Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Lill & Malaria 3


 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Klub Pojedynków im. smoka Temeraire
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 13:35, 13 Kwi 2010    Temat postu: Lill & Malaria 3

Aby formalnościom stało się zadość, bo i tak walkower.
Przepraszam za opóźnienie pojedynku, ale termin wypadł w sobotę. Nie chciałam publikować go w takiej sytuacji.

Fandom: a hulaj dusza, piekła nie ma! Może być, może nie być.
Temat: opowieść zimowa
Tytuł: dowolny
Gatunek: niekomediowe, ale poza tym dowolnie
Warunki dodatkowe: bohater związany ze sportami zimowymi, kawa, niedźwiedź, Zimowe Igrzyska Olimpijskie.
Opiekun: Mal
Termin: 27 marca/10 kwietnia 2010


Niniejszym ogłaszam, iż pojedynek wygrała Malaria, czyli ja. Lill wycofała się.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Hien dnia Wto 13:37, 13 Kwi 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 13:36, 13 Kwi 2010    Temat postu:

- Chciałam tylko powiedzieć, że nadchodzi wielki mróz - powiedziała Too-Tiki.
- Jeszcze większy? - spytał Muminek. - A jakiej wielkości one bywają?
- Ten jest najniebezpieczniejszy - odpowiedziała Too-Tiki. - Ona przychodzi o zmierzchu, kiedy niebo robi się zielone, prosto z morza.
- To to jest ona? - spytał Muminek.
- Tak, i bardzo piękna - odparła Too-Tiki. - Ale jeśli spojrzysz jej prosto w twarz, zamarzniesz na lód.

Tove Jansson Zima Muminków


Biała kawa


Wszyscy zaprzedaliśmy się zimie. Mróz i śnieg były naszym żywiołem, naszym życiem. Dla nich opuszczaliśmy miasto i jechaliśmy na wieś, do dziadków, by znosić ich narzekania na nasze dziwaczne obyczaje i zajęcia. Chętnie wystawialiśmy twarze na lodowaty wiatr, mknęliśmy zaprzęgiem - lub zwyczajnie, na nartach - przez zaspy, zupełnie niepomni ostrzeżeń starszego pokolenia, że poodmrażamy sobie ręce i nosy.
To było zbyt prozaiczne, byśmy brali to pod uwagę.
Zima pokazała nam przecież naszą największą pasję, nadała życiu sens. To jej zawdzięczaliśmy pierwsze narty, to jej lodowaty wicher musiał zawrócić nam w głowach pierwszą, dziecinną jeszcze ambicją, jakby był skandynawskim, podbiegunowym odpowiednikiem kalifornijskiego Santa Ana.
Początkowo oddawaliśmy się zimie we trzech - ja i dwaj moi kuzyni. Uczyła nas wytrwałości, wyznaczała nam zadania, pokazywała konsekwencje błędów. Nie doczekaliśmy się ani pochwały, ani kary, potrafiliśmy zadbać o dyscyplinę sami, gdy tylko okazało się, jak bardzo jest to ważne.
Mieliśmy jej milczące wsparcie i trzymaliśmy się razem. Gdybyśmy się wtedy rozproszyli, zamarzlibyśmy bez wątpienia, zboczylibyśmy ze ścieżki i zgubili się w drodze. Wspólnie jednak dawaliśmy sobie radę - póki byliśmy zbyt młodzi, niedojrzali i niedoświadczeni, by iść każdy w swoją stronę.
Dopiero później podzieliły nas dyscypliny i ich sukces, zaś mróz powoli obejmował nasze dusze. Zaczęliśmy przejawiać zainteresowanie odmiennymi dziedzinami - kuzynów pociągała szybkość, mnie lot. Dotarliśmy do rozstajów i każdy podążył inną z dróg, wiedziony własną ambicją. Jedyne, co pozostało nam wspólne, to miłość zimy.
U nich z czasem osłabła, u mnie nigdy.

*
To były szalone czasy. Chciało się korzystać z życia, gdy wreszcie był na to czas i środki. Pojawili się sponsorzy, pojawiły się wygrane. Wraz z trzema kumplami - całą fantastyczną czwórką norweskich skoczni, jak nas nazywano - wreszcie wyszliśmy na prostą i pokazaliśmy, na co nas strać. Jakby specjalnie powołano dla nas FIS Cup - miałem siedemnaście lat i dużo szczęścia, wystartowałem w pierwszym sezonie konkursów, wygrana przyszła tak łatwo, jakby był to prezent, a trenerzy tylko kiwali głowami - dobre mieli przeczucie, chociaż w przeczucia nikt z nas przecież nie wierzył. Zaledwie o pół kroku wyprzedzałem resztę przyszłej fantastycznej czwórki. Anders Falk, Terje Jacobsen i Rune Nilsen, który nie załapał się wtedy na podium, gonili mnie z całkiem dobrymi wynikami. Szczęście - nawet kapryśne i złośliwe jak moje, zdolne mi odebrać zwycięstwo o jedną setną punktu - i forma nas nie opuszczały - zaledwie rok później szturmem zdobyliśmy Puchar Kontynentalny, a potem jeszcze raz i od tego momentu nasze życie stanęło na głowie. Coś trzeba było zacząć, coś rozwinąć, a niektóre nici łączące z przeszłością trzeba było po prostu przeciąć, ich ciężar nie pozwalał rozwinąć skrzydeł i polecieć. Każdy z nas poprzecinał inne, ale każdemu wyszło to na dobre, nawet jeśli początkowo bolało.
Jeździłem na konkursy i trenowałem z całych sił, wieczorami zbywając rodziców - wiecznie przeszkadzali, zmartwieni o moje zdrowie. W końcu ich telefony stawały się coraz rzadsze, aż w końcu ustały - a jednak zawsze wiedzieli, jakie osiągałem wyniki. Ojciec pewnie sprawdzał w Internecie, siedząc w tej swojej chatce na drugim końcu Norwegii. Brakiem kontaktu z nim nigdy się nie przejmowałem, z rzadka odbierałem jego telefony. Jak ktoś taki jak ja, racjonalista i człowiek sukcesu, mógłby cenić tego łagodnego, uległego przedwczesnego staruszka o opinii niezwykłego medium - a wedle słów matki, zwykłego wariata? Miałem dość jego pouczeń, wypowiadanych cichym, przepraszającym głosem i chętnie wierzyłem, że zdanie matki to nie jest tylko głos zawiedzionej małżeństwem kobiety.
- Uważaj na siebie. Możesz być wrażliwy, one to czują - mawiał tak cichym głosem, że ledwo słychać było go w słuchawce. - Martwi mnie twoja obsesja zimy, możesz przez to wpakować się w coś złego.
Takie pouczenia utwierdzały mnie tylko w przekonaniu, że jest tylko więźniem własnej wyobraźni.
Matce zaś musiała mówić o wynikach moja przyrodnia siostra, Kirsten, bo jeśli od kogokolwiek matka przyjęłaby takie rewelacje, to tylko od ukochanej córeczki. Teraz ją rozumiem - dość napatrzyła się na cierpienia brata i kalectwo ojca, by pragnąć dla swoich dzieci lepszego losu. Ale wtedy dzieci wiedziały lepiej, dzieci uważały jej troskę za złośliwe, bezpodstawne utrudnianie, być może zazdrość o wspaniałą, młodzieńczą karierę. O ile jednak Kirsten była w miarę bezpieczna w tych swoich biegach, o tyle ja mogłem się przecież rozbić. Styl V wprawdzie był bezpieczniejszy niż ten, w którym skakał dziadek, ale poważne upadki także się zdarzały. Matka walczyła ze mną, ja z matką. Może upór innego nastolatka przypiłowałyby samodzielne podróże do Trondheim, drogie bilety na przejazd i przymus finansowania sportu z własnych środków. Ale ja nie byłem nikim innym, Kirsten także nie, a nasz upór zasługiwał na medal. Swoją drogą zawsze zdumiewało mnie, że siostra wiedziała o wynikach, a później i nagrywała zawody, nawet gdy miała te swoje biegi do wygrywania i, wedle wszelkiej logiki i faktów, była na własnym konkursie.
Tak czy inaczej niezbyt przejmowałem się konfliktami z rodziną. Miałem przecież karierę i kumpli, którzy towarzyszyli mi w sukcesach, szybko doganiali, jak tylko spróbowałem im odlecieć na skoczni. Nasze ambicje starczyłyby, by hojnie obdarzyć nimi resztę świata, a na pewno nam ową resztę świata całkiem przesłoniły.
Dostaliśmy się do kadry A i czekał nas debiut w najważniejszych zawodach świata, gazety trąbiły o wielkich talentach już długo przed sezonem. I to wszystko w przeciągu zaledwie kilku lat. Czuliśmy się, jakby świat padł nam do stóp, a nasza duma i samouwielbienie rosły, nabieraliśmy wielkopańskich zwyczajów. Było nie do pomyślenia, byśmy udzielali wywiadu jakimś nic nie znaczącym dziennikarzom.
Chcieliśmy żyć pełnią życia i w niczym się nie ograniczać. Chcieliśmy przekraczać kolejne granice - stu, stu pięćdziesięciu, dwustu metrów, ale granicy dobrego smaku i wychowania także nie pozostawiliśmy przełamanej. Byle tylko spróbować wszystkiego. Aż dziwne, że nigdy nie wpadliśmy na eksperymentach ze wszelkimi używkami, jakie tylko dostaliśmy w ręce, prowadzaniu się z paniami wątpliwej reputacji. Rune, jedyny względnie rozsądny, wprawdzie zawsze starannie wyliczał, kiedy możemy zaszaleć, a kiedy skromnie się bawić - nie zawsze tego przestrzegaliśmy, chyba tylko szczęście sprawiło, że nikt nas nie odkrył i nie doczekaliśmy się żadnej dyskwalifikacji ani wycofania z zawodów. A może ktoś z góry maczał w tym palce.
Wydawało mi się, że idę cały czas moją drogą, że mknę do celu, nie zbaczając ze ścieżki ani razu. Musiałem jednak gdzieś się zgubić, skoro zjawiła się ona. Być może miała mnie ukarać - po raz pierwszy odkąd zima zaczęła mnie uczyć. Być może miała pokazać mi właściwy kierunek, sprowadzić ze ścieżki nad przepaścią. A może po prostu miała zwieść mnie na pokuszenie, jeszcze bardziej niż ja sam potrafiłem. Być może ściągnęło ją moje pragnienie przekroczenia każdej dostępnej granicy. Być może tak naprawdę była zwyczajną dziewczyną, a to mój umysł nadał jej te wszystkie cechy. Czasem ciężko odróżnić wizje czy echa od prawdy. Ale to wszystko tylko być może.
Nie pamiętam wiele z tego okresu - szalone czasy, przerwa między sezonami sprzyjała zabawie. Rzadko byliśmy trzeźwi, naszym domem stawały się kluby i puby, bawiliśmy się życiem, byliśmy młodzi - co innego było do zrobienia, gdy mieliśmy góra dwadzieścia lat i świat stał przed nami otworem? Każdy z nas czuł się księciem, któremu po koronę królewską wystarczyłoby sięgnąć i po prostu ją wziąć. Może faktycznie tak było, ale musieliśmy się pomylić - wziąć nie koronę, a błazeńską czapkę.
Prawdopodobnie poznaliśmy obcą w klubie, tuż przed konkursami Letniego Grand Prix - nietutejszą, chłodną dziewczynę o szarobłękitnych oczach, przejrzystością i zimnem przypominających sople lodu - takie przynajmniej miałem wtedy wrażenie. Nie pamiętam nawet jej rysów twarzy - mimo iż wydawały się nietypowe, wyraziste. Nie pamiętam jej głosu, ale przecież wiem, że miała obcy akcent. Pamiętam tylko ten zimowy kolor oczu. Zbyt daleko było mi do trzeźwości przez ten cały czas.
Jestem dziwnie spokojny, że już wtedy któryś z kolegów powiedział:
- Nie podoba mi się ta obca.
Co mnie to jednak mogło obchodzić, gdy spotkałem kobietę równie zaprzedaną zimie co ja? Musiała mieć mnie na muszce od początku, od początku świadomie wykorzystać to swoje przejrzyste, przeszywające spojrzenie. Inni od razu wyczuli, że przy niej nasza znajomość z zimą obyła się nawet bez podania ręki. A wydawało nam się, że zaprzedaliśmy dusze. Tak chętnie mówiliśmy o naszej jedynej kochance w wywiadach, tak o zimie pół-żartem pół-serio.
Tylko ja wpakowałem się w znajomość z obcą - nawet gdy próbowała nawiązać z nimi przyjacielskie relacje, to reszta chłopaków unikała jej. Nie byli w stanie zdobyć się na nawet minimum akceptacji i ani ja, ani ona nie byliśmy w stanie przekonać ich do wyciągnięcia ręki na zgodę. Nie wiem, czy naprawdę coś było z nią nie tak, czy po prostu widzieli w niej zwykłą narkomankę. Być może faktycznie nią była.
Gdyby nie ta niezrozumiała - przynajmniej dla mnie - niechęć kolegów, byłbym wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Ona była całkowicie wolna od naleciałości kultury i wychowania - z godną pozazdroszczenia łatwością korzystała z życia i nie przejmowała się niczym. Uczyła mnie, jak żyć na krawędzi, ciesząc się z możliwości runięcia w przepaść.


*
Od początku była to luźna znajomość, opierająca się raczej na niezbyt częstych spotkaniach. Po części zawodów czy treningów spotykaliśmy się - zwykle przypadkiem - w klubach, pubach, na ulicach miasteczek i miast, gdzie właśnie miał odbyć się konkurs. Zawsze miała mnie czym poczęstować - czy to na pocieszenie po minimalnej przegranie, czy też w ramach świętowania sukcesów.
Ciężka praca na sukces - jak się okazało Puchar Świata to nie przelewki i przeciwnicy o wiele poważniejsi - na dłuższą metę była zbyt męcząca, by ją znosić przez dłuższy czas. Po raz pierwszy musiałem naprawdę walczyć i nie zawsze wyprzedzałem rywali. Moja duma nagle sklęsła, znikła całkowicie, zadufanie zaczęło znikać. Nie byłem już cudownym dzieckiem, obiecującym juniorem - teraz oczekiwano ode mnie równie oszałamiających sukcesów, a "stara gwardia" ze zrozumiałych przyczyn nie miała ochoty dawać się wygryźć jakiemuś nadętemu dzieciakowi. Chwytałem się każdego sposobu podniesienia znów nastroju, byle tylko odgonić myśli o ciśnięciu nart w kąt - bo przecież nie wystarczały mi miejsca w ogonie stawki. Problemy zamiast hartować, ukazywały mi moja własną słabość. Gdybym tylko umiał się wtedy do niej przyznać.
Tutaj za to pokazali siłę koledzy - reszta fantastycznej czwórki, wyraźnie zahartowana już naszą wewnątrzdrużynową rywalizacją, nie miała takich trudności. Porażki pozostawiały ich nietkniętymi, nie przyćmiły sukcesów goryczą. Teraz jestem chłopakom wdzięczny za ich cierpliwość - znosili wszystkie moje humory, niezadowolenie i małe złośliwości, którymi absurdalnie i bezsensownie się na nich mściłem - ot, po prostu, by poczuć się lepiej. Nie rozczulali się nade mną - bo i po co mieliby to robić, sami ciężko walcząc o miejsca w klasyfikacji generalnej? - nieraz rzucili ostrym słowem, ale nigdy nie odczułem odrzucenia. Przynajmniej nie póki byłem sam, bez niej.
Wspomagała mnie - słuchała, wspierała na swój chłodny sposób. Zawsze wiedziała, co ma powiedzieć, jaką uwagę rzucić, bym następnego dnia pognał trenować z podwójną intensywnością i podwójną motywacją. Dostarczała pocieszeń we wszelkiej formie. Zaczynałem potrzebować jej obecności - nie żebym przejawiał cieplejsze uczucia - to jeszcze nie ten moment - ale przywiązała mnie do siebie swoją pomocą. Chociaż obecnie nie wiem, czy można większość z jej działań tak nazwać. Być może miała w tym cel, a być może to był po prostu sposób radzenia sobie z problemami, który sama stosowała. Może i słuchałem słów pocieszenia, ale niezmiennie przy butelce lub z czymkolwiek innym buzującym w żyłach.
Nie wiem, jak się stało, że wprowadziła się do mnie - to był przeskok od relacji luźnej prosto do bardzo zażyłej, a ja sam nie zarejestrowałem momentu przejścia. Koledzy wiele miesięcy później, kręcąc głowami, potrafili tylko narzekać, że narkomanka do reszty zawróciła mi w głowie. Ale jak to się stało - tego nie pamiętali nawet oni; nigdy ich zresztą z nami nie było, nie mogli wiedzieć. Być może przepuściła wszystkie pieniądze, wpadła w jakieś kłopoty i doczekała się eksmisji ze swojego dotychczasowego mieszkania - nie była stąd, a Norwegia nie należy do tych krajów, gdzie można się utrzymać z zasiłku w rublach czy innej wschodniosłowiańskiej walucie, na dodatek nieustannie wydając krocie na różnorakie, coraz bardziej wymyślne specyfiki.
Dość na tym, że pod koniec średnio udanego - z mojego punktu widzenia, bo trener był wręcz irytująco dumny ze swojej nowej maskotki - obca mieszkała w moim świeżo nabytym domku i nie wyglądało na to, by ta sytuacja miała się zmienić.
Mi to - nawet jeśli powód widziałem przez mgłę - pasowało. Zupełnie jakby ktoś mi położył chłodny, wilgotny ręcznik na rozpalonym emocjami czole. Ilekroć wracałem zły, przygnębiony wynikami treningu lub zbyt małymi - w moim mniemaniu - postępami, wychodziła do holu mnie przywitać i przywracała mnie do normalnego stanu - czasem celnym komentarzem, czasem pozbawioną współczucia pociechą, a z czasem już samą tylko obecnością. Pijąc wieczorami wino - zimne, nawet jeśli tak się go nie pija - czasem coś mocniejszego, czasem ze skrętem w dłoni, a czasem już zanurzając się całkiem w nieświadomość, odzyskiwałem po całym dniu spokój.
Nieraz gdy wracałem po treningu, wyczerpany i zmęczony, siedziała i bazgrała w zeszycie coś w tym swoim języku, w jednej dłoni trzymając ołówek, w drugiej kubek z czymś, co zapachem przypominało kawę. Kładłem się wówczas obok niej, na kanapie, na łóżku, czasem opierałem się jedynie na poręczy fotela, a ona wówczas zaczynała opowiadać - może to zabrzmi głupio lub dziwnie - bajki. Im mniej byliśmy trzeźwi, tym lepiej działała wyobraźnia, tym skuteczniej przenosiliśmy się do wypełnionych zjawami krain wiecznej zmarzliny.
To były tylko nasze, zimowe bajki, pełne lodu, śniegu i pogańskich wierzeń. Szczególnie upodobała sobie te, które mówiły paktach - ale nie paktach z diabłem, a z bogami śmierci - tymi, którzy przychodzili po zamarzniętych. Podobno to dzięki nim umierającemu robiło się ciepło pod koniec - podobno podawali mu lodowaty, ale rozgrzewający napój, który usypia ich w uczuciu błogiego ciepła.
Jej fantazja pod tym względem była nieograniczona, zaś w jej oczach błyskało coś na kształt obsesji, gdy tylko zaczynała swoje opowieści. Mi jednak najbardziej utkwiły w pamięci te o zaprzedawaniu duszy zimie, tak jak zaprzedać można diabłu. Pouczające, zapewne mogły nauczyć mnie właściwego podejścia, gdybym nie słuchał ich tak, jak się słucha bajki o Kopciuszku. Uspokajały mnie, ale nic z nich nie wyniosłem.
Można powiedzieć, że gdyby nie obca, jej chłodne komentarze, alkohol, opowieści i saszetki z białym proszkiem, ugotowałbym się wtedy od nadmiaru przerośniętych ambicji, zbyt ciężkiej pracy, głodu sukcesów i negatywnych emocji. Może i tak byłoby lepiej - dostałbym w kość, forma znikłaby pod zmęczeniem, a ja musiałbym odbudować ją rozsądnie, przywrócić do stabilności. Nie trwałbym w nadwerężającym, nienaturalnym stanie ciągłego napięcia.
Gdybym wtedy nie szedł spać kompletnie pijany, naćpany, a nieraz i jedno i drugie - być może poczułbym się jak zbyt mocno naciągnięta struna.
- Wystarczy ci to? - pytała, wykrzywiając usta w drwiącym uśmiechu. Być może przewidywała, że zapragnę więcej, a być może podjudzała mnie do podwyższenia poprzeczki, ciekawa czy strunę da się jeszcze bardziej naciągnąć i kiedy w końcu ona pęknie. A ja - ostudzony jej wcześniejszymi słowami - szedłem na kolejne treningi, kolejne konkursy, by w przyszłym sezonie zawalczyć o złoto. Może nawet olimpijskie.
A to było coraz bardziej prawdopodobne: moja forma rosła. Nikt nie dawał mi wprawdzie nadziei na medal - wszyscy znali przecież drobne, ale uciążliwe psoty mojego szczęścia. W najważniejszych konkursach zawodziło, jakby próbowało w ten sposób mnie otrzeźwić z tego oszołomienia. Dzięki niemu moje pierwsze w życiu mistrzostwa w lotach zakończyłem na dwudziestym miejscu, chociaż gdyby nie ten powtarzający się podmuch z tyłu, gdyby nie ten jeden upadek - mógłbym wygrać.
Zaczynałem powoli wierzyć, że w moim zasięgu jest wygrana na Igrzyskach Olimpijskich. Chociaż jedna.
- Zrobiłbym wszystko - mówiłem jej, a ona słuchała, wiercąc mnie tym swoim lodowatym spojrzeniem. - Zawarłbym pakt z samym diabłem.
- Zawrzyj pakt z zimą - żartowała zawsze, odwołując się do naszych bajek.
- W sumie lepsze to niż piekło - śmiałem się razem z nią. - Za gorący klimat.
A potem piliśmy za moje zwycięstwo.


*
Nasza druga zima nadeszła szybko i - jeśli kiedykolwiek miałem jakieś wątpliwości czy przebłyski instynktu samozachowawczego - musiały ustąpić triumfowi. Pierwszy sezon w Pucharze Świata zakończyłem w dziesiątce najlepszych - ot, chłopak znikąd, niedawny junior. Powoli akceptowałem i doceniałem te osiągnięcia - to była dobra podstawa. Drugi sezon cała nasza czwórka zaczęła fenomenalnie - wyczerpujące treningi dały nam od samego początku dominację w każdym kolejnym konkursie. Dziewczęta, dotąd nieco powściągliwe, zaczęły zabijać się o mój autograf, nie mogłem nawet wyjść z kolegami na piwo bez grupki fanek - każdy z nas na dobrą sprawę mógłby założyć swoje stado i odgrywać rolę dominującego samca. Tylko że żaden z nas tego nie potrzebował - skocznia była ważniejsza niż jakiekolwiek miłostki i żadna z panien nie mogła liczyć na nic więcej niż na jednonocny numer. Jedynie Rune opędzał się całkiem od wszystkich, speszony nagłym zainteresowaniem - jedyny w miarę rozsądny z nas. Chyba mieliśmy na niego zły wpływ, a i on powoli nie dawał rady z naszym towarzystwem. To zrozumiałe, że coraz bardziej przeciągająca się przygoda musiała dla spokojnego, cichego chłopaka stać się w końcu męcząca i wyzuta z pierwotnej atrakcyjności. Ale i drugi sezon przeszalał razem z nami, a ja tylko coraz bardziej zostawiałem resztę w tyle, nawet nie na skoczni, a w zabawie.
Niezmiennie jednak - w jak wariackie miłostki bym się nie pchał - wracałem do niej. Wprawdzie nasz związek był luźny i gdy nie mieliśmy czasu, to po prostu się nie widywaliśmy, ale zawsze starałem się znaleźć dla niej chociaż chwilę. Przecież mieszkaliśmy razem, byliśmy czymś na kształt pary, nie obcymi ludźmi czy współlokatorami. Podczas sezonu jednak nie było możliwości, by spędzać ze sobą tyle czasu, ile bym chciał - bywała na konkursach, ale przecież mieszkała w innym hotelu, właściwie w schronisku młodzieżowym, gdy ja z resztą fantastycznej czwórki balowałem w całkiem wygodnym pokoju ze stadkiem fanek, rozanielonych samą naszą obecnością. We poprzednim roku tak mnie to nie uwierało jak w tym.
Początkowo myślałem, że ona o tych romansach nic nie wie. Ale nie, wiedziała doskonale - jej to po prostu nie przeszkadzało. Wręcz śmiała się ze mnie, gdy spotykałem się z nią i próbowałem zatuszować ślady zbrodni - a muszę przyznać, że kłamać nie potrafię do tej pory - jeśli coś mam na sumieniu, od razu to widać.
- Jestem damą twego zimnego serduszka, ładnie to tak? - drwiła, ilekroć udawałem, że wcale a wcale nie miałem żadnego chwilowego romansu. Nigdy jednak nie okazała zazdrości, a ja coraz bardziej próbowałem wydusić z niej chociaż odrobinę emocji. Chciałem chociaż raz odczuć, że nie jestem obojętny.
Nawet próbowałem z nią porozmawiać. "Kobiety lubią poważne, przyszłościowe rozmowy" - tak kiedyś pouczył mnie Terje. Ale ona wymknęła się dotąd niezawodnym mądrościom, unikała tematu jak ognia, chyba nawet miała mi za złe, że w ogóle próbuję z nią rozmawiać o nas. Bo tak wtedy już myślałem - nie jako o sobie i o niej, ale jako o nas.
- Powinieneś się chyba cieszyć - prychnęła kiedyś, przygotowując na stole kreskę kartą płatniczą - inni by zabili, żeby tak łaskawą dziewczynę mieć, a ty narzekasz.


*
Olimpiada zbliżała się wielkimi krokami, a tuż przed nią moja forma podłamała się. Być może organizm nie wytrzymał przeciążenia, a być może coś zaniedbałem. Trener zaczął wtedy dostrzegać mój stan - otoczył mnie taką opieką, wykazywał taką troskę, jakby obwiniał się za całą sytuację. Mnie to tylko drażniło i - jakby na złość - kilka razy dałem się złapać. Raz czy dwa wycofano mnie dyscyplinarnie z zawodów, a przed samymi Igrzyskami musiałem całkiem zrezygnować z udziału.
- Musisz podreperować formę - tłumaczył trener. - Potrzebujesz spokoju, jesteś naszym największym atutem, nie możesz tego zmarnować.
Od mojej obcej spodziewałem się jakichś słów otuchy, być może nawet oburzenia. Ale ona jak zwykle tylko drwiła i śmiała się ze mnie, jakbym był komikiem, a nie rozżalonym młodym sportowcem.
- No widzisz, opłacało się tak szaleć? - Dokuczała mi, chociaż przecież wcześniej sama podjudzała mnie do coraz silniejszych treningów i to ona zdobywała wszelkie niedozwolone substancje, o których nazwy nie pytałem, tylko przyjmowałem z jej ręki jaj ufny psiak. - A masz za swoje, teraz się próbuj odkuć. Chyba tego tak nie zostawisz?
I miała rację - nie mogłem tego tak zostawić. Trener został ze mną - reszta fantastycznej czwórki nadal trzęsła skoczniami, ale bez nas. Paradoksalnie jednak - nawet odsunięty od konkursów i największych emocji - tylko bardziej wpadłem w bagno, zamiast się z niego wygrzebać. Trener się pomylił, bo chociaż przerwa dobroczynnie wpłynęła na formę, to z pewnością nie na psychikę. Bo z pewnością ciężko nazwać kształtujące się podejście "zwycięż albo zgiń, próbując" za dobre i korzystne.
Nawet na luźnych treningach potrafiłem zaryzykować poważny upadek, by wyciągnąć jeszcze parę metrów - nie chciałem przyjąć do wiadomości, że mi też mogłoby się przytrafić nieszczęście. Nieszczęścia przytrafiają się tylko mi - tak kołatało mi w zadymionym, stępionym umyśle, a obca tylko mnie utwierdzała w tym przekonaniu. Być może naprawdę uwierzyła, że jestem kimś w rodzaju narciarskiego boga i że potrafię wykaraskać się z najtrudniejszej sytuacji.

Gdy patrzę z tej perspektywy, wydaje mi się, że doprowadziłem się na skraj i balansowałem nad przepaścią, razem z nią - jednak, jak mam wrażenie, dużo bardziej świadomą sytuacji. Zupełnie jakby celowo, za rękę zawiodła mnie nad urwisko, by pociągnąć za sobą.
Dużo piliśmy, paliliśmy i braliśmy. Więcej niż kiedykolwiek próbowała nasza fantastyczna czwórka niepokornych, ale zdolnych skoczków. I jeszcze więcej niż braliśmy do tej pory. Nawet nie bardzo było okazji sprawdzić, czy jestem w stanie wytrzymać bez tego wszystkiego.
Sam nie wiem, co wydarzyło się, a co nie, co jest rzeczywiste, a co stworzył mój własny, zdradziecki umysł. Niewytłumaczalne łatwo wtłoczyć do tej drugiej kategorii, a niewytłumaczalne wtedy zaczęło mi się przytrafiać.
A trener zapowiedział - obca trzyma się z dala od Vancouver, od hotelu, od skoczni w Whistler, ode mnie. Zarzekał się, że osobiście tego dopilnuje. Ściągnął nawet z Norwegii Kirsten, by tylko odwrócić moją uwagę.


*
Obca - co mnie nieco zdziwiło, przecież do tej pory nie zwracała najmniejszej nawet uwagi na moje wybryki - była wściekła. Nie ciskała przedmiotami, nie krzyczała, ale bez wątpienia była wściekła. Chodziła po domu, patrząc na wszystko z chłodną nienawiścią i nawet ja nie mogłem liczyć na mniej zamrażający wzrok. Schodziłem jej z drogi nawet we własnym domu i powoli zaczynałem mieć tego dość. Przestała dzielić się ze mną swoimi skarbami i nawet nie musiała nic mówić, bym zrozumiał jej oskarżenia o bierność - przecież mogłem postawić się trenerowi.
Dopiero tuż przed samym wyjazdem lód w jej spojrzeniu nieco stopniał, zaś ona obiecała, że jakoś się do mnie tam dostanie, chociaż nawet jej o to nie prosiłem, a nawet nie miałem specjalnej ochoty. Nie chciałem, by siostra spotkała obcą.
Nie dlatego, że nagle przestałem cokolwiek do obcej czuć. Chodziło o co innego. Kirsten traktowała mnie jak wzór i pod żadnym pozorem nie chciałem… właśnie, czego? Nie chciałem pokazać jej, że takie życie na krawędzi jest fajne? Żeby nie poszła tą samą drogą, wzorując się na swoim ulubionym starszym bracie, który zawsze był wzorem? Czy też może moją miłość własną mógłby naruszyć zawód w jej głosie, politowanie w oczach?
Nie wiem. Do Vancouver wyjechałem wraz z siostrą, a obca znikła dzień przed moim wyjazdem, po prostu wychodząc z domu i nie wracając. Zdarzało jej się, ale rzadko na tak długo, toteż gdy tylko byłem na miejscu, zacząłem wydzwaniać na mój własny domowy numer. Bez skutku, dom musiał stać pusty. I stał, jak się później okazało, bo obca jak wyszła, tak nigdy do niego nie wróciła.
Większość czasu spędzałem jednak na treningach i z siostrą, zaś fantastyczna czwórka powróciła do stanu sprzed obcej, sprzed całego, ogromnego zamieszania. Chłopaki wprawdzie nieco zmęczeni wypadli na treningach słabo, ale zanosiło się, że i w konkursie drużynowym będziemy się liczyć. Nadal byli na tyle dobrzy, by zawalczyć o dobre miejsca, a zarzekali się, że zdobędą jakiś medal. Przynajmniej ten drużynowy.
Kirsten była nimi niemożliwie zachwycona i nie pozostawiała nas nawet na chwilę. Oczywiście ograniczało to naszą swobodę, bo jak przy nieletniej dziewuszce poruszać ulubione męskie tematy? Ale że siostra błyskawicznie zaskarbiła sobie ich sympatię, tolerowali ją, zwłaszcza że przecież musieli znosić niegdyś obcą. Z dwojga złego Kirsten wydawała się niemal idealnym wyjściem.
Sprawiali wrażenie, jakby o obcej zapomnieli, jakby nigdy jej nie było. Może faktycznie moja wyobraźnia wytworzyła część jej obecności, może tak naprawdę połowy zdarzeń z obcą nie było, może nawet nigdy ze mną nie mieszkała, a jedynie wpadała na chwilę, a potem wychodziła, gdy zaczynałem majaczyć. Nikt nigdy jej u mnie nie widział, gdy ktokolwiek wpadał, ona dziwnym trafem była zawsze gdzie indziej.
- I co, i potrzebujesz tak tamtej? - prychał Terje, ilekroć przypominał sobie o istnieniu obcej. - No czy tak nie jest lepiej? - pytał, a ja nie mogłem nie przyznać mu racji. Poczucie presji i frustracja ustąpiły, czułem się pewnie i nawet pęd do złota nie wydawał się tak silny. Zaczynałem wątpić nawet w niektóre wspomnienia, tłumacząc sobie, że to tylko zniekształcona wizja, podsunięta przez nafaszerowany świństwami umysł.
Ale nie było już tego czegoś, co ciągnęło mnie do ziemi, ilekroć próbowałem pofrunąć na wyżyny. Nie było tego czegoś, co kazało mi ciągnąć każdy skok daleko poza granice bezpiecznego lotu, cudem tylko ratując się od groźnego upadku.


*
Treningi szły dobrze, dodająca otuchy obecność Kirsten i dobry nastrój reszty fantastycznej czwórki sprawiły, że skakało mi się doskonale - lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Sport znów sprawiał mi radość, a doping innych przestał mi dokuczać. W końcu był zasłużony - tyle doskonałych sezonów pod rząd, zaczynało mi się wydawać dziwne, że dotąd miałem do siebie tylko pretensje, zamiast dostrzec własne osiągnięcia. Obiecałem sobie, że jak tylko wrócę z Igrzysk, spróbuję sobie odbudować życie - w zasadzie całkiem zanikło, odkąd zamęczałem się jak głupi, próbując doskoczyć do gwiazd.
Raz czy dwa nawet pomyślałem o odwiedzeniu rodziców - chociażby odwieźć Kirsten do domu i przy okazji zobaczyć się z matką, czy wyskoczyć na chwilę na północ - przecież tam zima szalała w najlepsze! - zobaczyć, jak wiedzie się ojcu. Ni z tego, ni z owego przypomniałem sobie o jego istnieniu i zdałem sprawę, że przecież był już starym człowiekiem. Jego i matkę dzieliło przecież całe dwadzieścia lat.
Odłożyłem to jednak na czas po Igrzyskach. Trenerowi zapowiedziałem, że jeśli wygram medal, robię sobie urlop przez resztę sezonu, a już na pewno wycofam się z walki o wygraną w innych konkursach. No, może w lotach jedynie bym zawalczył, ale tę decyzję wolałem podjąć tak późno, jak tylko się da. Najlepiej w ostatniej chwili.
- Jeśli dzisiaj wygrasz… - zagadnąłem swoje lustrzane odbicie w konkursowy poranek. - Spełnisz swoje życie. - Bo co mogło być dla sportowca większym sukcesem niż złoto olimpijskie? - Jeśli nie… to wygrasz jutro! - Odbicie uśmiechnęło się tak radośnie, że przez chwilę nawet je lubiłem. A wypada wspomnieć, że nie cierpię luster, tło w lustrze jest zawsze jakieś… dziwne. Zawsze dbam o to, by lustro nie było zbyt czyste, by widać było granicę.
Tym razem jednak nawet lustro nie było w stanie zmienić mojego nastroju - byłem po prostu szczęśliwy, nawet jeśli wespół z radością owładnęła mną trema. Każdy człowiek denerwowałby się przed takim wyzwaniem. Wielu spada, zamiast lecieć - właśnie z powodu nerwów.
Byłem jednak dobrej myśli, zwłaszcza że kwalifikacje przeszedłem śpiewająco i miałem nadzieję na co najmniej dobry występ. Nadzieja matką głupich - tak się często mówi, ale moja okazała się słuszna. Po pierwszej serii prowadziłem ze sporą przewagą, ale dla rywali nadrobienie tych punktów nie byłoby problemem - trafili z formą akurat we właściwy czas i byli bardzo groźni.
Dlatego też, gdy czekałem na swój skok, a później usiadłem na belce, starałem się wyrzucić z umysłu wszystko, co mogłoby zakłócić doskonale działający mechanizm. Czułem tę skocznię, dobrze mi się tu skakało i nie mogłem do siebie dopuścić ogromnej presji norweskiej publiczności, a tremę starać się zneutralizować. Byłem ostatni w kolejce, najlepszy po pierwszej serii. Bardzo chciałem tę pozycję utrzymać.
Wystartowałem, odbiłem się, leciałem i wylądowałem - tylko tak teraz umiem opisać ten skok, koncentracja na zadaniu była zbyt wielka, bym mógł chociaż orientacyjnie oszacować, czy skok był dobry, czy nie. Wylądowałem jednak bezpiecznie.
Zjeżdżałem w dół wybiegu, nie bardzo wiedząc nawet, czy udało mi się wygrać, czy też spadłem na jakieś poniżająco niskie miejsce. Nie zwracałem zbytniej uwagi na kamerzystę, starałem się nie zwracać uwagi, próbowałem skupić się na ekranie, gdzie wyświetlano notę. Odległość była dobra - słabsza niż rywali, ale dobra. Nawet nie śmiałem trzymać kciuków za noty sędziowskie, to mogłoby zapeszyć.
Nota w końcu - po dość długiej, dla mnie niemal nieznośnej zwłoce - pojawiła się na tablicy, razem z nią wyświetlił się numer: pierwszy. Przez chwilę gapiłem się tępo na ekran, nie mogąc odpędzić wrażenia, że to tylko piękny sen, z którego zaraz się obudzę.
Ale nie, nie był to sen, numerek wciąż stał na swoim miejscu, najpiękniejsza jedynka na świecie.
Wygrałem.

*
Nazwisko Hvit znów coś znaczyło. Kuzyni, ci sami, z którymi zaczynałem moją fascynację zimą, zawiedli na całej linii. Ani biegi, ani biathlon nie uświadczyły nazwiska Hvitów, żaden medal nie trafił w ich ręce. A tak dobrze się zapowiadali. Mówiono nawet, że to koniec dominacji Hvitów w sportach zimowych, żartowali, że pora rodzinie zmienić nazwisko.
Ale ja, kolejny, najmłodszy z Hvickiej czeredy, pokazałem, że jeszcze się liczymy. Liczyłem, że na przyszłych Igrzyskach pokaże im też Kirsten, moja mała siostrzyczka, która jeszcze nie wyrosła z zawodów juniorskich.
Reszta fantastycznej czwórki, trener i Kirsten pognali na dekorację medalową znacznie chętniej niż ja. Cóż, jakby nie patrzeć, nigdy nie lubiłem się rozklejać publicznie, a miałem - słuszne zresztą - przeczucie, że nie wytrzymam. Na mój imidż bardzo dobrze wpłynęło tę parę łez i pociąganie nosem podczas grania hymnu Norwegii, chociaż wolałbym, by nie oglądało tego pół świata.
- Niech to, Bjørn! - darł się Terje, omal nie urywając mi głowy, gdy tylko wybraliśmy się z powrotem do hotelu. - Gdyby nie konkurs jutro, opilibyśmy to!
Mogłem się tylko uśmiechnąć - o ile dało się bardziej uśmiechać w takiej euforii.
- Opijemy od razu dwa po drużynówce - obiecałem chłopakom. - Wszyscy. - Mrugnąłem do Kirsten. Trochę mnie ukłuło sumienie, ale przecież ja w jej wieku już znałem smak alkoholu, a i obecność siostry gwarantowała, że nie zachce mi się znów przeholować.


*
Mimo wszystko świętowanie trwało - skromne, oszczędne, ale zawsze. Miałem tego dość, chciałem iść się wyspać przed następnym konkursem - robiło się powoli późno, sam przed kilkunastoma minutami wysłałem Kirsten do pokoju pod pretekstem pory. Sam też chciałem się porządnie wyspać, by znów sięgnąć po medal. Teraz już jakikolwiek - upragnione złoto już miałem. Pośpiech spowodowany zaspaniem nie sprzyja medalom, wolałem móc się spokojnie powylegiwać przez konkursem.
Życzyłem dobrej nocy wszystkim, i tłumacząc się zmęczeniem, opuściłem kolegów i trenera. Tknęło mnie jednak, by przed snem odetchnąć świeżym powietrzem - ponoć to dobrze robi.
Poczułem coś bliżej nieokreślonego, musiałem wyjść z hotelu, chociaż na chwilę. Zniesienie jeszcze chociażby sekundy tak intensywnego zainteresowania moją osobą, wydawało mi się kompletnie niemożliwe, szybko narzuciłem więc kurtkę i wyszedłem na spacer. Chociaż na chwilę się wyciszyć, uspokoić myśli, otrzeźwieć po sukcesie.
Obejść hotel i wracać - tak sobie pomyślałem, ale widać ktoś miał inne plany, skoro z powrotem rzucił mi wyzwanie.
- Bjørn! - Usłyszałem znajomy głos. - Bjørn. Czekałam.
Odwróciłem się w stronę obcej, spoglądając na nią możliwie najbardziej chłodno. Lekko ubrana, na pewno zamelinowała się blisko albo stępiła sobie odczuwanie zimna. Tak czy inaczej nie chciałem, by pomyślała, że nadal coś między nami jest. Zbyt dobrze czułem się bez niej.
- Nie powinnaś biegać bez kurtki. Niepotrzebnie się fatygowałaś.
- Jak to niepotrzebnie? Przecież się umawialiśmy! - Nie, nie można było tego nazwać babską histerią, jaką przejawia większość kobiet, gdy ich mężczyzna zaczyna je traktować ozięble. Raczej ton reprymendy. To także mi się nie podobało. Obca wydawała mi się teraz prawie żałosna z tymi swoimi roziskrzonymi lodowato oczami, bez wątpienia wyrażającymi głównie oszołomienie końską dawką kolejnego narkotyku. Nie, nie chciałem znów się w to pchać.
- Nie, nie umawialiśmy się. Mówiłaś, że odwiedzisz, to wszystko. - Założyłem ręce na piersi, spodziewając się jakichś hałaśliwych, niezrozumiałych lamentów, obca jednak tylko zmrużyła oczy.
- Skoro tak stawiasz sprawę, nie mam wyboru - warknęła, a coś w jej głosie przywiodło mi na myśl zgrzyt dwóch ogromnych lodowców.
Odwróciła się na pięcie i pognała przez śnieg. Właściwie mogłem dać sobie spokój i zignorować jej głupie zachowanie, przejść nad tym do porządku, uznać znajomość za skończoną. Ale przecież pobiegła w zimową noc, w mróz i śnieg, ubrana w jakąś letnią koszulkę i podobnież letnią spódnicę.
- Zwariowałaś? - krzyknąłem za nią, ruszając w pościg. - Zamarzniesz!
Nie zwracała jednak uwagi, gnała przed siebie przez śnieg albo raczej po śniegu, jakby zupełnie ani nie wyczuwając jego oporu, ani nie poddając się mu, jakby biegła po równym, łatwym terenie. Goniłem ją, próbowałem zmniejszyć dystans, ale zapadałem się czasem nawet po kolana, a ona była coraz dalej. W końcu pozostało mi tylko iść po śladach - teraz nie bardzo wiem, jak tego dokonałem, skoro śladów nie zostawiała.


*
Zgubiłem się szybko. Ślady znikły, a ja błąkałem się w poszukiwaniu wyjścia z lasu, z połaci śniegu. Marznąłem bez kurtki, traciłem czucie w palcach, a płuca bolały od wdychania lodowatego powietrza. I nie mogłem znaleźć ani obcej, ani hotelu. Zrezygnowany zawróciłem, porzucając myśl o ratowaniu kogokolwiek poza sobą. Niech żmija zamarznie, jeśli tak bardzo chce, ja nie miałem na to ochoty. Byle tylko nie było za późno na próby powrotu, czułem, że przemarznięty organizm nie ma sił.
Człapałem po własnych śladach, pokonując coraz większe zmęczenie i próbując nakłonić umysł do działania. Nie jest to łatwe, gdy ma się wrażenie, jakby skóra zmieniła się w jedną wielką, piekącą ranę, którą polano wodą utlenioną albo obłożono czymś zdecydowanie zbyt zimnym.
W końcu - nie wiem na jakiej logicznej podstawie - uznałem, że jak chwilę posiedzę zwinięty ciasno w kłębek, grzejąc sam siebie, to zrobi mi się cieplej.
- Wypij to. Rozgrzejesz się. - Z otępienia zbudził mnie znajomy głos.
Podniosłem głowę z trudem i spojrzałem na obcą, wtedy niemal nie poznając jej twarzy. W świadomości zamajaczyło tylko wspomnienie przeszywającego spojrzenia chłodnych, szaroniebieskich oczu. Nie potrafiłem jednak zrobić nic więcej, ręce nie chciały mnie słuchać, chociaż napój w kubku roztaczał miły, kawopodobny zapach.
Obca przytknęła mi kubek do ust - jego zawartość może pachniała kawą, ale była całkiem biała i wcale nie poczułem ciepła, które powinno od niej promieniować.
- Powinieneś dotrzymywać obietnicy - oznajmiła, przechylając naczynie, by napoić mnie tym dziwnym płynem, który jak przez mgłę kojarzyłem z jej ulubionym napojem, który tak często pijała, gdy… nie, to już nie było ważne.
Półświadomie słyszałem chrzęst szybkich kroków w sypkim śniegu, ciche słowa w oddali.
- Zrobi ci się cieplej - dodała, przechylając kubek bardziej. I zrobiło. Opadając w ciepłe objęcia zimy, traciłem kontakt z rzeczywistością. Obca znikła, jakby rozpłynęła się w powietrzu, a ja wciąż czułem smak kawy na języku.
- Tu jest! - doszedł mnie głos siostry, głos zdumiewająco wyraźny i bliski. - Tu jest! Och, dobrze, że jego ojciec ostrzegł nas, zanim umarł!
- Ruszajcie się, trzeba go rozgrzać - rozkazał ktoś, chyba trener, a dwie osoby - chyba znajome, ale nie mogłem sobie przypomnieć ich imion - podniosły mnie ze śniegu i posadziły na siostrzanych sankach.


*
Nie wziąłem udziału w konkursie na dużej skoczni - nie byłem w stanie. Ani fizycznie, ani psychicznie. Próbowałem tłumaczyć sobie, że to tylko złudzenia, być może jakieś echa, ale nie mogłem odegnać nieprzyjemnego wrażenia, że oszukuję sam siebie.
Zwłaszcza w obliczu słów ojca, których jednym uchem słuchałem, udając że rozmawiam z nim przez telefon, a tak naprawdę odpływając gdzieś do krainy wyobraźni, siedząc ze słuchawką przy uchu. Ileż razy ostrzegał mnie przed… nie wiem nawet przed czym.
Po tym wszystkim pożałowałem, że nigdy nie zrobiłem niczego, by się z nim skontaktować, naprawić jakoś relacje. Ten łagodny, ostrożny człowiek zawsze budził moją głęboką pogardę - nie potrafił walczyć o swoje i nie zależało mu na pieniądzach, sławie, luksusach. Ale nie znałem go prawie, a tym bardziej nie wiedziałem, kim jest, jaki jest przy bliższym poznaniu. Nie spotkałem się z nim, odkąd odwiedził mnie te kilka, a może kilkanaście lat temu, gdy zaczynałem przygodę ze skokami.
Ten łagodny, ostrożny człowiek był moim ojcem, we mnie płynęła jego krew i mogłem przejawiać jego zdolności. Być może o tym wiedział, wypowiadając niezrozumiałe wtedy dla mnie - mogłem mieć z dziesięć lat - słowa. Na tym świecie są rzeczy i istoty, o jakich ci się nie śni. Nie zadzieraj z nimi, nie spoufalaj się. To żywioł o ogromnej mocy.
Gdy potrzebowałem jego wiedzy, ojca już nie było. Musiałem sam zmagać się z wątpliwościami, co jest prawdziwym wspomnieniem, a co urojeniem.
Pytałem niegdyś matki, dlaczego nazwała mnie tak głupio - białym niedźwiedziem. To był jego kaprys, to on nalegał. Może wyczuł, a może wiedział, że to będzie imię znaczące.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Klub Pojedynków im. smoka Temeraire Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin