Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Duchy Gunkanjimy [M]


 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

An-Nah
Czarodziejskie Pióro


Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: własna Dziedzina Paradoksu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 15:28, 25 Lis 2010    Temat postu: Duchy Gunkanjimy [M]

Żadna miniaturka, a porządny one-shot na 8000 wyrazów. Miłośnikom artyzmu odradzamy. Długich opisów też tym razem nie ma. Miałam ochotę na akcję i zabawę konwencją (azjatyckiego) horroru, a przy tym na pokazanie pewnej sytuacji z życia dwóch moich bohaterów, która zakończyła się tragicznie. Bo kiedy istoty nadnaturalne walczą, giną ludzie.

Hashima/Gunkanjima to miejsce autentyczne.

A świat - ten sam co w większości moich ostatnio publikowanych dzieł




DUCHY GUNKANJIMY

Wyspa wyglądała niesamowicie – budowle wznosiły się przy samym brzegu, szare ściany betonu, od lat atakowane przez morskie fale, opierały się im z uporem – do tego zostały w końcu stworzone.
Motorówka pruła szarą wodę, zmierzając nieuchronnie ku opuszczonemu nabrzeżu. Grupa ludzi wpatrywała się w cel z zainteresowaniem.
-Mają rację – Shirou uśmiechnął się szeroko – Jest niesamowita. Będą rewelacyjne ujęcia.
- Naprawdę wygląda jak statek – zauważyła Midori, opierając się o burtę.
Przybili do przystani, przywiązali motorówkę do pokrytego warstwą rdzy kołka. Smętnie wyglądała, unosząc się na falach w miejscu, gdzie kiedyś cumowały wielkie statki wywożące z Hashimy węgiel i przywożące zaopatrzenie dla pracowników kopalni i ich rodzin.
Małe miasto wzniesiono tu jeszcze w dziewiętnastym wieku, dla obsługi kopalni węgla, sięgającej głęboko, aż do korzeni wyspy. Przez niemal sto lat Hashima służyła Japonii, wspierając rozwój kraju – aż do dnia, gdy złoża wyczerpały się, a kopania zaczęła grozić zawaleniem. Wtedy wyspa opustoszała i teraz straszyła tylko pustymi skorupami budynków mieszkalnych i usługowych. Morze rozbijało się tylko nieodmiennie o falochron, osłaniający już tylko ruiny, miasto duchów.
Wysiadali po kolei – forpoczta, za nimi płynął jacht wiozący resztę ekipy. Powinni być za jakąś godzinę – do tego czasu oni mogli rozejrzeć się, zorientować, znaleźć najlepsze miejsca. Niewiele czasu, ale i lokacja niepewna – władze nie dopuszczały na wyspę zwiedzających, jedynie dziennikarzy i ekipy filmowe, takie, jak oni. Nawet im nie dano wiele czasu – do następnego dnia rano, a to tylko dlatego, że zespół chciał nocne zdjęcia i miał dość siły perswazji, żeby zdobyć pozwolenie.
Ujęcia z morza zrobi się nazajutrz, po tym, jak wypłyną. To nie problem. Problemem było to, co mieli nagrać na samej wyspie.
Kyou, charyzmatyczny lider zespołu, marzył o mrocznym, ciężkim klimacie. Gdyby mu pozwolili, nagrałby część scen w samej kopalni, musiał jednak zadowolić się nocnymi ujęciami na ulicach i na Schodach do Piekła. Wymarzył sobie tę Hashimę i naprawdę postawił na sowim, żeby ją mieć, na szczęście Midori wyperswadowała mu kilka niebezpieczniejszych pomysłów.
Dreszcz przebiegł jej po karku, gdy stanęła na nabrzeżu. Betonowe budynki, najpierw zabudowania portowe, piętrzyły się po jej bokach jak opuszczone muszle jakiegoś stwora z innego świata. Pusta, wydrążona skorupa, pozbawiona ducha. Nawet kami tej wyspy musiał odejść – albo być nieodwracalnie skalane.
- Idziemy – polecił jej Shirou.
Kiwnęła głową, poprawiła torbę na ramieniu i ruszyła drogą w stronę miasta. Ona i Shirou mieli zrobić rekonesans, reszta ekipy – czekać na jacht.
Wolała by zostać na pomoście i zaczekać na Kyou. Ale Kyou znów zachowywał się jak obrażona gwiazdka i udawał, że jej nie zna. Tylko dlatego, że kiedy chwyciła go publicznie za rękę, on wywinął się z obrzydzeniem, a potem miał do niej pretensje.
- Co ci odbiło? – spytała go wtedy, wściekła, okropnie wściekła. – Mam tego dość. Dlaczego udajesz, że nic dla ciebie nie znaczę?
- Muszę dbać o imidż – odpowiedział jej wtedy.
To zawsze była wymówka. Dbanie o imidż. Dlatego nie będzie nigdy ślubu ani dzieci, bo Nakamiya Kyou jest tym zimnym mężczyzną fatalnym, biseksualnym androgynem, rozkochującym w sobie wszystkich dookoła i nie dbającym o nikogo. Kiedy stawiał ten imidż ponad nią, Midori zastanawiała się, na ile zlał się z nim w jedno.
Nie spali ze sobą od tygodnia, bo Kyou musiał podsycać fantazje fanek, łączących go w homoseksualne związki ze wszystkimi innymi członkami zespołu. Bo przypadkowy uścisk dłoni w miejscu publicnzym wywołał plotki, a plotki były dobre tylko wtedy, jeśli zespół je kontrolował.
To nie było fair. Midori miała już dwadzieścia sześć lat i nie czuła się szczęśliwa żyjąc w tak dziwnym związku. Czasem myślała, że może powinna dać sobie spokój z Kyou i wyjść za mąż z rozsądku – ale kiedy trzy miesiące temu oświadczył jej się jeden z oświetleniowców, miły człowiek z ustabilizowaną sytuacją życiową, doskonały materiał na męża, odmówiła.
Gruz zalegał ulicę Hashimy, czasem tylko wystrzeliwała spomiędzy niego kępka pożółkłej trawy, obcej w tym miejscu. Wokół było przytłaczająco cicho, tylko wiatr szalał w pustych mieszkaniach, wyjąc w spękanych murach – ale nawet to wycie wydawało się zaprzeczeniem dźwięku, tak, jak woń morskiej soli wydawała się być zaprzeczeniem zapachu.
Gdyby choć pachniało tu stęchlizną, gdyby w ruinach gnieździły się myszy – ale nie, dwadzieścia lat wysterylizowały wyspę idealnie. Nawet mewy nie gnieździły się na parapetach oślepionych okien. Martwa, martwa wyspa, pusta skorupa.
- Nienawidzę tego miejsca – mruknęła Midori.
Shirou spojrzał na nią, opuszczając szkła ciemnych okularów. Zawsze nosił te cholerstwa, to była część jego wizerunku, wyluzowany scenograf w obciągniętym podkoszulku w geometryczne wzory, z masą kolczyków w uszach, w jaskrawych martensach na nogach. Midori nie czuła się przy nim dobrze – zbyt nieprzewidywalny, zbyt indywidualistyczny.
Jak wszyscy wokół Kyou.
- Ej, to tylko jeden dzień i jedna noc, co tak panikujesz? Jutro rano się zmywamy.
- Do rana jest cholernie dużo czasu – mruknęła, odsuwając włosy za ucho. Wiatr szarpał jej koński ogon niemiłosiernie – ciekawe, jak obejdzie się z fryzurami muzyków. Charakteryzatorzy będą mieli ciężki orzech do zgryzienia, a Kyou znowu zrobi piekło, jeśli jego włosy nie będą idealne... Za te włosy, ciągle w innym kolorze, ciągle wyżelowane, nienawidziła go czasem. Za włosy, za karierę, za gwiazdorskie, zblazowane pozy, za Hashimę, na której musiała teraz sterczeć jak głupia.
Po co się w to wszystko wpakowała? Tylko dlatego, że Kyou ją poprosił kiedyś, a ona się zgodziła, z nadzieją, że prędko nie będzie już musiała bawić się w scenografa, tylko wróci do starego dobrego projektowania wnętrz przy domowym komputerze – z dzieckiem bawiącym się za plecami. To byłoby lepsze, bezpieczniejsze.
- Daj spokój – Shirou machnął ręką. – Będzie dużo roboty, zapomnisz o stresie. A może jak Kyou przejdą fochy...
- Taaaak – mruknęła – Taaak.
Ruszyła pomału schodami – z góry widać było wąską ulicę, otoczoną budynkami przypominającym ściany upiornej studni. Tak, ujęcie z góry, a potem z dołu, na Kyou śpiewającego na tych schodach, to dobra rzecz, a potem...
Zamarła nagle. W dole, za plecami Shirou, między gruzami, dostrzegła bladą sylwetkę – przez ułamek sekundy postać stała naprzeciw niej i wpatrywała się w nią głębokimi, czarnymi jamami zastępującymi oczy.
Midori poczuła dreszcz na karku. Wszystkie włoski na jej ciele zjeżyły się i stanęły dęba. Poczuła się, jakby coś ciężkiego zawisło jej nad głową.
- Midori? – Shirou szedł w jej stronę, nieświadomy niczego. – Midori, co się stało?
- To miejsce mnie przeraża – mruknęła. – Za bardzo. Zaczynam... zaczynam mieć zwidy.
A jednak, zwidy nie zwidy, bała się obejrzeć. Nawet teraz, w blasku dnia, z Shirou przy boku – jakby kolejna upiorna postać czyhała za jej plecami.
Uczucie przytłoczenia nie zniknęło. Towarzyszyło jej, gdy wracała na nadbrzeże, do wypakowującej się właśnie ekipy. Nawet widok Kyou, nieoczekiwanie uśmiechającego się do niej, nie poprawił nastroju. Obraz oczu, pustych, czarnych i głębokich jak dziury w starej czaszce wrył się w mózg Midori.

***

Zaczęli od ujęć na schodach – z Kyou i Hiraku idącymi z przeciwnych kierunków i oglądającymi się na siebie w sugestywny sposób. Po każdym ujęciu Kyou schodził na dół, sprawdzał nagranie, wybrzydzał i zarządzał powtórki. Jakby nie miał świadomości, że czas mają ograniczony, południe dawno minęło, a część ekipy marzy o jedzeniu. W końcu to Hiraku zbuntował się, stwierdził, że ma dość obcasów i chce w końcu usiąść gdzieś i zjeść cholerny błyskawiczny ramen, skoro nie może dostać prawdziwego. Lider to lider, a nie dyktator, do jasnej cholery. Jako, że pozostali członkowie zespołu zgodzili się, nie było wyjścia, zarządzono przerwę.
Midori poczuła się dobrze, gdy tylko weszła na jacht i usiadła na kanapie. Za dużo czasu na nogach, nawet, jeśli nie musiała nosić obcasów. I w końcu nie była na Hashimie – jasne, Hashima była tam ciągle, szary cień, do którego przycumowali, ale łagodne kołysanie statku, miękkość kanapy i ciepłe jedzenie zadziałały odprężająco. Była nawet gotowa uznać postać za przywidzenie.
- Jesteś blada – zauważył Kyou. W końcu jakiś objaw troski z jego strony, palce dotykające jej włosów, czułość. Po raz pierwszy od paru dni. – Dobrze się czujesz?
- To miejsce mnie przytłacza.
- Ma przytłaczać. Właśnie dlatego chciałem tu kręcić, wiesz? – wyglądał na zachwyconego. – Ma być ciężko, mrocznie, duszno. Szkoda, że nie zejdziemy do kopalni, to byłoby coś...
- Nie byłoby tam nic godnego uwagi – zaprotestował Aoi. – Schody, tak, bloki, tak, ale kopalni by nie uchwycili.
- Może nie – burknął Kyou, niechętnie przyjmując racje perkusisty. – Myślisz jak Midori.
- Myślę racjonalnie – Aoi wzruszył ramionami.
Ale ta racjonalność nie wpływała na Kyou... Midori oparła się o ramię swojego kochanka, przymknęła oczy.
- Jestem zmęczona – powiedziała.
Odpowiedzią były palce przesuwające się po włosach. Nareszcie.
Zaczęła odpływać, gdy drzwi kabiny otworzyły się.
- Panie Nakayama – odezwał się głos jednego z kamerzystów. – proszę rzucić okiem. Ostatnie ujęcie.
Midori otworzyła oczy. Czy jej się wydawało, czy kamerzysta drżał?
Zbliżył się do nich, pokazując ciekłokrystaliczny wyświetlacz kamery. Skupili się wokół niego – czterech członków zespołu i Midori.
Obraz pokazywał Kyou i Hiraku na schodach – widzianych od dołu. Wszystko było dobrze... a potem, nagle, na ułamek sekundy, coś białego mignęło u szczytu. Kamerzysta zapauzował obraz, cofnął o kilka klatek. Dostrzegli postać odzianą w biel – cyfrowy obraz był dość dokładny, by dostrzegli hakamę i yukatę, białe jak kość. Białe włosy spięte w koński ogon spływający na plecy. Białą twarz, odwracającą się na moment, nim sylwetka zniknęła nagle.
Midori znów poczuła dreszcz. Instynktownie wczepiła palce w ramię Kyou.
- Jak w „Ringu” – mruknął Daichi.
- Niezłe – Aoi kiwnął głową z uznaniem – może by to wmontować?
Kamerzysta pokręcił głową, protestując. Perkusista wpatrywał się w niego.
- No przecież to, coście z chłopakami zrobili, żeby nas nastraszyć, nie wylezie wam z ekranu. Zróbcie z tego oficjalną wersję, nie, Kyou?
Lider skinął potwierdzająco.
- No pewnie. To jest dobre.
- To jest prawdziwe – wyszeptała Midori.
Kyou spojrzał na nią.
- Co się z tobą dzieje?
- To złe miejsce – powiedziała. – Kami je opuściły. Tu są tylko głodne duchy.
Zaśmiał się – głośno, perliście. Uwielbiała jego śmiech, ale nie teraz.
- Midori, kochanie, co sobie wyobrażasz? Jakie kami? Jakie głodne duchy?
- Takie – wskazała palcem na wpół odwróconą postać na ekranie – Wynośmy się stąd, zanim będzie za późno.
- Głupstwa – Kyou wstał – prędzej czy później ktoś się przyzna, że to wmontował, zwłaszcza, że pogadam z menedżerem o podniesieniu mu pensji. A na razie – do roboty.
Uśmiechnął się szeroko – miał chyba wiele energii i zamierzał ją spożytkować. Zasznurował buty – niebotycznie wysokie platformy, chodzenie w których przychodziło mu lepiej, niż wielu kobietom. Zawołał charakteryzatorkę, prosząc o poprawienie makijażu.
Midori pokręicła tylko głową, owinęła się kurtką i wyszła na pokład.
Wiatr dął niemiłosiernie, lodowaty jak w zimie. Zapach, który niósł ze sobą był dziwny – przypominał elektryczność i popiół. Na niebie kłębiły się chmury: czarne, z fioletowawym połyskiem. Zdawały się być oleiste i samo morze sprawiało wrażenie gęstego i srebrno-czarnego jak rtęć.
Shirou stał na pomoście, wpatrując się w wyspę przez nieodłączne czarne okulary. Krzywił się – Midori widziała to już z pewnego dystansu. Może zrobiła się wyczulona na takie rzeczy? Zeszła z pokładu i stanęła obok niego. Odwrócił się, spojrzał na nią przez. Przez moment błysk – może promień słońca – przebiegł po szkle okularów.
- Niedobrze – mruknął Shirou.
- Co niedobrze?
- Gdybym wiedział... Pokazywali ci, co złapała kamera?
- Tak... – Midori kiwnęła głową. – To żart jakiegoś operatora, prawda? Wmontowali to?
- Wiesz, że nie.
- Tak.
- To był zły pomysł, coś jest nie tak z tą wyspą.
- Nie jesteśmy pierwszymi, którzy tu kręcą – zauważyła Midori. Ciągle jeszcze miała nadzieję, że to jednak złudzenia – ale w chwili, gdy postawiła nogę na Hashimie, znów poczuła ciężar. I jeszcze ta ciemność, gęstniejąca dookoła. – Kiedy kręcili „Battle Royale”, nic się nie stało, prawda?
- Nie stało. Ale to nie znaczy, że nic tam nie było.
- To znaczy?
- Byłem tu wtedy. Widziałem... parę rzeczy. Ludzie z ekipy też widzieli. Ale to były tylko obrazy widziane kątem oka, nie to – uniósł ramię, wskazując na ciemniejące niebo. – Tym razem dzieje się coś naprawdę niedobrego.
Sięgnął po komórkę. Błyszczące, multimedialne cacko, niewiarygodnie cieniutkie, najnowocześniejszy telefon, jaki Midori widziała w życiu – a ponoć to Daichi był największym gadżeciarzem w zespole.
- Cholera! – zaklął, patrząc na wyświetlacz.
- Co się stało?
- Brak zasięgu. Nie dobrze, gdybym zorientował się wcześniej... – uniósł dłoń do oprawki okularów, poprawiając je, nie przestając wpatrywać się w ekran. – Nic, zupełnie nic. Jesteśmy odcięci.
- Burza nadchodzi.
- Wiesz, że to nie burza.
- Wiem.
- Chciałem wezwać pomoc, ale nic z tego. Musimy przetrwać.
- Jeśli wsiądziemy na statek i odpłyniemy... – zaczęła Midori. W jakiś sposób jednak czuła, że to będzie niemożliwe.
- Jeśli przekonamy resztę, tak, odpłyniemy – odwrócił się twarzą do niej, położył jej dłonie na ramionach. – Umiesz prowadzić motorówkę, Midori?
- Nie.
- Dobra. Weź kogoś, kto umie. Popłyńcie na Takashimę. Kiedy tylko złapiesz zasięg, wybierz numer do Hiraki Toshiyakiego, rozumiesz? Powiedz, że Ogura Shirou potrzebuje wsparcia na Gunkanjimę, natychmiast. Niech przyślą kogo tylko mają pod ręką, jest niedobrze. Potem zostańcie tam, i nie wracajcie już.
Pokręciła głową.
- Nie mogę. Nie zostawię Kyou.
- Jeśli tu zostaniesz, wszyscy możemy zginać. To twój obowiązek wobec niego i pozostałych.
Kiwnęła głową. Kyou zrobi jej piekło, oczywiście, ale teraz był w niebezpieczeństwie, ocalenie go było ważniejsze.
Pilot motorówki palił papierosa, siedząc na pomoście i gapiąc się na chmury.
- Potrzebuję popłynąć na Takashimę – powiedziała.
Mężczyzna strzepnął popiół do morza, spojrzał na Midori. Stała nad nim wspierając dłonie na biodrach. Wiatr szarpał jej koński ogon wywlekał z niego kosmyki – przypominały pajęcze nici unoszone wichurą.
- Coś się stało? – spytał.
Co miała mu powiedzieć? Zawahała się chwilę.
- Zapomnieliśmy czegoś – powiedziała szybko, może zbyt szybko. – Muszę to jak najszybciej przywieść.
- Oczywiście - wstał, skinął głową i ruszył w stronę motorówki.
Midori poczuła ulgę usłyszawszy warkot silnika. Dziwnie pociemniała woda rozstąpiła się przed mimi, spieniła pod dziobem i łopatkami silnika.
Ktoś krzyknął na nadbrzeżu. Midori nie słuchała, pilot po prostu płynął, skręcając motorówkę, by ominąć Hashimę i popłynąć w kierunku większej, zamieszkanej wyspy – Takashimy. Puste budynki obrastające wybetonowane brzegi i górę pośrodku wyspy się przed oczyma Midori, która w tym momencie miała nadzieje, że widzi je po raz ostatni.
Niespodziewanie usłyszała huk wystrzału. Niósł się dobrze, na dużej przestrzeni, ponad falami. Dreszcz przemknął po plecach kobiety – kto mógł strzelać na Hashimie? Zwłaszcza, że odgłos nie dobiegał z tej części wyspy, gdzie zostawili ekipę.
- Zawracaj! – zawołała do pilota.
Nie trzeba mu było powtarzać – zbliżył się do brzegu, do miejsca, skąd dobiegł wystrzał.
Na wysokim, betonowym falochronie Midori dostrzegła kilka ludzkich sylwetek. Scena wydała jej się nierzeczywista – postaci walczyły, kilka przeciw jednej, broniącej się. To ona miała w dłoni pistolet i teraz strzelała znów, w stronę napastnika. Ten, nie trafiony, powalił ofiarę, która upuściła pistolet. Broń poleciała w dół, ku skałom i morzu.
Midori wstała, próbując dostrzec coś więcej. Kolejni napastnicy skoczyli na mężczyznę – ze zwierzęcą zwinnością, jakby chcieli rozszarpać go zębami i pazurami. Przez moment nie było widać go zza kłębowiska ciał, potem wyszarpał się gwałtownie, próbując odczołgać – i runął w morze, śladem pistoletu.
- Podpłyń! – krzyknęła Midori.
Pilot ruszył. Kobieta widziała sylwetkę walczącą z ciemnymi, spienionymi falami, dostrzegła rozchodzącą się na wodzie plamę krwi. Koło ratunkowe w dłoni, ani chwili wahania, pewny rzut. Mężczyzna wspinał się na łódź, a pasmo krwi wlokło się za nim, czerowny ślad na czarnej wodzie.
Jego kurtka była rozerwana na ramieniu – pazurami. Na nodze miał ślad zębów.
Nie był nikim z ekipy. Nie był nawet Japończykiem – gaijin, wysoki i mocno zbudowany. Mokre, półdługie włosy oklejały mu okrągłą twarz z dużym nosem Europejczyka. Jedną z brwi miał przebitą niewielkim, srebrnym kółkiem. Dyszał ciężko, przyciskając dłoń do rozoranego ramienia.
- Dziękuję – wydyszał po Japońsku. – Straciłem pistolet – dodał po Angielsku.
Midori wsparła ręce na biodrach, przypatrując się gaijinowi. To było dziwne. Poza nimi nie było na wyspie nikogo... żywego... chyba.
Ranny gaijin był żywy.
- Co pan tu robi?
Spojrzał na nią. Oczy miał brązowe, sympatyczne. Ani cienia lęku – dziwne, zwarzywszy na to, co się stało.
- Mógłbym panią spytać o to samo. Esteban Mendoza.
- Jestem Fukuoka Midori, scenograf, pracujemy nad teledyskiem zespołu Paradox.
- Lepszej nazwy to sobie nie mogli znaleźć... – prychnął. – Kiepskie – dodał już poważnie – wybraliście sobie miejsce na ten teledysk. Ma pani zestaw pierwszej pomocy albo coś takiego, pani Fukuoka?
- Jest na motorówce. Płyniemy na Takashimę.
Gaijin skrzywił się.
- To nie jest dobry pomysł.
- Zostawiłam... – zaczęła Midori, a potem przypomniała sobie ludzi, którzy zaatakowali tego mężczyznę. – Płyniemy po pomoc – powiedziała. Nie miała czego ukrywać, nawet przed pilotem. On też to widział – oraz ślady pazurów i zębów na ciele Estebana Mendozy.
- Obawiam się, pani Fukuoka, że teraz jedyną pomocą, którą może pani dostać, jestem ja.
- Mój współpracownik dał mi swoją komórkę – zaprotestowała.
- Nie dopłynie pani na Takashimę. Proszę zawrócić.
Zawahała się. Miała wierzyć temu gaijinowi? Z drugiej strony, nawet, jeśli był tu, na Hashimie, nie ważne, jak się tu znalazł, był żywy, w przeciwieństwie do tego, co widziała przy schodach i później, na nagraniu. A skoro miał broń, był też przygotowany na niebezpieczeństwo.
- Proszę zawrócić – skapitulowała.
Nabrzeże i statek były puste – w tym krótkim czasie ekipa musiała zebrać się i pójść kręcić dalsze ujęcia. Trochę dziwne wydało się tylko Midori, że nikt nie został przy jachcie.
Esteban Mnedoza utykał, choć krwawienie ustało. Jeszcze w motorówce zdezynfekował rany, mamrocąc coś przy tym w języku, który nie był ani angielskim, ani japońskim. Po japońsku zresztą znał zaledwie kilka zwrotów grzecznościowych i, jak powiedział, śmiejąc się nieco nerwowo, jedno słowo, które prawdopodobnie jest mocno niecenzuralne. Był jednak na tyle taktowny, że nie chciał go powiedzieć.
Był strasznie głośny, Midori miała wrażenie, że jest duży i niezgrabny – to przez te ręce, nadmierną gestykulację i nie respektowanie zasad dobrego wychowania, na co cierpieli wszyscy gaijini, jakich dotąd spotkała. Na jacht po prostu wepchał się, rozsiadł się na kanapie, zdjął ubranie i zaczął bandażować rany. Pomagał sobie przy tym zębami, sprawnie, jak ktoś, kto robi to nie pierwszy raz. Kiedy Midori zaoferowała pomoc, odmówił.
- Lepiej niech pani poszuka broni, pistolet straciłem.
Nie był jednak nieuzbrojony: na nodze, pod spodniami, miał przypięty nóż, duży, lekko zakrzywiony, w zdobionej rękojeści. Przebierając się – w to samo poszarpane ubranie, bo wszystko, co mieli na jachcie byłoby na niego za małe – przepiął ostrze do pasa.
Jedynym, co Midori znalazła, była siekiera pożarowa. Kobieta czuła się dziwnie, ściskając ją w dłoniach. Przypomniała sobie „Battle Royale”, okropny, niepokojący film, którego drugą część kręcono właśnie tutaj, na Hashimie. Tam przecież wskazani przez narodową loterię licealiści mordowali się przed kamerami wszystkim, co wpadło im w ręce, z patelnią włącznie. Shirou pracował przy „Battle Royale”. Shirou śmiałby się z tych skojarzeń – gdyby sytuacja nie była tak poważna.
Póki gaijin przebierał się, Midori znów wyjęła komórkę, którą dał jej drugi scenograf. Nadal nie było zasięgu. Na jej własnym telefonie także. Zaklęła pod nosem.
Gaijin uniósł głowę znad dopinanych guzików koszuli.
- Nadal brak zasięgu?
- Tak.
- Nie prędko będzie. Znalazła pani tylko to? – spojrzał na siekierę.
- Tak.
- Ostatnia dziewczyna – mruknął, uśmiechając się gorzko. – Musi nam starczyć siekiera i nóż. Może da ją pani pilotowi?
Odmówiła. Skojarzenia z horrorami były coraz mniej śmieszne, a ona coraz lepiej czuła się, ściskając pomalowany na czerwono trzonek. Kiedy szli w stronę centrum, pilot motorówki po prostu wziął jakiś stalowy pręt, pozostałość jednej z konstrukcji. Mężczyzna nie wiedział, co się dzieje – był bardziej zdezorientowany, niż sama Midori, ale nie kwestionował nawet faktu, że dzieje się coś niedobrego.
Esteban Mendoza z drugiej strony wydawał się wiedzieć więcej, ale nie kwapił się z udzielaniem wyjaśnień. Szedł szybkim krokiem, nie kulejąc już, co samo w sobie było dziwne, ściskając nóż w dłoni jak fachowiec. Rozglądał się przy tym dookoła, wypatrując najmniejszego śladu zagrożenia.
A zagrożenie niewątpliwie istniało – miasto było ciche i martwe. Żadnych ludzkich głosów, tylko wiatr w szczelinach, zupełnie, jak wtedy, gdy rano zwiedzała wyspę razem z Shirou. Jakby ekipa nie opuściła statku, jakby nigdy nie kręcono tu żadnych zdjęć.
A potem, w chwili, gdy stanęli przed Schodami do Piekła, wszyscy troje usłyszeli gwar. Głosy nie niespełna trzydziestu, a kilkuset, może nawet kilku tysięcy głosów.
Sylwetki ludzi przesuwały się wokół nich – wszystkie ubrania szare jak popiół, wszystkie twarze białe, wszystkie oczy głębokie i czarne. W sklepach i restauracjach zapaliły się mdłe, błękitnawe światła, nad ulicą zawisły zblakłe, poszarpane szyldy. Wyspa duchów zaroiła się od swoich mieszkańców.
Midori znów poczuła dreszcze na karku. Mocniej ścisnęła trzonek siekiery, choć żadna z postaci nie wydawała się widzieć jej.
- To tylko cienie – mruknął Esteban Mendoza. – Nie zrobią nic, nie zauważą nas. Ale to niepokojące.
- Co się stało? – spytał pilot.
- Coś, co nie powinno się stać.
Midori rozglądała się trwożliwie, szukając w tłumie szarych sylwetek czegoś, co przypominałoby jej postać z jamami zamiast oczu, białą zjawę z nagrania czy szponiaste stwory, które zraniły gaijina. To wszystko musiało być gdzieś tu, pomiędzy tłumem, który gaijin nazwał „cieniami”. Prawdziwe głodne duchy wmieszane w tłum ech, pamięć po mieszkańcach Hashimy.
I nagle zobaczyła – nie, nie jednego z upiorów, lecz coś, co świadczyło o jego obecności. Zobaczyła krew. Czerwona plama wyraźnie odcinała się od wszechobecnej popielnej szarości.
Midori wydała z siebie krótki, zduszony okrzyk.
Gaijin i pilot spojrzeli w tym kierunku, potem Esteban Mendoza ruszył w stronę plamy – szybkim, zdecydowanym krokiem. Midori pobiegła za nim. Dłonie bolały ją już od ściskania siekiery.
To był Shirou. A raczej to, co z niego zostało: okaleczony korpus pozbawiony ciała i wnętrzności tak, że wyraźnie widać było kawałek przełamanego kręgosłupa. Ramiona i nogi ogołocone do kości. Twarz wykrzywiona w ostatnim krzyku.
Midori zastygła w bezruchu. Czuła, jak żołądek skręca się wewnątrz jej ciała, w gardle zbiera się żółć. Paradoksalnie, mimo mdłości, wiedziała, że nie będzie wymiotować, przynajmniej nie teraz, może potem, kiedy to wszystko się skończy, jeśli się skończy, jeśli ona przeżyje...
Pilot nie podzielał widać jej zdania. Po prostu wyrzucił z siebie resztki ostatniego posiłku.
Esteban Mendoza zmęł w ustach przekleństwo. Przykucnął przy zwłokach, z dłonią wyciągniętą nad rozszarpaną klatką piersiową, z zamkniętymi oczyma. Po chwili otrząsnął się, zamknął powieki zmarłemu.
- W coś ty się wpakował... – mruknął do siebie. Nie mówił do martwego Shirou.
- O kim pan mówi? – spytała Midori.
- O moim... współpracowniku. Jest gdzieś na tej wyspie.
- Myśli pan, że to on...?
- Nie, pani Fukuoka. On raczej przyszedł posprzątać. Sam, idiota. Mam szczerą nadzieję, że nie będę znów musiał zbierać jego kawałków z ziemi... Żebym wiedział, z czym mam do czynienia...
- Shirou wiedział... – Midori czuła, jak wielka, ciężka kula zbiera się w jej gardle. Każdy mięsień miała napięty do granic możliwości, jej organizm i instynkty wołały „Przetrwać!”. – Kazał mi popłynąć, zadzwonić. Żeby przysłali wsparcie. Shirou... Mam jego komórkę. Ciągle możemy...
- Chciałbym, żebyśmy mogli. Na razie musimy znaleźć pani współpracowników. I mojego też – wstał, otrzepał dłonie o spodnie.
Dopiero teraz Midori dostrzegła, że wszystko wokół pokrywa szara warstewka – jak popiół. Osiadał na wszystkim i, wzburzony, falował lekko i unosił się nieco nad ziemię, tworząc delikatne chmury. Nieco drobniejszy od popiołów wulkanicznych, ale chyba cięższy. Nie było go tu rano... Kiedy się pojawił? Chyba kiedy opuściła statek, zanim próbowała odpłynąć. Może. Może potem. Nie miała pojęcia.
- Czemu – spytał pilot motorówki, nachylając się w stronę kobiety – ten gaijin decyduje?
Esteban Mendoza rozglądał się. Teraz nóż trzymał już w dłoni, lekko uniesiony, gotowy do użycia. Był czujny, o wiele czujniejszy, niż jeszcze chwilę temu i Midori zadziwiało, w jaki sposób jego ciężkie, masywne ciało umie poruszać się z taką sprężystością.
- Bo wyraźnie ma jakieś pojęcie o tym, co się tu dzieje. My nie.
Mężczyzna pokręcił tylko głową. Nie wyglądał najlepiej – ciągle blady po wymiotach, krzywił się, prawdopodobnie ciągle czując w ustach posmak zwróconego posiłku. Starał jednak trzymać się na nogach i nie spanikować. Szukał w papierosów w kieszeniach, drżały mu przy tym ręce – zapalniczka spadła, poleciała na gruz, zniknęła.
Rzucił się, by ją znaleźć – i w jednej chwili Midori i Esteban Mendoza usłyszeli jego krzyk. Klęczał na betonowej płycie, odstającej nieco od podłoże, uniesionej w górę. Zasłaniała dziurę w ziemi – niewielką, ale dość szeroką, by zmieścił się przez nią człowiek. Czerwona smuga wiodła do wnętrza dziury – jakby ciągnięto tędy kogoś krwawiącego.
- Podziemia? – Gaijin uniósł brew.
- Piwnice. Może zejście do kopalni.
- Jest tu kopalnia?
- Nie wie pan? – zdziwił się pilot.
- Nie miałem czasu szukać danych. Cholera, to nie ja się tu pchałem, to Shinsuke... – spojrzał na oboje Japończyków – zostawianie was tu nie jest wskazane. Choć nie lubię chodzić ze Śpiącymi na karku... – skrzywił się. Nieprzyjemnie, jakby pomyślał o wszystkim, co mogło się im stać. – Mam nadzieję, że to przeżyjemy.
Niektórzy już nie przeżyli. Shirou zginął... zjedzony?
W środku było ciemno. Blask zapalniczki nie pomagał wiele – a latarek nie mieli. Byli w piwnicy albo jakimś kanale. Po ścianach ciągnęły się rury i kable, gdzieś pod sufitem wisiała żarówka. Zapaliła się, gdy znaleźli włącznik – dziwne, nie powinna, nie po tylu latach nieużywania... ale czy ciągle byli w świecie, do którego przywykli? Midori wątpiła. Esteban Mendoza wydawał się być pewien.
- No komuś potrzeba tutaj światła – mruknął.
Żarówka mrugała. W jej świetle pasmo krwi było wyraźne, ciemnoczerwone.
Kto krwawił, kogo tędy ciągnięto? Midori pomyślała o Kyou. Poczuła mdłości. Znowu. Chciałaby, chciała, pozwolić sobie na nie...
Gaijin popatrzył na nią – przenikliwym, ale ciepłym, budzącym zaufanie wzrokiem.
- Przykro mi – powiedział. – Ktoś, na kimś pani zależy...?
- Shirou był... przyjacielem. Ale tam... gdzieś tam jest Kyou, ja...
Esteban Mendoza przygryzł wargę, mocno, prawie do krwi.
- Rozumiem – rzekł krótko, chyba powstrzymując wyrażenie jakiejś emocji. Zupełnie, jakby nie był gaijinem. – Zrobię wszystko, żeby ocalić ich jak najwięcej. Jeśli będę mógł – wszystkich.
Nie miała powodu, by mu nie wierzyć. Właściwie wierzenie mu było wszystkim, na czym mogła się teraz oprzeć.
Wnętrze piwnicy pachniało stęchlizną, przez tę woń jednak przebijały się inne – wszechobecna sól, metaliczna nuta krwi i coś słodkawego, dusznego i organicznego. Gdzieś w oddali krople wody rozbijały się o podłogę, trzeszczała przebita instalacja elektryczna. Potem usłyszeli kroki – stukot o beton, brzdęk na metalu, pluśnięcia w wodzie. Szybkie, lekkie, przemknęły gdzieś w oddali.
- Co to jest, do cholery... – mruknął gaijin, marszcząc brwi. – Czym one są...
- Idziemy tam? – spytał pilot.
- Nie mamy wyjścia. Wolałbym mieć pistolet... I jakieś plany tych podziemi... Cokolwiek... Chodźmy.
Ruszyli – obaj mężczyźni z przodu, Midori z tyłu, pomału, wymierzając każdy krok. Kroki umilkły gdzieś w oddali, ciemność dominowała w podziemiach – mimo działających żarówek, których blask wydawał się przytłumiony – jak w snach, w których po zapaleniu lampy pokój nie przestaje być ciemny.
Może w świecie, w którym się znaleźli to był stan naturalny.
I znów usłyszeli głos – tym razem krzyk, okropny wrzask bólu.
- Biegiem! – krzyknął Esteban Mendoza.
Pilot ruszył za nim, potem Midori, starając się utrzymać równowagę i nie potykać o gruz i własne nogi.
Nie udało się – upadła, siekiera wypadła jej z rąk. Gdy wstała, jej towarzysze zniknęli już za rogiem, ich kroki oddaliły się. Podniosła siekierę i przystanęła, nasłuchując. Krzyk zamarł, zmarły kroki. Została sama...
...nie, coś patrzyło na nią z bocznego korytarza, czuła obecność skrytą w ciemności, za swoimi plecami...
Odwróciła się w tamtą stronę, unosząc siekierę, gotowa spróbować się bronić. Na oślep i bez zastanowienia uderzyła w wyłaniającą się z cienia sylwetkę.
Ostrze przeniknęło na wylot. Postać, niema, niematerialna, biała, z czarnymi jamami oczu, wpatrywała się w Midori tak, jak ta na schodach rano – przerażająco wyzuta z indywidualności, wywołująca dreszcz na plecach.
Druga wychynęła z ciemności – taka sama, tak samo obca i pusta. Midori cofnęła się, dygocąc. Trafiła na coś miękkiego – ludzie ciało. Było zimne i chwyciło jej nadgarstek, chwilę potem kobieta poczuła jak w jej ramię wbijają się zęby.
Wrzasnęła, na oślep tnąc siekierą. Ostrze weszło w coś, co Midori skojarzyło się bardziej z drewnem, niż z jej wyobrażeniami o ciele. Zęby jednak puściły.
Nie zastanawiała się – rzuciła się biegiem przed siebie, przenikając przez upiorne, bezokie sylwetki. Ramię pulsowało bólem, było całe mokre i gdzieś do świadomości kobiety niejasno przebijała się świadomość, że chyba brak w nim kawałka ciała. Nie chciała o tym myśleć. Chciała przeżyć. Teraz chciała tylko przeżyć.
Kroki za jej plecami, gdzieś w oddali – kolejny wrzask i wystrzał. Cokolwiek się tam działo – nie było dobre. Uciec... Na powierzchnie. Na statek. Odcumować. Odpłynąć. Może Esteban Mendoza nie miał racji, może dotarłaby na Takashimę... Może komórka zadziałałaby... może Kyou...
Kyou...
Potknęła się – jak na złość, znowu.
O kolejną dziurę w ziemi, bo znów spadała w dół, na oślep, w ciemności.

***

W oddali kapała woda. W powietrzu unosiła się dziwna woń. Jakiś gaz? Była w kopalni?
I jeszcze zapach krwi. Jej krwi. Jak długo była ranna? Czuła się słabo.
Spróbowała się podnieść – do bólu w ramieniu dołączył ból w nodze i boku. Zwichnięty staw. Stłuczone żebra.
Jęknęła z bólu. Potem dotarła do niej cała beznadziejność położenia.
Znajdowała się głęboko pod ziemią, na wyludnionej wyspie, nawiedzonej przez głodne duchy, które pożarły Shirou, a pewnie też sporą część ekipy. Facet, który miał jej pomóc pewnie jej nie znajdzie, zresztą jego własny współpracownik też miał kłopoty. Kyou nie żyje.
Była ranna, dookoła było ciemno. Nie miała źródła światła, broni, wody, jedzenia. Nie miała jak się wydostać przez zaludnione potworami miasto.
Gdy sobie to uświadomiła, jej ciałem wstrząsnął spazm. Najpierw jeden, potem drugi – bezgłośny, suchy płacz. Na nic więcej nie było jej stać.
Nie zamierzała jednak się poddawać. Wstała, choć każdy krok pulsował bólem, i ruszyła przed siebie, na oślep, szukając po omacku ścian. Albo czegokolwiek, co dałoby jej jakieś... wyjście z sytuacji. Może bycie pożartą żywcem było lepsze, niż powolna śmierć w ciemnym, zapomnianym miejscu...
Kapanie wody. Szelest. Światło w oddali.
Światło. Może... Może...
Kolejne metry – czołgała się bardziej, niż szła. Tłumiąc jęki bólu. Pod jej bluzką wykwitła już dawno duża, mokra plama, żebra pulsowały, pulsowało coś w środku – jakiś uszkodzony narząd wewnętrzny?
A światło zbliżało się – z nim zaś zbliżały się głosy, dwa męskie głosy, obce, rozmawiające po japońsku.
Przystanęła, nasłuchując. Żeby to zrobić, musiała podejść bliżej, bo jeden z głosów był cichy, nie mówił właściwie, a szeptał; Drugi zaś był całkiem wyraźny, miał jednak obcy akcent.
- Daleko zaszedłeś – mówił. – I ciekaw jestem jak daleko jeszcze się stoczysz. Mógłbyś być jednym z nas... Czy wam się to zdarza? Sprawdzę, pozwolisz? Zabiorę twoje ciało, a potem będę czekał, aż wrócisz. Jaki to dyshonor dla Chi’n Ta, stać się Wan Kuei? I jakim dyshonorem będzie dla Japończyka służyć Koreańczykowi?
Nie rozumiała ani słowa. Ostrożnie przysunęła się bliżej, zaglądając do oświetlonego pomieszczenia.
Tak, znajdowała się w kopalni – wcześniej sugerowała jej to nierówność ścian, teraz zaś mogła widzieć wyraźnie ich chropowatą, nierówną fakturę, plamy i smugi czarnego, węglowego pyłu, pozostawione zapewne przez górników. To pomieszczenie było chyba jakimś pokojem dla pracowników – częściowo wybetonowane, z działającą z niewiadomych przyczyn żarówką u sufitu, zaopatrzone nawet w stół, krzesła i elektryczną kuchenkę stojącą na szafce – wszystko stare, wyglądające, jakby miało zaraz się rozsypać, pokryte pyłem i rdzą.
Dostrzegła też dwóch rozmawiających z sobą mężczyzn i obaj wywołali w niej lęk. Pierwszy z nich skończył właśnie mówić. Stał w swobodnej pozie, pozwalającej Midori dostrzec jego wzrost i budowę – a był naprawdę wysoki jak na Azjatę. Nie, nie był Japończykiem – nie tylko jego słowa o tym świadczyły, lecz i rysy twarzy, typowe dla Koreańczyków. Był przy tym piękny – tym rodzajem piękna, które Kyou osiągał tylko po długiej sesji u charakteryzatorki poprawionej Photoshopem. Harmonijne, ostre rysy, wyraziste usta, cera gładka jak porcelana. Do tego mina – dumna, zacięta, o tak, Kyou też potrafił być taki...
Podobnie piękny, w równie nienaturalny sposób, był drugi z mężczyzn. Był Japończykiem ubranym w tradycyjny – choć całkowicie biały – strój. Włosy białe jak śnieg spływały mu na plecy, związane w wysoki koński ogon. Twarz miał bladą – białą jak kreda lub kość, pozbawioną brwi – zamiast nich nad oczyma mężczyzny widniały dwie czarne plamy, takie, jakie czasem malują sobie gejsze. To i delikatność rysów, smukłość sylwetki nadawało jego postaci nieco kobiecy charakter. Przy wysokim Koreańczyku wydawał się teraz mały i kruchy – zwłaszcza, że wyglądał też, jakby nie był w stanie się ruszyć. Patrzył tylko gniewnie na swojego rozmówcę.
Od obu wiało chłodem. Uświadomiła to sobie w jednej chwili – w następnej wiedziała, że widziała już białowłosego – to jego uchwyciła kamera. Wtedy sądziła, że to on jest głównym źródłem problemów, ale teraz widziała, że sprawa jest bardziej skomplikowana, że to nie wyspa i jej „mieszkańcy” zaatakowali ekipę, ale że raczej ekipa stała przypadkowymi się ofiarami starcia potężniejszych sił. Znaleźli się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie...
Przypomniała sobie, co Esteban Mendoza mówił o swoim współpracowniku. Czy i on stał się przypadkową ofiarą...
...czy może właśnie na niego patrzyła?
Ale którykolwiek z tych dwóch mógłby to być, nie pasował do tego dziwnego, ale sympatycznego gaijina, który obiecał jej uratować tak wielu ludzi, jak tylko będzie się dało.
Właściwie nie pasował do niego bardziej, niż ona pasowała do Kyou.
- Gniew? To cię trzyma w tym stanie, Onimura? – mówił Koreańczyk. – Złamany honor? Kto cię złamał? To... ciekawe. Mnie też złamali wiesz? To miejsce było tylko kroplą, która przepełniła czarę... Może powinno ją przepełnić i dla ciebie? Wiesz, że przybył tu ktoś za tobą? Przyjaciel?
To brzmiało trochę jak przemowa czarnego charakteru w tanim filmie. I gdyby to był film, Midori zaczęłaby się śmiać – teraz jednak wszystko działo się naprawdę, a jej nie było do śmiechu. Już jeden jej przyjaciel zginał – być może więcej niż jeden, choć naprawdę nie chciała o bym myśleć.
- Po prostu przestań – mruknął ten nazywany Onimura. Jego głos był szeptem. – Co chcesz osiągnąć?
- Mówiłem – zobaczyć, czym będziesz na końcu ścieżki. A to może być ciekawe, zwłaszcza, jeśli moi zjedzą twojego przyjaciela. Brak im subtelności, wiesz? Nigdy nie wyszli ze zwierzęcości na tyle, by żywić się czym innym, niż ciało, a że chi nie płynie w martwych ludziach, muszą jeść póki ofiara jest żywa. Twój przyjaciel...
- Nie mam przyjaciół – przerwał mu Onimura. Mimo, iż gniew malował się na jego pięknej twarzy, głos nadal był cichy. Jakby ten człowiek nie umiał mówić w inny sposób. – Nikt za mną nie przyszedł. Jesteśmy tylko ja i ty.
- I ci głupcy, którzy tu przypłynęli.
- To nie ma znaczenia. Przyszedłem po ciebie.
- Och. Obowiązek przede wszystkim, Oni-no-Shin, czy tak?
- Przyszedłem po ciebie – powtórzył.
Midori nie wiedziała, jak reagować. Nawet, jeśli ten białowłosy mężczyzna był osobą, z powodu której przyjechał tu Esteban Mendoza, wydawał się być kimś nader odpychającym – i upiornym, przez nienaturalną bladość skóry i włosów, przez cichy głos. Jeśli wcześniej uważała niektóre pomysły Kyou za przerażające, teraz wydały jej się one nie winne. Kyou grał: ten człowiek po prostu był taki.
- Kyou – szepnęła.
Nie chciała już słuchać, patrzeć. Krew coraz bardziej rozlewała jej się po plecach, ciało słabło, odmawiało posłuszeństwa. Osunęła się na kolana. Irracjonalny dialog zmienił się w szum.
Chyba płakała.
- A to co? – usłyszała nagle głos nad sobą. Zamarła. Koreańczyk. Jego oczy wpatrywały się w nią – nieludzkie, ciemne i puste jak dziury wywiercone w czaszce. – Co za niespodzianka. Obiad.
Oblizał wargi. Język miał długi, spiczasto zakończony, wszystkie zęby – ostre, kształtem przypominające sztylety.
- Dziewczynko, nie bój się, ja nie jestem zwierzęciem, jak oni, ja pożeram dusze – rzekł, dotykając policzka Midori.
Nad jego ramieniem widziała twarz Onimury, wpatrzoną w ich oboje z nieludzką obojętnością.
„Dlaczego” – pomyślała – „dlaczego ten facet nie może się ruszyć? Dlaczego się tylko gapi?”
Te oczy, oczy kogoś, kto teoretycznie powinien stać po jej stronie, przerażały w jakiś sposób bardziej, niż spojrzenie Koreańczyka, którego zaopatrzone w spiczaste zęby usta zbliżały się do jej twarzy wolno lecz nieubłaganie.
A potem Onimura drgnął, poruszył ręką – z trudem, lecz poruszył, najpierw palcami, potem dłonią.
Midori nie zamierzała czekać, aż zrobi coś więcej.
- Za tobą! – krzyknęła.
Koreańczyk zareagował prawidłowo – odwrócił się.
- Japoński śmieć – mruknął, puszczając kobietę i ruszając w stronę swojego przeciwnika, który schylał się właśnie – ku katanie leżącej mu dotąd pod stopami. Na dłoni Koreańczyka wyrosły szpony. Dosłownie wyrosły. – Masz racje, powinienem cię zabić. Tu i teraz.
Oswobodzona i zapomniana nagle Midori ruszyła korytarzem. Adrenalina znów robiła swoje. Nie bacząc na ból, cieknącą z rany krew i zwichniętą nogę, niemal pobiegła. Na oślep, ale byle dalej, byle dalej od tych dwóch.
Za plecami usłyszała, jak stal ściera się ze szponami – z niemiłym zgrzytnięciem.
Dyszała ciężko, raz po raz wydając z siebie jęki. Może powinna być cicho... ale jeśli te stwory naprawdę żywiły się energią życiową, musiałaby umrzeć, żeby jej nie znalazły...
Światło. Wróciła do punktu wyjścia? Nie, to schody w górę – betonowe, mokre i śliskie. Z trudem wspinała się po nich, ledwo łapiąc równowagę. Nad nimi lśniła żarówka. Wyższe piętro kondygnacji. Bliżej powierzchni.
Nagle huknął strzał. Tuż koło niej: kula spudłowała, uderzając w ścianę. Midori wrzasnęła, tracąc równowagę, tylko mocny chwyt na barierce ocalił ją przed upadkiem.
- Nie strzelać! – krzyknęła. Jej własny głos był piskliwy i przeszywający. Jak u zagubionego, przerażonego dziecka. – Nie strzelać, proszę! Proszę, ja... – Ktokolwiek stał u szczytu schodów, gotowa była błagać go o życie.
- Midori? – usłyszała znajomy głos.
- Kyou!
Pobiegła. Mimo wszystko. Ten głos dodał jej sił.
Już była na górze, tuliła się do niego – do brudnej bluzki, twarzy, z której spłynął sceniczny makijaż, wczepiała palce w zrujnowaną fryzurę.
Kyou obejmował ją, całował jej włosy.
- Jestem tu – mówił, próbując ją uspokoić, choć sam wyglądał na przerażonego. – Jestem tu, kochanie. Miałaś rację. Przepraszam.
-Uciekajmy stąd, Kyou, błagam.
- Tak – kiwnął głową. – Jesteś ranna – zauważył z przerażeniem.
- Bardzo.
Czuła, jak uciekają z niej siły – ale miała ich dość, by iść, w stronę kolejnych schodów, wyjścia, światła...
...Duchów, które znów zastąpiły im drogę, białych, pustookich, wyciągających dłonie.
Kyou pomału uniósł dłoń z pistoletem. Jego palce drżały, tak jak i całe ciało. Musiał widzieć rzeczy, które...
Nacisnął spust. Kula przeniknęła przez duchy, nie robiąc im krzywdy. Mężczyzna zaklął, strzelił znowu. A właściwie próbował – magazynek był już pusty.
- Cholera – zaklął, nerwowo przyglądając się bezużytecznej już broni. – Nie mam więcej naboi...
Nie pytała nawet, skąd miał te – i pistolet. To nie było ważne. Ważne było to, że znów pozostali bez broni, a jej przed oczyma robiło się ciemno.
I że gdzieś za nimi, w mroku, znów rozbrzmiały kroki. I że u stóp schodów prowadzących na górę, ku wyjściu, leżały zwłoki, rozszarpane ciało jakiejś kobiety. Midori nawet nie chciała widzieć twarzy, wiedzieć, kto to. Pociągnęła tylko Kyou za ramię.
- Chodźmy – wyszeptała.
Kiwnął głową, przyśpieszył. Blade, niematerialne duchy nie zrobiły nic, poza patrzeniem, poza błagalnym wzrokiem.
Schody blisko. Kroki za nimi – bliżej. Więcej niż jedna istota. Ludzie czy nie? Żadne z nich nie chciało tego sprawdzać.
- Na ziemię! – rozległ się głos nad nimi. Wołał po angielsku – głos gaijina.
Midori nie wahała się – padła, ciągnąc za sobą Kyou.
Poczuła, jak coś – ludzkie ciało, zeskakujące jakoś z połowy schodów – przelatuje nad nią, usłyszała ciężkie uderzenie za swoimi plecami, potem – odgłosy walki. Potem znów głos Estebana Mandozy.
- Uciekajcie!
I tym razem nie zamierzała się sprzeciwiać.
- Idziemy! – krzyknęła.
Kyou oglądał się za siebie, ciekawy tego, co się dzieje. Szarpnęła go za ramię, ciągnąc na schody. Podążył za nią w końcu – potykając się, głównie przez to, że cały czas opierała się o jego ramię, coraz bardziej na nim ciążąc.
Upragniona powierzchnia – pomieszczenie w jednym z budynków, puste, duże okna z odłamkami szkła sterczącymi jak zęby. Na zewnątrz panowała już noc, nienaturalnie ciemna.
Midori wiedziała, że powinni iść dalej, na statek, z nadzieją, że może ktoś tam jest, że może jest tam bezpieczniej i że na pewno jest tam apteczka i bandaż i środki przeciwbólowe... Mimo to po prostu osunęła się na ziemię. Jej wzrok wariował.
- Kyou – szepnęła – nie dam rady.
Przyklęknął przy niej.
- Spróbuję wziąć cię na ręce – powiedział.
Nie wyglądał na silnego – drobny, chudy, eteryczny niemal, zazwyczaj gdzieś na dolnym krańcu prawidłowej wagi. Ale konieczność stałych ćwiczeń, taniec i noszenie ciężkich kostiumów scenicznych wypracowały mu mięśnie.
Pierwszy raz trzymał ją na rękach. W całym tym krwawym chaosie była to jedyna przyjemna rzecz, warta tego, by uczepić się jej kurczowo.
- Kim był ten facet? – spytał Kyou. Szedł wolno, starając nie potknąć się na gruzie i szkle.
- Nie wiem – mruknęła. Czuła, że odpływa, że słabną jej ręce i coraz mniej kurczowo trzyma się ubrania Kyou. Musiała mówić. Żeby pamiętać. Żeby pozostać przytomna. – Wie co tu jest grane, obiecał uratować kogo się da... Ma współpracownika, który jest dziwny, widziałam go w podziemiach... Kyou, chcę do domu, oni zabili Shirou...
- I Daichiego – padła odpowiedź.
Midori jęknęła, głowa opadła jej ciężko na pierś kochanka. Daichi i Kyou zawsze byli bliscy – przyjaciele gotowi oddać za siebie życie. To była prawda, nie image, nie gra nastawiona na publiczność. Razem stworzyli zespół, razem znaleźli pozostałych członków, wykreowali to, czym Paradox był i czym mógł się stać.
Już się nie stanie. Nigdy.
- A inni?
- Aoi. Nie wiem, co z Hiraku.
Zacisnęła zęby. Byle mocniej. Byle nie płakać.
To było całe życie Shirou. Całe jej życie.
I ich życie, teraz stracone.
Opuścili budynek. Znów byli koło Schodów do Piekła, tym razem z nocnym niebem nad głowami. Znad gęstych, oleistych chmur błyszczał księżyc – trupioblady.
Nagle Kyou zatrzymał się. Coś ruszało się w ruinach.
- Co się dzieje?
- Wiesz, że one są też na górze, prawda?
- Mhm.
- Mam nadzieję, że to nie one – pomału postawił ją na ziemi, rozglądając się za czymś, czym mogliby się bronić. – Jakby co, musisz być gotowa biec. Bo jeśli nie będziesz, jeśli dasz im się zjeść, to cię zabiję, Fukuoka Midori.
Znów kiwnęła głową. Mimo, że ledwo mogła stać na nogach.
Miała wrażenie, że wszystko jest stracone i pozostało tylko modlić się do Buddy Amidy.
Zjawiły się – dwa. Księżyc wypłynął właśnie zza chmur, rzucając plamę światła na plac. W jego blasku pierwszy raz mogła zobaczyć te stwory. Były... wyglądały jak ludzie – żadnych dysproporcji ani zniekształceń. Tylko ich twarze były wykrzywione. Ze zmarszczonymi nosami, wyszczerzonymi zębami przypominały bardziej pyski bestii. Zwłaszcza, że zęby miały te stworzenia długie i ostre – tak, jak Koreańczyk na dole.
Oba spoglądały na dwójkę ludzi jak na potencjalne pożywienie – wiedziała to. Jedynym co je motywowało, był nienaturalny głód i żądza zabijania, jakiej nie znają zwierzęta.
Głodne duchy, głodni zmarli, tym byli. O tym mówił Koreańczyk, gdy zastanawiał się, czy Onimura stanie się po śmierci taki, jak on...
...jak oni.
- Biegnij! – krzyknął Koyu.
Posłuchała. Czy miała inne wyjście. Koyu zaczekał chwilę, pozwalając jej biec przodem – potem ruszył sam. Co on robił? Dawał jej szansę na przeżycie, oczywiście, ale...
- Prędzej, Koyu! – krzyknęła.
„Proszę, proszę, proszę...” – myślała. Nie była zdolna sformułować innej myśli ponad to słowo.
Potem usłyszała, jak coś za jej plecami pada ciężko na ziemię, jak zaczyna się kotłowanina.
Zatrzymała się.
- Koyu! – krzyknęła.
Odpowiedział jej nieludzki wrzask bólu.
Nie chciała i nie mogła patrzeć. Osunęła się na ziemię.

***

- Pani Fukuoka... Midori... przepraszam.
Głos nad nią. Ciepły i smutny.
Kołysanie pod nią. Zapach soli. Motorówka. Ucisk na nodze, żebrach, ramieniu – bandaże. Duża dłoń przysuwała do jej ust kilka tabletek. Połknęła je posłusznie. Były gorzkie.
- Dlaczego... – wyszeptała.
Krzyk Koyu ciągle świdrował jej w uszach.
- Był kiedyś pewien człowiek – usłyszała – który stracił ukochaną osobę. Zamordowali ją w okrutny sposób... Postanowił, że uratuje życie każdemu, komu będzie mógł... ale nie zawsze mógł, i to go boli... A jeden z ludzi, których ocalił okazał się totalnym dupkiem. Niestety. I znów zginęli ludzie.
Gdzieś dalej usłyszała ciche prychnięcie i głos, miękki, lecz przerażający, nienaturalnie cichy.
- Miałem zadanie do wykonania.
- Wolałabym, żebyś to ty zginął – szepnęła. Wiedziała, że żaden z tych dwóch mężczyzn nie wie, do którego skierowała te słowa. Chyba ona same też tego nie wiedziała.
Niebo jaśniało pomału.
-Przepraszam – powtórzył gaijin. Jego enigmatyczny towarzysz milczał.
-Co się... właściwie stało?
Esteban Mendoza westchnął.
-Świat jest oddzielony od świata duchów cienką barierą. Wiem, że wy, Japończycy rozumiecie to lepiej, niż ludzie Zachodu... Ta zasłona jest ostatnio uszkodzona, nikt nie wie, czemu... Czasem... pęka. W różnych miejscach. Czasem... zdarza się że pęknięcie jest duże... To objęło całą wyspę razem z wami. Rozumiesz, Midori?
-Tak – skinęła głową. – A te...
-Istoty? Tu są duchy. Ludzi zmarłych tu kiedyś. Ich... odbicia, nie prawdziwe dusze, na szczęście, ale nie są szczęśliwe. Tu pracowali więźniowie, Midori, podczas wojny, koreańscy jeńcy.
Przypomniała sobie, co powiedział Koreańczyk w podziemiach. Ale wojna była sześćdziesiąt lat temu...
-To miejsce nagromadziło dość złej energii i wygląda na to, że pewna istota... z tego, co rozumiem, coś w rodzaju wampira... Z tego, co rozumiem umarł tutaj, jest z tym miejscem... związany. Chyba chciał tę energię wykorzystać. I pęknięcie, które was przerzuciło na drugą stronę. Przyszedł ze swoimi... z istotami podobnymi do niego, ale zdegenerowanymi... Mój... towarzysz... chciał to powstrzymać. Udało mu się.
-Ale nie udało... – zamknęła oczy. Chciała zasnąć i nie obudzić się więcej. – Kyou...
-Wiem. Wiem. I to boli, Midori, mnie też... Jak mówiłem... kochałem kiedyś kogoś, kto został zamordowany... Jestem... mam pewną moc, ale i ona czasem nie pomaga, ona jest... jest jej za mało...
Siedzący w pewnym oddaleniu od nich białowłosy Japończyk starał się nie słuchać. Łatwiej było myśleć mu o wykonanym zadaniu, niż o cenie, którą za nie zapłacono.
Lecz o cenie miał jeszcze pomyśleć – Później i w innym miejscu.


Później, w innym miejscu

- To największa porażka mojego życia!
Esteban „Raven” Mendoza stał w rozkroku, ze wszystkimi mięśniami napiętymi jak przed walką. Jego twarz, na ogół tchnąca ciepłem, była gniewna, jakby spowiła ją burzowa chmura.
Siedem osób w milczeniu przypatrywało się scenie – pierwszemu konfliktowi w obrębie ich grupy. Stali w półokręgu, patrząc, jak masywny Amerykanin miota gromy i przekleństwa w stronę eterycznego Japończyka o białych jak śnieg włosach. I niewątpliwie kilkoro z nich czuło satysfakcję, widząc, jak arogancki i niedostępny Oni-no-Shin musi wysłuchiwać zarzutów.
Wszyscy zgadzali się, że zaiste, popełnił błąd. Kilkoro bało się, że ta współpraca zakończy się teraz – po dwóch zaledwie miesiącach.
Shinsuke Onimura skłonił głowę. Spokojny, jakby nic się nie stało.
- Przykro mi, panie Mendoza, ja wykonałem mój obowiązek.
- Co jest do cholery naszym obowiązkiem? Badać pęknięcia i chronić ludzi! To przede wszystkim, czy wy o tym zapomnieliście, Akashayana, że my musimy wam przypominać? Czy zapomnieliście o różnicy między życiem a śmiercią?
Japończyk podniósł wzrok. Jego twarz, zawsze podobna do śmiertelnej maski, teraz wyglądała jak twarz upiora. Jak twarze istot, które obaj spotkali na Gunkanjimie. Wygolone łuki brwiowe ściągnięte tak, że namalowane nad nimi kropki stykały się. Oczy zwężone do małych szparek.
Już stał przy Ravenie – z ostrzem wakizashi przysuniętym do szyi wyższego mężczyzny.
- Wiem – wycedził – gdzie przebiega granica między życiem a śmiercią, Eutanatosie. Wiem o śmierci więcej, niż ktokolwiek z mojej Tradycji!
- Interweniować? – spytała Julittte Bliss, siedząca na stole. Zerkała w stronę Elisabeth Holloway i Augusto Lopeza, przywódców ich grupy.
Wyniosła sędzia z Zakonu Hermesa pokreciła tylko głową.
- Na razie nie – rzekła.
- Mają dość rozumu, żeby się nie zabić – potwierdziła Hjordis Darkcharm, kładąc przyjaciółce dłoń na ramieniu. – Poza tym – dodała szeptem, zbliżając usta do ucha Juliette. – Muszą jakoś to swoje libido zaspokoić...
Raven nie drgnął nawet, pomimo, iż ostrze wrzynało mu się w skórę – jeden nieuważny ruch, a ciało zostanie naruszone, pocieknie krew.
- Nadal wiesz za mało, Onimura. Nie wiem, co robiłeś przez ostatnie dziesięć lat, ale nie nauczyłeś się dość. Nie wiesz nic o śmierci.
- Ilu zabiłeś ludzi, Mendoza?
- Nikogo. Mam życia na sumieniu – tych ludzi na Gunkanjimie. Na twoim sumieniu też będą ciążyć.
- Dopiszę ich sobie do rachunku – odparł Japończyk, cofając miecz.
Nie spodziewał się kolejnego ruchu przeciwnika. Raven błyskawicznie uderzył, wymierzając cios w podbródek. Mocny na tyle, by ciało Shinsuke, sprawne i silne, lecz ciągle drobne, uderzyło o posadzkę.
- Ty skurwysynu! - Eutanatos stanął nad powalonym mężczyzną. Oczy mu płonęły. – Ty kanalio! A nas nazywacie mordercami! Jak to jest, wszyscy w Bractwie Akashic przypisują innym swoje błędy? Myślałem, że jesteś więcej wart!
Serge zerknął na pozostałych. Wyglądał na zaniepokojonego. Nie tylko on, oczywiście, wśród magów Tradycji nie było tajemnicą, że Bractwo Akashic i Eutanatoi mają tendencję do... niechęci, w najlepszym wypadku.
- Ej, wolę, żeby nam się tu nie zaczęła kolejna wojna – rzekł.
Holloway kiwnęła tylko głową, sugerując, że należy się jeszcze wstrzymać.
Shinsuke wstawał pomału, rękawem otarł usta z krwi – pozostawiła czerwone smugi na białym jedwabiu jukaty.
- Nie wiesz, ile jestem wart – powiedział cicho – Nie masz pojęcia nawet, czemu tam byłem.
- Powiedziałeś – ten, jak to nazwałeś, „kuei-jin”. Niebezpieczny. Wierzę, że niebezpieczny, ale to nie zmienia nic. Zginęli ludzie. Można było uratować kogoś poza tą kobietą. Można by, gdybyś choć powiedział, co się dzieje.
- To był mój obowiązek.
- Czy ja zabroniłbym ci go wykonać? Mogłeś choć ostrzec tych ludzi co się stało, że cała ta cholerna wyspa znalazła się nagle w innym świecie. I mogłeś do cholery ostrzec nas, to było cholerne pęknięcie, niech to szlag, od takich przypadków jesteśmy! – Raven pokręcił głową – Do cholery, przysłali cię do tego projektu, a ty nie umiesz pracować z ludźmi! A słyszałem, że Japończycy są, jak to się mówi, kolektywistyczni!
- Pojechał mu – mruknęła Hjordis do Juliette.
Shinsuke Onimura patrzył przez chwilę na Ravena, którego oddech uspokajał się pomału, a mięśnie rozluźniały się. Potem uklęknął przed nim, pochylając się i dotykając czołem ziemi.
- Panie Mendoza. Przepraszam. Ma pan rację. Zawiodłem, pomyliłem moje priorytety i doprowadziłem do śmierci tych ludzi. Moje przeprosiny nie przywrócą im życia ani spokoju pańskiemu sumieniu, a jedyne co mogę teraz zrobić, to obiecać, że nie zachowam się tak samolubnie w przyszłości. Mój osobisty zatarg z tym kuei-jinem przesłonił mi powagę sprawy. Powinienem był poinformować wszystkich o moich zamiarach, zamiast narażać tych ludzi... I pana.
- Rany... – Raven miał zakłopotaną minę. – Ej, no, bez przesady – przykucnął, tak, że jego twarz znalazła się na poziomie twarzy Japończyka. – No dałeś dupy. I ja też, bo mogłem to lepiej rozwiązać. Ale nie przesadzaj z tymi przeprosinami, co, Shin?
Wyciągnął dłoń. Shinsuke Onimura ujął ją po chwili wahania, pozwalając pomóc sobie wstać. Nie wyglądał na osobę do końca rozumiejącą ten gest, ale przyjmował ją, z ciekawością przypatrując się twarzy mężczyzny, który stał teraz naprzeciw niego, nie puszczając jego ręki i uśmiechając się, szczerze i szeroko.
Ten uścisk dłoni, ciepły i mocny, był nader niewygodny.
- Panie Mendoza... – zaczął Japończyk.
- Raven jestem.
Kolejna długa chwila wahania przypominała dziwną próbę – kto pierwszy puści dłoń, kto pierwszy odwróci wzrok.
- No i widzisz – mruknęła Hjordis do ucha Juliette.
- Widzę.
- Raven. Proszę. Puścić. Moją. Dłoń.
- Jasne.


KONIEC


Kraków, 14 listopada – 25 listopada 2010


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez An-Nah dnia Pią 8:31, 26 Lis 2010, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 21:10, 27 Lis 2010    Temat postu:

Ale bur... bałagan, An. Przyznaj się, pisałaś w transie? Błędy, wybacz, bez cytatu, bom wymęczona okrutnie:

1. "Nawet kami tej wyspy musiał odejść – albo być nieodwracalnie skalane" - chyba "musiały"?
2. "Wolała by zostać na pomoście" - wolałaby
3. "Bo przypadkowy uścisk dłoni w miejscu publicnzym wywołał plotki" - sama znajdziesz literówkę.
4. "Midori miała już dwadzieścia sześć lat i nie czuła się szczęśliwa żyjąc w tak dziwnym związku. " - przecinek po "szczęśliwa"
5. "Jakby nie miał świadomości, że czas mają ograniczony" - powtórzenie
6. "Nie dobrze, gdybym zorientował się wcześniej..." - niedobrze
7. "- Dziękuję – wydyszał po Japońsku. – Straciłem pistolet – dodał po Angielsku." - japońsku i angielsku
8. "Ani cienia lęku – dziwne, zwarzywszy na to, co się stało." - zwaŻywszy
9. "Mnie też złamali wiesz?" - przecinek po "złamali"
10. "Już jeden jej przyjaciel zginał – być może więcej niż jeden, choć naprawdę nie chciała o bym myśleć." - "zginął" i "o tym".
11. Kilka literówek w imionach i nazwiskach, ale to już znajdziesz Smile

Fabuła... No cóz, kojarzy mi się mocno z azjatyckimi filmami akcji, chociaż niewiele oglądałam. Dzieje się dużo, szybko i właściwie momentami trudno się połapać, o co chodzi. Miałam problem z ogarnięciem akcji, ale może przez nieznajomość realiów - laikowi trudno pojąć złożoność tego świata w tempie, w jakim toczy się to opowiadanie. Warsztat sprawny, ale to przecież Ty, An, u Ciebie warsztat niesprawny byłby jakąś nowością.

Czytało się szybko, w miarę lekko (chociaż rozumiem tekst tylko na poziomie zdarzeń), i rozczuliło mnie, że pojawiła się pod koniec Hjordis. W ogóle, końcówka świetna, mówię tu o tym dialogu. Lubię takie zakończenia.

Tylko proszę, ogarnij stronę techniczną, bo taki bałagan w dobrym tekście to wstyd Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin