprowizowanym, nieoficjalnym laboratorium siedział też Andrzej, grzebiąc przy mikroskopie, i Anka, wysoka, rudowłosa magistrantka. Miałam do niej ambiwalentne uczucia, ale jakiś czas temu szczerość względem samej siebie zmusiła mnie do przyznania, że źródłem tego niepokoju była najzwyklejsza zazdrość. Nie poprawiło to mojego samopoczucia.
Wszyscy troje byli z koła zootechników; dzięki tej zależności Anka wciąż nie zawsze mnie zauważała. Jedynym doktorem, który miał jako taki wgląd w nasze poczynania, był „ich doktorem”, co po części ich nobilitowało, a po części wiązało ręce. Osobiście śmiałabym się z nich niemiłosiernie, gdyby…
…Gdyby ów doktor nie był właścicielem najcudowniejszych oczu na świecie. Były niebieskie jak zachmurzone niebo, duże, uważne i zupełnie nieprzejrzyste…
Ekhem. Tak, mogłabym o nich pisać godzinami. Wracając do tematu zatem…
- Będziemy dzisiaj coś robić? – zapytałam i przekrzywiłam głowę, próbując zrozumieć, co właściwie robi Andrzej.
- A co? – inteligentnie rzucił Bartek. Mogłam się spodziewać.
- Bo nie chce mi się z wami siedzieć. – Uśmiechnęłam się najbardziej uroczo jak potrafię. Cud, miód i orzeszki. Wyszczerzył zęby w odpowiedzi i nie wyrzekł ani słowa. Anka przeglądała jakieś herpetologiczne pismo, czyli standardowa zlewka. Andrzej mruknął coś, co równie dobrze mogło być skierowane do nieposłusznego preparatu. Mam nadzieję, że już dawno nie żył. Preparat.
To właśnie była współpraca między podziałami.
- Spotkałem Rafała, ponoć ma coś interesującego do analizy. Będzie za kwadrans, czy coś – Bartek wzruszył ramionami. Skinęłam głową i poszukałam sobie zajęcia na ten czas. Najciekawszym okazało się analizowanie zaległej partii szachów. Byłoby pewnie ciekawsze, gdybym lepiej grała. I gdybym znalazła brakujące figury.
- Co tam masz? – dopytywała się Agata, zaglądając Rafałowi przez ramię. Weszli oboje do sali, ignorując nas wszystkich. Zważywszy, że my ignorowaliśmy się wzajemnie, możnaby uznać, że zwyczajnie dostosowali się do otoczenia
- Odczynniki do techniki PCR. Od doktor dostałem, zostało trochę. Możemy się pobawić – to mówiąc, wyciągnął z plecaka kilka torebek. Podszedł do stołu obok Andrzeja i poślizgnął się, klnąc głośno. Buteleczki chyba tylko cudem się nie rozbiły. Andrzej kopnął do mnie przyczynę nieszczęścia.
- Nie zgubiłaś czegoś?
- To nie ja – odpowiedziałam skwaszonym tonem, podnosząc skoczka z ziemi. To wyjaśniało sprawę jednej z pięciu zgubionych figur.
Anka oderwała się od pisemka i podeszła bliżej, podobnie Bartek. Nie byłam zainteresowana. Na fakultecie z genetyki wystarczająco dużo się tym bawiłam i wiedziałam, co Rafał chce pokazać. Opadłam na kolana w poszukiwaniu figurek.
Znalazły się trzy.

W poniedziałek zebraliśmy się wszyscy. Aż ośmioro, z trzech różnych kół. Anka przyniosła z autoklawu probówki i zlewkę, które przygotowywała tydzień temu. Zamieszała w zlewce ezą i skrzywiła się nagle.
- Cicho! – krzyknęła na nas, aż popatrzyliśmy po sobie ze zdziwieniem. W milczeniu, jakie zapadło, zamieszała znowu, a wtedy usłyszeliśmy metaliczny brzęk. Po chwili wyłowiła ze zlewki jakiś okrągły przedmiot.
- To chyba twoje – mruknęła ze złością, rzucając nim we mnie.
Mój amulet. Złapałam się za szyję, ale rzeczywiście, rzemyka nie było. Jak mogłam nie zauważyć?
- Co to?
- Moje oko Horusa – odpowiedziałam, wciąż zdziwiona.
W tym momencie eza znowu brzęknęła o metal. Anka warknęła, patrząc na mnie ze złością. Znowu coś wyłowiła i rzuciła do mnie.
- To nie moje! – zaprotestowałam na widok pentagramu. Andrzej skwapliwie wyrwał mi go z ręki.
- Nie macie się czym bawić? W moje badania wrzucacie jakieś pierdoły? Co to w ogóle ma znaczyć?!
Popatrzyliśmy po sobie z Andrzejem i wzruszyliśmy ramionami.
- To się już do niczego nie nadaje! Miałam zachować sterylność! Wywalić to tylko! – krzyknęła, ciskając zlewką. Bartek się skrzywił, ale w tym samym momencie z rozbitej zlewki uniósł się dym.
Milczeliśmy, obserwując jak dym gromadzi się nisko nad podłogą.
Cholera, pomyślałam. Jak przywoływanie demonów w jakiejś tandetnej książce.
Mimo wszystko nie było mi do śmiechu.

To było widmo.
Dokładnie rzecz biorąc, było ich tysiąc.
Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć z nich (jeśli rzeczywiście było ich równo tysiąc) rozpierzchło się po uczelni. Jedno zostało, gadając niemal bez przerwy.
Może tylko to jedno umiało mówić?
- Dobra, dobra – przerwała jego paplaninę Magda. – Ale o co tu właściwie chodzi?
Tym razem to widmo zaniemówiło. Cóż za miła odmiana.
- A-ale jak to? – zająknęło się lekko. – Nie wiecie?
Pokręciliśmy w milczeniu głową. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak zgodni. To osiągnięcie powinno napawać dumą, niezależnie od okoliczności. Tak, wiem, ironiczny komentarz, ale jakże zgodny z rzeczywistością.
Widmo zdenerwowało się wyraźnie.
- Znowu! Znowu to samo! Czy ludzie w ogóle, ale to w ogóle nie myślą?! Czy nawet na moment nie możecie zastanowić się nad swoimi czynami? I co teraz? Co teraz, ja się pytam!
- Słychać. Przestań piszczeć, z łaski swojej – prychnął Łukasz, gwałtownie siadając na krześle. – To się naprawdę dzieje, tak?
- Dzieje się.
- Naprawdę.
Mężczyźni potrafią podsumować sytuację, nie ma co.
- To ja włączę radio – rzucił Andrzej i za chwilę popłynęła ta nieszczęsna piosenka T.Love. To znaczy, moja ulubiona. Którą nieświadomie zdarza mi się śpiewać głośno.
- I co? – zapytała po chwili Anka.
- Co z czym?
- Twoim zdaniem radio załatwiło nasz problem? – Wskazała ręką na widmo, pląsające pośrodku rozbitego szkła i nucącego radośnie.
- Cóż. Przynajmniej nie gada.
Popatrzyłyśmy na niego bez słowa.
Z drugiej strony, miał rację.
- Słuchajcie… - Magda podeszła bliżej. – Ale co właściwie robią te pozostałe?
Ups.
- Może namówię je na partię szachów?
A jednak abstrakcyjny humor nie zawsze się sprawdza.

Nie pozostało nam nic innego, jak porozmawiać z widmem. A zważywszy, że byłam odpowiedzialna za obecny stan rzeczy (znowu!) jako, że to mój amulet wpadł do Ankowej zlewki, domyśliłam się, że milczące oczekiwanie moich kolegów było niezwykle subtelną, osobistą aluzją. Żałowałam tylko, że nie mogę sięgnąć po książkę i przeczytać, co właściwie powinnam powiedzieć.
- Hej, posłuchaj! – zawołałam. Ktoś wie, jak zwracać się do widma?
Przystanęło i popatrzyło na mnie.
- No?
- Gdzie jest ta reszta, która tu była?
Zamyśliło się na moment. Albo robiło coś dużo bardziej skomplikowanego, nie wiem.
Ciekawe, czy to egipskie widma.
- Niedaleko są. Kwadrans od nas najdalsze z nich. W tamtą stronę – wskazał dłonią. A raczej jej mglistym odpowiednikiem.
- Czyli wszystkie są na kampusie – mruknęłam.
Może to i lepiej.
- Świetnie. A możesz mi powiedzieć, jak się was pozbyć? – zapytała Magda.
Oburzyło się okropnie. Parskało i syczało przez moment, póki nie odzyskało wewnętrznej równowagi… Czy co tam za tę równowagę uchodziło.
- Najpierw nas wzywacie, a potem chcecie odesłać? Ot tak sobie?! Bez wykonania jakiegokolwiek polecenia, a co więcej, bez nagrody?! – przy ostatnich słowach głos mu się załamał.
Niedobrze.
- I na dokładkę nie wiecie jak! No nie. To żałosne, zdecydowanie żałosne. Kto za to wszystko zapłaci?
Wzruszyłam ramionami. To ktoś powinien? Za zlewkę, to tak. Ale chyba Anka, bo rozbiła ją naumyślnie. I co narobiła?
Nie ma to jak uzasadnić własną antypatię. A jak się humor poprawia.

Udało nam się wydusić na widmie obietnicę, że nie opuści sali niezależnie od okoliczności. Oraz nie będzie się bawić szklanymi przedmiotami. Jeszcze nie opanowało działania radia, więc póki co czuliśmy się bezpiecznie. Na ile to w ogóle możliwe w takiej sytuacji.
Zważywszy, że widmo (nie chciało się przedstawić, więc roboczo nazwaliśmy je Waldek), z profesjonalnie diabolicznym uśmiechem poinformowało nas, że jego drodzy współbracia w nieszczęściu znaleźli sobie satysfakcjonujące zajęcie na ogarniającą ich nudę, poziom naszego bezpieczeństwa gwałtownie zmalał.
Rozeszliśmy się na zajęcia. To znaczy niezupełnie wszyscy, bo ja jeszcze miałam okienko. Zamiast tego, postanowiłam pójść na rekonesans i zorientować się, jakie zajęcie znalazły sobie pozostałe Waldki, jak to podsumował Łukasz.
W związku z tym, na pierwszym zakręcie wpadłam na Sławka. Stał z indeksem w dłoni, tuż przed doktorem od filozofii, który perorował zawzięcie do dwójki studentów. Sławek spojrzał na mnie błagalnie. Zaryzykowałam rzut oka na pana doktora, ale natchniony wyraz jego twarzy nie pozostawiał złudzeń. Odsunęłam się, co by i mnie nie wypatrzył, udając zainteresowanie kolejką do dziekanatu. W niej zaś wszyscy ze znudzonymi minami przysłuchiwali się tyradzie. Pierwszego roku tu nie było; oni mieliby wytrzeszczone oczy i przerażone miny. Ciekawe czy też taką miałam… O nie. Okropna wizja.
- Zatem, z jakiegokolwiek punktu nie rozpoczniemy naszych dywagacji i jakiegokolwiek systemu moralnego nie przyjmiemy, wniosek jest jeden! Tylko ostateczny koniec może zapewnić nam spokój i wewnętrzną równowagę. Tylko wtedy możliwe jest również zdystansowanie się od swych uczynków i jednoznaczne ujęcie moralności, niezależnej od okoliczności i osobistych przypadków. Czyni nas wolnymi i pełnymi siły, jeśli tylko dusza istnieje naprawdę; jeśli zaś nie istnieje, stajemy się równie wolni jako swobodne atomy. To właśnie chcę wam udowodnić na cyklu naszych spotkań. To, co zwykliśmy zwać śmiercią i czego tak bardzo się obawiamy, w rzeczywistości jest jedyną słuszną…
Miałam dość. Uciekłam.
Nie zamierzałam po raz kolejny słuchać tych samych bredni.
Mimo wszystko korytarz wyglądał zwyczajnie. To smutne, że drogi doktor zaliczał się do zwykłej, uczelnianej rzeczywistości, ale to akurat nie był mój problem. Już nie, w każdym razie. Co za szczęście.
Skoro w budynku nie działo się nic szczególnego, wyszłam na dwór. Pogoda była nijaka, a właściwie to wczesnowiosenna. Nie chciało mi się wracać po kurtkę, co raczej nie było do końca rozsądne, zważywszy chłodny wiatr, ale mówi się trudno. Zapięłam bluzę i ruszyłam na spacer.
Studenci tu, studenci tam. Nie wyglądało to jakoś niezwykle. Weterynarze stali w fartuchach, biologia też w fartuchach, a ochrona środowiska paliła na schodach. Technolodzy drewna przemieszczali się całymi grupami do hali maszyn. Wszystko wyglądało tak bardzo naturalnie, jak to tylko możliwe. Pomachałam znajomym i krążyłam dalej po kampusie, okrężną drogą wracając do budynku.
A jednak nie wszystko było w porządku. Kwadrans po dwunastej rozpoczęły się zajęcia, ale weterynarze nadal stali na zewnątrz. Mocowali się z nagle zatrzaśniętymi drzwiami.
Jeszcze nigdy nie widziałam, by jakiekolwiek drzwi na tej uczelni same się zatrzasnęły.
- Jeśli to wasza cholerna sprawka, to lepiej, byście nie wchodziły mi w drogę – wycedziłam cicho, podchodząc bliżej i licząc, że mam jakąś władzę nad widmami. Studenci akurat odstąpili od drzwi.
- Zamknięte? – rzuciłam i szarpnęłam klamkę. W pierwszej chwili zwątpiłam, ale potem puściły nagle i z trudem zachowałam równowagę. Zmełłam przekleństwo i weszłam do środka.
- Nie wiem, czemu nie mogliśmy ich otworzyć – mruknął jeden ze studentów, wchodząc za mną, a jego kumpel elokwentnie wzruszył ramionami.
- No chodźcie, sekcja się już zaczęła! – pogoniła ich niezwykle rozgorączkowana dziewczyna i pobiegli do prosektoriów. Przeszłam przez budynek i wyszłam drugim wyjściem. Przy okazji zobaczyłam kilka kolejnych przykładów działalności widm. Mnie starały się nie zaczepiać. Jakoś to nie do końca podnosiło na duchu.
Wróciłam do koła zoologów i zraszałam patyczaki, gdy po chwili przyszedł Bartek, jedną ręką obejmując swoją dziewczynę. Nota bene, mógłby się ogolić. Czy raczej przystrzyc tę brodę, jest już za długa. A poza tym, po co urwał się z zajęć, żeby posiedzieć z dziewczyną wśród traszek? Dość dziwne upodobania. Nie to, żebym nie lubiła traszek, są świetne, ale zrywać się, co by posiedzieć w dokładnie tej samej sali, w której i tak spędza już połowę życia? Może go leczyć? Za ładny jest, żeby tak zostawić samemu sobie.
Chyba muszę zredukować swoją złośliwość.
Gwoli wyjaśnienia – nie prowadzę żadnych, choćby i zawoalowanych ataków na jego dziewczynę. Nic do niej nie mam, w ogóle jej nie znam i istnieje szansa, że nigdy nie poznam. Zapewne ten brak entuzjazmu nie sprzyja zawieraniu nowych znajomości, ale mówi się trudno, jakoś nie będę narzekać.
- No, i co tam? – zarzucił, zatrzymując się tuż za progiem i chociaż raz powstrzymując się z komentarzem co do mojego zajęcia.
- Mamy problem.
Tak w skrócie.

- To się robi wkurzające – powiedziała odkrywczo Agata, wchodząc do sali. Nawet nie podnieśliśmy głów znad szachów. Usiadła obok.
- Ładna pogoda dzisiaj. Moglibyśmy pójść na dwór – rozmarzyłam się..
- No, w sumie… Może za chwilę – mruknął Łukasz, wpatrzony w szachownicę
- Czy wy mnie w ogóle słuchacie? – Agata podniosła głos, wyraźnie zirytowana.
Bartek przeciągnął się leniwie.
- No, słyszałem. A masz do powiedzenia coś więcej poza narzekaniem?
- Ale to tak nie może być! Z tym trzeba coś zrobić!
- Zgadzam się. Idź zrób.
- Może znacie jakiegoś studenta kulturoznawstwa? – włączyłam się do dyskusji, zbijając pionka. Przez kilka ostatnich dni próbowaliśmy wymyślić skuteczny sposób pozbycia się widm, włącznie z ideą wciągania do odkurzacza by Magda. Nie podziałało. Dziwne, prawda?
- Po co ci student kulturoznawstwa? – zapytał Łukasz.
- Szukasz faceta, który nie będzie gadał o robalach?
- I będzie się brzydził gówna i karaluchów?
- Obawiam się, że go odstraszysz…
Zaczęli rechotać z radości. Mężczyźni. Popatrzyłam na nich z politowaniem, bo co innego mi pozostało? Mogłam co najwyżej też się roześmiać.
- Myślałam, kto mógłby znać się na wierzeniach i przesądach ludowych. Może jakieś szamańskie techniki odsyłania duchów by podziałały.
- Myślisz, że tego ich uczą na kulturoznawstwie? – zapytał Łukasz z pełnym sceptycyzmem w głosie, na jaki tylko było go stać.
- No, a kogo…
- Ej, a może poszukamy egzorcysty? – poderwał się Bartek, wchodząc mi w słowo.
- Teologa specjalistę! Ktoś ma kontakt do seminarium? – podjął Łukasz.
- Jasne. Noszę w kieszeni.
Nie zdołałam zgasić ich entuzjazmu. Natomiast nasze widmo niezmieszane grzebało przy radiu. Przypuszczałam, że to nie była najlepsza wróżba dla naszych pomysłów.
Zamyśliłam się nad szachami, a Agata znowu zaczęła marudzić, powtarzając na okrągło te same słowa. Pierwszy nie zdzierżył Łukasz. Dobra atmosfera ulotniła się bez śladu.
- Myślisz, że dla nas to wkurzające? Przecież nam schodzą z drogi. Pomyśl, co czują wszyscy pozostali. Ale jeśli masz jakieś genialny pomysł, to przypadkiem się nie krępuj. Będziemy cię błogosławić i okadzać wonnym dymem, mogę przysiąc na co tylko zapragniesz, ale choć raz zabłyśnij.
Oj. Ktoś się rozpędził.
Agata zamilkła, zaczerwieniona ze złości. Aż współczułam jej tego bezskutecznego poszukiwania riposty. Cóż, życie, nie każdego stać na celną odpowiedź… Niefart taki.
Trochę szkoda, że ta dyskusja nie wniosła nic nowego. No, chyba, że ktoś sprowadzi egzorcystę.
Może Agata?
To dałoby się załatwić. Ale oni są zbyt niezorganizowani, by podzwonić do seminariów teologicznych, czy gdzie tam trzeba. Łukasz nie wziął dziś laptopa, więc nie wklepią w google „profesjonalny egzorcysta”. Całe szczęście, ciekawe, kto by za niego zapłacił… Właściwie, jeśli za nich w ogóle się płaci. Jak działa fach egzorcystów?
Pewnie się nie płaci, jeśli szukamy kapłana. Bo zrzutki na jakichś świeckich cudotwórców raczej nie zrobimy. Każdy ciuła, ja na książki, oni na płyty, a wszyscy na piwo. Juwenalia niedługo, to wszystko wyjaśnia.
Jeśli oni naprawdę znają jakiegoś księdza, to może i to załatwią. Tylko skąd moje zwątpienie?

Pojechali w teren. Zootechnicy od doktora z cudownymi oczami. Chciałabym wiedzieć, co on właściwie o mnie myśli, nigdy nie udało mi się z nim jakoś sensowniej porozmawiać… Ale zbaczam z tematu. Pojechali w teren na inwentaryzację płazów w jakichś podwarszawskich okolicach. Taka cisza; radio milczało, nikt się nie kłócił za ścianą, nikt nie krzyczał. Bardzo dziwne uczucie, gdy jest się samemu.
Przynajmniej nie musiałam się nikim przejmować, śpiewając.
- …Jutro przecież też jest dzień**…
- O, Martuś. Jak tam? – przyłapał mnie doktor. Mój, Zabrzyński. Człowiek nie zna dnia ani godziny.
- Przyglądałam się rzekotkom. Nie zjadły jeszcze tego patyczaka młodego.
- A jednak. Szkoda. Pewnie się za mało rusza jak dla nich.
- Magda będzie zawiedziona, jak młody zdechnie z głodu.
- Racja.
Zapatrzyliśmy się na stworzonka za szybką. Patyczak miał nogi cienkie jak pajęcza nitka i wisiał do góry nogami na trzcince. Muszki owocówki lęgły się w pomarańczy, a egzotyczne rzekotki w białe plamy siedziały na szybie i gałązkach, malutkie i urocze. Mogłabym patrzeć na nie godzinami.
Wtedy właśnie naszło mnie, że skoro jestem już samotna, biedna i nieszczęśliwa, a Magdy dziś nie będzie, pogadam sobie z Waldkiem. Taka inteligencka rozrywka dla ubogich. Kiedyś rozmawiałam z wymyślonymi przyjaciółmi, teraz porozmawiam z widmem. Zawsze to o krok bliżej do kontaktów międzyludzkich.
Z drugiej strony, zbrodnią było takie marnowanie pięknej pogody. Ale kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem, czyż nie? Toteż radośnie pogwizdując weszłam do sali. Waldek w popłochu odstawił szalki Petriego z bliżej nieznanymi mi koloniami bakterii. Nie wyglądały zbyt ciekawie.
Udałam, że nic nie zauważyłam.
- Słuchaj, Waldek, tak się zastanawiałam…
- No co ty? – odmruknął. Przyjemniaczek taki.
- A jednak. Dobrze się bawisz w naszym świecie? – zapytałam niewinnie. Sądząc po grobowym spojrzeniu, jakie mi rzucił, nie dał się nabrać. Właściwie, grobowe spojrzenie u widma, to dość zabawne. W grobie był jeszcze… świeży. Nowonarodzony.
Obawiam się, że mój humor rzeczywiście jest niezjadliwy. Przykre.
- Pomyślałam, że skoro tak ci się tu nudzi, a musisz przyznać, ze to dość żałosna egzystencja, logicznym wydawałoby się, że chciałbyś się stąd wyrwać.
Przysiadł na parapecie i nie raczył odezwać się ani słowem. Odczekałam chwilę, bezskutecznie. W tym układzie…
- Nie chciałbyś znaleźć sobie lepszego świata? – spytałam, od niechcenia strojąc radio. – Podejrzewam, że znasz takie, gdzie twój duch rządzony byłby innymi prawami, świat mogący być rajem…
- Wiem do czego zmierzasz. To retoryczne pytanie.
Pierwszy raz zobaczyłam w nim coś więcej niż wnerwiającego duszka. Głos miał inny, cały się zmienił. Jego osobowość…
- Chcesz mi zaproponować układ. Czy tak prosty jak przewiduję?
- Nie bardzo mogę sobie wyobrazić, jak go skomplikować. Tak mało wiem – westchnęłam. – Potrzebuję twojej wiedzy, a ty mnie, żeby stąd zniknąć, czyż nie? Dlaczego więc tego nie wykorzystać?
Jakbym skądś znała te rysy…
- Nie.
Kiwnęłam głową w zamyśleniu. Dopiero po chwili dotarły do mnie jego słowa.
- Słucham?
- Nie pomogę ci. Nie w tym świecie.
To by było tyle z mojego przebiegłego planu.

Środa i kolos z rozrodu. Kto by się przejmował, jeśli w weekend są juwenalia? Obiecałam sobie, że w tym tygodniu nic, już nic nie popsuje mi nastroju, a już na pewno nie dokonałoby tego jakieś tam kolokwium. Toteż radośnie wybiegłam z zajęć. Magda dowiozła dziś jeżyny, a patyczaki miały zmienić mieszkanie na większe, wydobyłam więc ziemię z szafki i zaczęłam przesypywać do faunarium, pogwizdując.
- Widzę, że bardzo radosna dzisiaj – usłyszałam Andrzeja.
- Ano. – Obejrzałam się przez ramię i uśmiechnęłam czarująco.
- Co takiego się wydarzyło?
- Kolos z rozrodu – roześmiałam się na widok jego miny. – Na serio, to jak skończę, odbieram przesyłkę z Empiku, a potem spotkam się z przyjaciółką. Faaajnie, prawda?
- Fajnie. To nie będzie cię na spotkaniu?
- Myślisz, że ktoś będzie tęsknił?
- Doktor Robert się zapłacze.
- Jasne, jasne. Akurat zauważy. – Właściwie mógłby, to ten od cudownych, niebieskich oczu. Ale bądźmy realistami.
Wieczór był cudowny.

Czasem dochodzę do wniosku, że chyba podświadomie lubię się spóźniać. To dlatego, że chciałam doczytać mangę przed wyjściem z domu i uciekł mi autobus. Oj, trudno.
To i tak nie zmieniało mojego nastroju. Był fantastyczny dzień, piękne słońce, błękitne niebo, słuchałam na playerze mp3 piosenek z Shaman Kinga, tkwiąc we własnych myślach i fazowym śmiechu, a dziś wieczorem, dziś jeszcze, juwenalia, z najlepszą ekipą ludzi na świecie! Chciałam tańczyć i śpiewać. Mogło być coś lepszego?
Spóźniłam się tylko pięć minut. I przynajmniej ja nie musiałam na nikogo czekać. Korzyści z przychodzenia ostatnim.
I tak nie bardzo wiedziałam, po co właściwie się spotykamy. Anka wydała zarządzenie, a wszyscy potulnie się dostosowali, włącznie ze mną.
- Już jestem, przepraszam wszystkich – rzuciłam, niechcący wchodząc Łukaszowi w słowo. – Co tam?
- Anka się martwi widmami – uświadomił mnie Bartek.
Przypomniałam sobie chłopaków mijanych na korytarzu. Musieli obejść katedrę dookoła, dwie złośliwe bestie nie dały im przejść. Jak to do wszystkiego można się przyzwyczaić, przestałam zwracać uwagę. Pewnie dlatego, że mi schodziły z drogi.
Egocentryzm, tak?
- Rozumiem jej ból, ale ma jakąś kolejną ideę? Znaleźliście egzorcystę, czy coś?
- Czy mogłabyś się przestać wygłupiać i poważnie podejść do problemu?!
Nie zrozumiem kobiet.
Usiadłam obok Magdy i wyłączyłam się zupełnie z dyskusji. Nagle zadzwonił mój telefon.
- …chimi chimi moryo kokorodzuyoize, chimi chimi moryo, chimi chimi moryo ippai iru no sa*…
W popłochu próbowałam wyjąć telefon z kieszeni, ale umilkł w międzyczasie. Wszyscy patrzyli się na mnie bez słowa, gdy w końcu wydobyłam komórkę i sprawdzałam połączenia.
- A tak, miałam do kumpla zadzwonić. – Rozejrzałam się. – Co tak patrzycie?
- Co to w ogóle jest? – zapytał ze śmiechem Łukasz.
- Chimi chimi moryo – odpowiedziałam, uśmiechając się szeroko. Bartek patrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Coś mnie podkusiło, instynkt, nie opierałam się ani chwili. Sięgnęłam po mp3, odpowiadając na nieme pytanie.
- To piosenka z Shaman… z Króla Szamanów, a jednocześnie nazwa takich duszków. W anime są dwie piosenki, śpiewane przez braci, dwóch szamanów-rockmenów, to właśnie jedna z nich – perorowałam bez namysłu, podchodząc do włączonego laptopa i podpinając mp3. – Chcecie posłuchać? – zapytałam i, nie czekając na odpowiedź, włączyłam piosenkę.
Strasznie głośno. Skąd miałam wiedzieć, że Łukasz podłączył głośniki?
Bartek przyciszył trochę, a ja podśpiewywałam razem z wokalistą, aż Anka zaczerwieniła się ze złości. Chyba chciała wyrwać kable, ale Andrzej ją złapał i wskazał na widmo. Rozmazywało się powoli. Stanęłam jak wryta i wpatrzyłam się w nie z oszołomieniem. Waldek pomachał mi jeszcze ręką i zniknął. Milczeliśmy, aż po chwili ktoś zatrzymał piosenkę.
- Łau. No nieźle.
- A myślałam, że to przy tej drugiej Amidamaru*** odpływał – mruknęłam, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
- To co teraz zrobimy?
Zapadła cisza, a ja uśmiechnęłam się nagle. Gdyby nie moja fizjonomia, byłby to naprawdę paskudny uśmiech.
- Przecież mamy juwenalia, prawda?

- Paweł, Paweł, Paweł! – krzyknęłam i rzuciłam się w pogoń za wysokim chudzielcem, który odwrócił się i z absolutnym zaskoczeniem złapał mnie w ramiona.
- Rany, nie sądziłem…
- Potrzebuję twojej pomocy. Karola. Gdzie jest Karol?
- Pewnie w pokoju samorządu jeszcze, wracał się po…
- To chodźmy, wyjaśnię po drodze – pognałam do schodów, a Paweł bez trudu za mną nadążył. – Potrzebuję sprzętu, naprawdę głośno.
- Słucham? – Zawahał się. – Mówisz o scenie? O sprzęcie na…
- Tak!
Zatrzymaliśmy się na widok Karola, bezskutecznie próbującego zamknąć drzwi.
- Zacięły się? – zapytał Paweł.
- Tak. Wkurza mnie to.
- Drzwi się zacinają od jakiegoś czasu – zaczął wyjaśniać mi Paweł. – Nic nie można z tym zrobić.
- Właśnie o to mi chodzi.
- Sorry Marta, ale mam teraz ważniejsze sprawy niż te drzwi, może później – odpowiedział Karol.
- Nie sądzę. Możecie mnie posłuchać przez moment? A ty się lepiej pokaż, ty cholerny duchu jeden! – warknęłam na drzwi. Dokładnie wiedziałam, co Karol o mnie myślał w tym momencie. Paweł zresztą też. Dopóki na tle drzwi nie zarysowała się szara sylwetka.
- O kurwa… - usłyszałam za plecami.
- Może teraz mnie posłuchacie? Jest takich tysiąc na kampusie. To wyjaśnia wszystkie zacięte drzwi, przeszkody na korytarzach, problemy z projektorami i takie tam duperele. Chodzi o to, że dziś przypadkiem odkryliśmy od czego znikają. To pewna piosenka z anime i nie, nie mam pojęcia jak to działa. Trzeba ją puścić na cały kampus, rozumiesz, Karol? Są juwenalia, mamy sprzęt. Mam ją na mp3.
- Jasne. Rozumiem, tylko poczekaj, muszę pomyśleć.
Karol to fajny facet. Nie zadaje zbędnych pytań, gdy nie ma czasu.
- No dobra, chodź. Jakoś to załatwimy.
Pognaliśmy przez kampus na scenę. Ciągnął mnie za sobą, pozdrawiając chyba z połowę studentów i machając identyfikatorem przed ochroną. Jacyś nieznani mi ludzie, pewnie techniczni, szybko podłapali w czym rzecz i za chwilę piosenka popłynęła z głośników. Dopiero gdy ją usłyszeli, zaczęli się śmiać.
- Co to jest? – spytał mnie jeden z nich.
- Z takiego jednego anime. Nie pytaj.
- Tak… - westchnął Karol. – Tylko głośniej, żeby cały kampus słyszał.
- Się robi.
Dobrze, że pod sceną nikogo nie było. Techniczni się postarali.
Gdy piosenka się skończyła, jeden z chłopaków złapał za mikrofon.
- Witam wszystkich! W ten sposób samorząd studentów naszej ukochanej uczelni przypomina wszystkim o rozpoczynających się dziś juwenaliach! Zapraszamy serdecznie na imprezę, startujemy o czternastej! Do usłyszenia!
Jeśli mam być szczera, to kiedy wracałam przez kampus do mojego wydziału, czułam się dziwnie pusta. Nic nie uciekało mi z drogi. To był koniec. Ot tak. Piosenką z anime.
Weszłam do koła zoologów. Nie chciałam się widzieć z resztą ludzi z naszego prywatnego kółka. Usiadłam naprzeciw patyczaków, patrząc się tępo, jak spijają wodę ze ścianek.
Dopiero na dźwięk otwieranych drzwi podniosłam głowę. W progu stał Bartek i przyglądał mi się bez słowa. Po chwili uśmiechnął się ciepło.
- Przyniosę piwo.
Skinęłam głową.

Przypisy:
* Tytuł opowiadania jest jednocześnie tytułem piosenki wykonawcy Hiyama Nobuyuki z albumu "Shaman King Vocal Collection"
Również słowa pochodzą z wyżej wspomnianej piosenki
** Słowa piosenki "Chłopaki nie płaczą", T. Love
*** Postać (duch) z mangi "Król szamanów", Hiroyuki Takei (także z anime o tym samym tytule)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Craig Liath
Chybotliwy Bard


Dołączył: 01 Kwi 2007
Posty: 178
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Wypełzło spod dywanu

PostWysłany: Wto 18:19, 22 Kwi 2008    Temat postu:

Trudne, trudne...
Tak samo trudno jest nie zgadnąć który tekst jest czyj xD
Pomysł i oryginalność:
„Przypadkiem zobaczyliśmy niebo…” - 1
"Chimi Chimi Moryo"-2
Z jednej strony mamy duchy na uniwersytecie i lubiane przeze mnie anime "Król Szamanów". Z drugiej natomiast zbiór dziwnych osobowości i cudowny wątek nauczyciela...Stawiając punkty, miałam niezłego "zgryza".

Styl:
„Przypadkiem zobaczyliśmy niebo…” - 2,5
"Chimi Chimi Moryo" -0,5
Drugie opowiadanie wydało mi się nieco chaotyczne, w niektórych momentach ciężko mi się je czytało. Przez pierwsze natomiast przebrnęłam szybko i lekko.

Realizacja tematu:
„Przypadkiem zobaczyliśmy niebo…” - 0,5
"Chimi Chimi Moryo" - 0,5
Myślę, że wszystkie warunki zostały spełnione.

Ogólne wrażenie:
„Przypadkiem zobaczyliśmy niebo…” - 1,5
"Chimi Chimi Moryo"- 1,5
Każde z tych opowiadań na swój sposób jest świetne Wink

Ogółem:
„Przypadkiem zobaczyliśmy niebo…” - 5,5
"Chimi Chimi Moryo" - 4,5


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Craig Liath dnia Wto 18:20, 22 Kwi 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Miya
Jawny Koszmar


Dołączył: 23 Lip 2007
Posty: 137
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: ze światów
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 16:30, 27 Kwi 2008    Temat postu:

Mru.

Pomysł i oryginalność:
A - 1,5
B - 1,5
Z jednej strony widmo o uroczym... pseudonimie artystycznym? A do tego egzorcyzmy za pomocą jednej z najbardziej zuych piosenek, jakie znam, nyo i fioletowy mutancik :> Z drugiej mój ulubiony typ szurnietej organizacji... Przepraszam, Organizacji, tatuś-Lucyfer i nauczyciel z ciekawą fobią. Nyo, dla mnie to w każdym razie oryginalne :>

Styl:
A - 2
B - 1
Acz najchętniej porozbijałabym na małe ułamki, niczym w ocenie by Kyouri XD Miałam szaloną ochotę się popastwić nad błędami, ale na razie znalazłam tylko to: Jedynym doktorem, który miał jako taki wgląd w nasze poczynania, był „ich doktorem” - czy jeden z tych doktorów nie powinien być w mianowniku? Nyo i jednak tekst B - nie uwłaczając jego uroczemu klimatowi - musiałam przeczytać dwa razy, żeby się w nim porządnie rozeznać.

Realizacja tematu:
A - 0,5
B - 0,5
Jeeest :3

Ogólne wrażenie:
A - 1,5
B - 1,5
Przy każdym z opowiadań pycho mi się cieszyło. Dobrze się panie bawiły podczas pisania, ne? :>

Ogółem:
A - 5,5
B - 4,5

I nie, zupełnie nie jestem zadowolona z tej oceny >.>


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Mad Len
Zielona Wiedźma


Dołączył: 18 Cze 2006
Posty: 1011
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z komórki na miotły
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pon 17:11, 05 Maj 2008    Temat postu:

Zamykamy!

Tekst A: 11
Tekst B: 9

Niemniejszym ogłaszam, że zwyciężyła AYLYA!

(A teraz obie panie mają grzecznie dać swoje teksty do działu opowiadania, bo ja mam zamiar je skomentować.
Dziękuję.)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Klub Pojedynków im. smoka Temeraire Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin