Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Półtora tysiąca kilometrów [NZ]


 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 19:07, 27 Lis 2010    Temat postu: Półtora tysiąca kilometrów [NZ]

Bo An chciała...

Prolog

Elektroniczny zegarek zapikał głośno, chcąc całemu światu obwieścić, że właśnie wybiła dwunasta. Zupełnie jakby świat tego nie wiedział.
Ławr dyskretnie przesunął winowajcę w głąb rękawa płaszcza, choć prawdopodobnie nikt poza nim nie usłyszał niestosownego dźwięku. Ludność dokoła słuchała prezbitera – albo przynajmniej udawała, że go słucha – ten z kolei zbyt zajęty był własną przemową, żeby zwracać uwagę na otoczenie. Jedynym niebezpieczeństwem pozostawało czujne oko kamery. Lecz i ono błądziło teraz po twarzach zgromadzonych, nareszcie zostawiając Ławra samemu sobie. Cóż za miła odmiana!
Odkąd tu przyszedł, zaczął gorąco żałować, że nie wymówił się bólem gardła, który wszak dręczył coraz mocniej. Może to początki grypy? O zdrowie trzeba dbać, ludzie by zrozumieli. Czasem Ławr miał wrażenie, że oni zrozumieliby wszystko, gdyby tylko uśmiechnął się we właściwy sposób, wspomagając wyraz twarzy stosownym gestem. Nigdy tego nie pojmował – i nigdy nie wykorzystywał. A może teraz należało? Przynajmniej nie marzłby, stojąc twarzą do październikowego wiatru i nijak nie mogąc zmienić miejsca pobytu. Nie musiałby też obracać w spoconych ze zdenerwowania dłoniach czarnej teczki, wewnątrz której mieścił się tekst jego przemówienia. Jakkolwiek absurdalnie to nie brzmiało, biorąc pod uwagę, czyjego autorstwa naprawdę była mowa, którą przyszło mu wygłosić.
Na oczy widział ten tekst raz. Dzisiejszego poranka. Przeczytał go parokrotnie na głos, zaś trójka ekspertów przekazała wskazówki dotyczące intonacji, dodatkowych gestów (nie pomogły tłumaczenia, że ciężko się gestykuluje, trzymając w rękach teczkę), a nawet miny, jaką powinien robić. W przemówieniu nie było ani krztyny jego własnych emocji – bowiem emocje, przynajmniej tak mu tłumaczono, źle się sprzedają. W każdym razie te autentyczne. Zawsze istnieje ryzyko, że człowiek pójdzie o krok za daleko – i straci w oczach ogółu. Czy ktokolwiek dopuściłby do tego, żeby ulubieniec Rosjan skompromitował się źle sformułowanym zdaniem, w dodatku wypowiedzianym przed kamerami?
Gdy przystrojony w zieleń oraz złoto prezbiter przestał wreszcie zawodzić i przekazał mikrofon Ławrowi, ten miał wielką ochotę na oczach całej Moskwy podrzeć demonstracyjnie kartkę z przemówieniem. Przez jedną chwilę szaleńczo zapragnął wypowiedzieć słowa, które niby zadra tkwiły mu w głębi duszy, nie liczyć się już z niczym ani z nikim. Ale Ławr zbyt dobrze wiedział, jaka kara spotkałaby go za tak rażącą niesubordynację. W ułamku sekundy zdusił grzeszną chęć. Utrata sympatii otoczenia, od dwóch lat skutecznie zastępującego mu rodzinę, byłaby zbyt wysoką ceną.
Odetchnął głęboko, a mikrofon zwielokrotnił ten oddech, niosąc go po smętnej okolicy. Targane wiatrem drzewo niedaleko niego zrzuciło kilka liści, inne zaś, niewysoka brzózka (kto sadzi brzozy w takim miejscu?), ukłoniło się szyderczo. A może to tylko znerwicowany Ławr miał takie zwidy po kilku niemal nieprzespanych nocach.
Odchrząknął.
– Zebraliśmy się tutaj, aby...
Musiał to czytać? Naprawdę musiał? Nawet idiota wiedział, po co tego konkretnego dnia w to akurat miejsce ściągnęły moskiewskie elity i po co największe stacje telewizyjne w kraju przysłały tu swoje wozy transmisyjne. A gdyby jednak nie wiedział, mógłby się domyślić, patrząc chociażby na stroje zebranych.
– ... Wasilija Stiepanycza Tarkina, biznesmena, filantropa oraz niezaprzeczalnie wielkiego człowieka.
Zazwyczaj taką przemowę wygłaszał ktoś z rodziny. Tylko że Wasia i rodzina... To brzmiało jak antonimy. Wasia był samotnikiem, chodził własnymi ścieżkami niczym przerośnięty, ponury kocur. Tylko czasem, z reguły po paru kieliszkach czegoś mocniejszego, jego twarz przecinała wstęga rozbrajająco nieporadnego uśmiechu. Nie znaczyło to oczywiście, żeby uchodził za skończonego pesymistę – pesymiści nie dorabiają się fortuny, nie tworzą imperiów, z pewnością zaś nie zyskują bezgranicznego zaufania tysięcy, a może milionów Rosjan. Wasia po prostu nie marnował energii na bezsensowne uśmiechy, tylko robił, co do niego należało.
Ławr nie zdawał już sobie sprawy, co właściwie czyta. Bezmyślnie przekazywał ludziom treść zawartego na kartce przemówienia, choć ich ono też nie obchodziło ani odrobinę, tak jak nie obchodził ich wystrojony duchowny i cała ta sztuczna uroczystość, której sam Wasia nigdy by nie zaakceptował. Chodziło wyłącznie o to, żeby pokazać się w telewizji, zyskać głosy, kontrahentów, poklask wśród znajomych – co kto lubił, czego kto potrzebował.
Znów musiał wszystkie siły włożyć w to, by nie podrzeć cholernej kartki z cholernym przemówieniem. Chciał powiedzieć coś z serca, jedno jedyne zdanie, może jedno słowo. Cokolwiek. Nie, nie mógł. Zbyt dobrze wiedział, że ludzie nie za szczerość go kochają.
– Nie byłem nim, nie jestem i nigdy nie będę. – Zbliżał się do końca. Na powrót zaczął słuchać własnych słów, zastanawiać się nad ich brzmieniem i nad tym, ilu spośród zgromadzonych wyczuje sztuczność w jego głosie. – Nie mnie oceniać, czego Waś... Wasilij Stiepanycz by chciał. Lecz co do jednego mam pewność – gdyby był tutaj, z pewnością prosiłby was o chwilę zastanowienia, refleksji nad waszym życiem.
To brzmiało gorzej niż źle. Czuł się jak na egzaminie z filozofii u wyjątkowo tępego profesora, którego nie zadowalały żadne odpowiedzi poza powtórzeniem słowo w słowo fragmentu wykładu.
– Zdumiewająca to prośba, wiem, ale Wasia...
Tym razem się nie poprawił. Nie z przekory. Nagle zabrakło mu tchu, a gardło opanowała nieznośna suchość. Wypowiadając miękko imię przyjaciela – nie jakiegoś tam oficjalnego Wasilija Stiepanycza, tylko starego, dobrego Wasi – uświadomił sobie w pełni, gdzie i dlaczego się znajduje, zupełnie jakby wcześniej nie dopuszczał tej myśli do świadomości. Ujrzał rozległą, posępną przestrzeń z targanymi wiatrem drzewami, dostrzegł rzędy kamiennych nagrobków. A ten nieboszczyk w połyskującej obłudnie trumnie? To naprawdę był Wasia, ten Wasia, z którym Ławr jeszcze kilka dni wcześniej kłócił się o politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych, na którego klął, gdy ten ograł go w pokera...?
I ani przez chwilę nie pomyślał, że to właśnie spotkanie okaże się ich ostatnim.
Z hukiem – przynajmniej on tak to odczuł – zatrzasnął teczkę, po czym cichym, łamiącym się głosem dokończył:
– ...Wasia po prostu taki był. Niezwykły. I takim go zapamiętajcie – nie biznesmenem w garniturze, tylko przede wszystkim niesamowitym człowiekiem.

*

Cmentarz opuszczał jako jeden z ostatnich, na długo po tym, jak zniknął potok radnych, a telewizyjne kamery odjechały w siną dal. Momentami Ławrowi zdawało się wręcz, że pozostał sam na rozległej, podmoskiewskiej nekropolii, miedzy krzyżami i palącymi się złudnym blaskiem zniczami. Coś nieznośnie kłuło go w sercu, nie pozwalając uczynić ni kroku.
Kiedy wreszcie zadzwonił telefon, zaś ostry głos szefa kancelarii przywrócił do rzeczywistości, zapadał już zmrok. Nienaturalnie wolno poczłapał ku wiernie oczekującemu go szoferowi oraz ulubionemu BMW. Wiatr kołysał drzewami znacznie spokojniej niż kilka godzin wcześniej. Idealną ciszę panującą na cmentarzu zakłócał tylko kaszel Ławra oraz... odgłosy kroków?
Przystanął, rozglądając się uważnie. Wzmocniony okularami wzrok zarejestrował trzy ludzkie sylwetki podążające w jego kierunku. Ławra przebiegł elektryzujący dreszcz, jakby całe mrowisko przemaszerowało wzdłuż jego kręgosłupa. Zaraz jednak zganił przesadną ostrożność – czuwało nad nim dostatecznie wiele osób, by mógł się czuć bezpiecznie.
Z drugiej strony – Wasia też miał ponoć perfekcyjną ochronę...
Zwykł decydować w ułamku sekundy. Tak i tym razem zawahał się jedynie nieznacznie – podchodzący ku niemu ludzie nie wyglądali na płatnych morderców ani na sfrustrowanych wynikami ostatnich wyborów meneli. Ba, Ławrowi wydało się, że kojarzy ich twarze – nie potrafił ich tylko dopasować do konkretnych nazwisk. Nic dziwnego; piastując swe stanowisko, codziennie widział tyle oblicz, że nie sposób było spamiętać choćby jednego procenta wszystkich. Mimo to teraz bardziej niż zazwyczaj miał wrażenie, że skądś zna tę drobną kobietę o rudych (farbowanych?) włosach i pooranej zmarszczkami twarzy. Niezbyt za to kojarzył towarzyszących jej mężczyzn – ani tego wysokiego, tyczkowatego, ani też niższego, z przedwcześnie posiwiałymi skrońmi.
Uwagę zwracały eleganckie stroje całej trójki oraz połyskująca w ostatnich promieniach słońca biżuteria kobiety.
Stał na rozstajach cmentarnych dróg, czekając, aż tajemnicze osoby podejdą do niego na tyle blisko, by nawiązać rozmowę.
– Najszczersze kondolencje, Ławrze Andriejewiczu – usłyszał wreszcie głos damy, o której nie śmiałby pomyśleć "staruszka", mimo jej niewątpliwie zaawansowanego wieku. Ciepły, melodyjny alt przyjemnie uspokajał jego wciąż roztrzęsione jestestwo. – Rozumiem, że musi to być dla pana wielki cios...
Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, Ławr pomyślałby, że takie słowa są nie na miejscu. Cała Rosja doskonale wiedziała, iż to Wasi zawdzięcza urząd, a wypominać to w takiej chwili byłoby zwyczajnym grubiaństwem. Ale nie, ona nie popełniłaby tej klasy nietaktu. Zabawne. Wbrew charakterowi, wbrew własnej ostrożności, ufał tej dziwnej kobiecie. Bezgranicznie ufał jej przyjemnemu głosowi i hipnotyzującemu spojrzeniu intensywnie niebieskich oczu.
Tylko kim ona właściwie była?
Nie zdążył zadać tego pytania. Pewnie nawet by nie potrafił.
– Pan nie wie, z kim ma do czynienia, prawda? – spytała, uśmiechając się łagodnie. Dwaj towarzysze stali po obu jej stronach niczym wierne psy stróżujące. Żaden z nich nie odzywał się ani słowem, pozostawiając w rękach kobiety cała inicjatywę.
– Mam nadzieję, że Wasilij Stiepanycz, świeć Panie nad jego duszą, zdążył panu o nas wspomnieć. Mówił coś może – zaczęła z nadzieją – o M.I.G.?
Wtedy właśnie prezydent Federacji Rosyjskiej, Ławr Andriejewicz Kadelabrski, zdał sobie sprawę z powagi owego nietypowego spotkania.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Lill dnia Sob 19:07, 27 Lis 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 20:35, 30 Lis 2010    Temat postu:

Chyba lubisz zaczynać wszystko pogrzebami, ni? Szkoła zaczęta pogrzebem, 1500 takoż. Tym razem jednak nie z boku, a z samego centrum. I jak wtedy nie wiadomo co, kto, dlaczego, ale wiadomo, że przemówienia prawdy nie mówią. Zabrakło ino tłumu petersburżan-afroamerykan. Tudzież afrorosjan, jeśli mówimy o Petersburgu.

Poza tym... czegoś nam zabrakło. Poza strojem prezbitera właściwie nie wiemy nic poza refleksjami Ławra i tym, co mu się działo w głowie. A hiena rada byłaby się choćby z przelotnego spojrzenia dowiedzieć, jak wyglądało wnętrze świątyni (bo to w świątyni jest?), czy był tłum, czy go nie było i czy Rosjanie żegnali Tarkina.
Niemniej jednak jeśli chodzi o fabułę - wprowadzona od razu, a zagadka wali czytelnika w twarz potężnie. Może zaciekawić i pewnie zaciekawi, choć na hieni gust za szybko i nijak nie można się zżyć z postacią i przejąć tym, że pojawia się Zagadka. Tylko hiena nie wie, czy jest aż taka znów zainteresowana, bo wysokie szczeble rosyjskiej władzy to raczej nie jest to, co chciałaby poznać, tym bardziej że wątpi, czy wszystkie prawdziwe ciekawostki da się znaleźć w jakichś źródłach. To taki mroczny, zły świat, a hien trochę się obawia, czy 1500 nie okaże się on za mało ciemny i zły.
Mniej też zaciekawia niż początek Szkoły - nie zapowiada się żużl na razie, a politycznych opowieści jest już trochę i nawet wampiry do tego mieszali. Mnie osobiście bardziej zaciekawił stojący z boku Mały Buntownik Dymitr niż Poważny Ławr.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Hien dnia Wto 20:37, 30 Lis 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 20:43, 30 Lis 2010    Temat postu:

Hien, nie w świątyni. Na cmentarzu. Od kiedy masz w świątyni brzózki? Czytaj uważnie *Lillchen się wyzłośliwia, bo wie, że na hienie może*.
Co działo się w głowie Ławra, winno na razie zostać tajemnicą.

A co do zagadki, tajemnicy, intrygi i takich tam - czyż hien mnie nie zna? To wszystko są preteksty. Nie zwykłam walić zagadkami prosto w oczy na samym wstępie i nic nie jest tym, czym się wydaje. Przypominam, że to ino prolog, proszę mi nie sądzić blisko tysiącstronicowej powieści po wątłej budowy wstępie ;>

Przypominam takoż, iż rola Dymitra w prologu Szkoły ograniczała się do zostawienia po sobie dymu tanich fajek.

I bardzo, bardzo nie lubię, kiedy ktoś próbuje po dwóch stronach przewidzieć, o czym będzie powieść. Nie lubię tego prawie tak samo jak traktowania autorki niczym idiotki (hiena, mam nadzieję, rozumie porównanie).


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Wto 20:47, 30 Lis 2010    Temat postu:

Naprawdę? Och. Hien myślał, że je przez drzwi było widać. No cóż, hien nie powinien mieć wątpliwości, bo kompletnie świat nieopisany. A teraz to ani świata, ani co się w głowie dzieje, takie w sumie plecenie trzy po trzy.

Hien nie traktuje, ale hien się obawia, czy nie będzie za dużo pewnych rzeczy, by hien mógł je znieść.

Edycja: swoją drogą, hien już wypominał, że jeśli za dużo fabuły, to wszystko w próżni, jak to było z Dimą i Taszą na radosnej wycieczce, co tak dużo o nich było, że hiena nawet nie obczajała, kiedy są w samochodzie, a kiedy poza nim...
Co zresztą ja ze swej strony dokładnie zaznaczałam. Jeśli coś jest w powieści, pozostaje poza moją kontrolą, czy czytelnik to zauważy.
Lill (bo musiała, po prostu musiała się wtrącić).


No ale, niech inni się wypowiedzą. Hien uważa, że to za krótki fragment i hiena nie zaciekawił, ot co.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Hien dnia Wto 20:49, 30 Lis 2010, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 10:06, 04 Gru 2010    Temat postu:

Rozdział I: Ti amo

Damska dłoń w rękawiczce nacisnęła zimną klamkę. Drzwi zaskrzypiały, odsunęły się jednak posłusznie, ukazując wnętrze biura prezesa.
Jak zwykle był sam. Nigdy nie zatrudniał sekretarki, wyznając filozofię „zrobię ja – zrobię najlepiej”. Nawet do swojej kawy nie pozwalał się nikomu dotykać. Zazwyczaj ją to bawiło – lecz teraz dziękowała Bogu za tę samowystarczalność, zwiększającą choć odrobinę pewność, że podczas rozmowy nikt niepożądany nie wparuje znienacka do gabinetu.
– Mogę? – spytała, unikając jego wzroku. Wstał zza biurka, przytakując skinieniem głowy.
– Jasne, Taniu.
Miał w głosie coś tak zaskakująco łagodnego, tak do niego niepasującego, że aż popatrzyła z niedowierzaniem, w pierwszej chwili cofając się o krok. Zaraz jednak, uspokojona wyrazem jego twarzy, na sztywnych nogach podeszła z powrotem do drzwi, po czym wsunęła się do pomieszczenia, cicho, niemal bezszelestnie. Cały czas starała się przy tym opanować łzy uparcie cisnące się pod umalowane powieki. Zbyt wiele ich już wypłakała, żeby rozklejać się i teraz. Zwłaszcza teraz.
– Kiedy ostatnio się widzieliśmy – zaczął, przerzucając papiery na biurku, jakby za wszelką cenę starał się na nią nie patrzeć – wyglądałaś znacznie lepiej.
Wsunęła twarz w futrzany kołnierz płaszcza. Wiedziała, że to widać. Że widać, jak bardzo płakała ostatnimi dniami, jak cierpiała... To wszystko odmalowywało się na jej obliczu. Miała tego świadomość, odkąd rano spojrzała przelotnie w lustro, malując wywinięte rzęsy. Wyglądała, jakby w ciągu weekendu przybyło jej co najmniej kilka lat.
Wyrzuty sumienia mogą człowieka zjeść w krótkim czasie...
– Siadaj – rzekł wreszcie, nie podejmując się najwyraźniej interpretacji jej uporczywego milczenia. – Ale zdejmij ten płaszcz – dodał jeszcze łagodnym, nieprezesowskim tonem. – Mam wrażenie, że pogadamy dostatecznie długo, żebyś się w nim zgrzała. – Uśmiechnął się, pomagając jej pozbyć się okrycia. Nie chciała tej pomocy... A z drugiej strony – odrobinę lepiej czuła się ze świadomością, że nie ma w nim wroga. Że przynajmniej on nie zamierza jej potępić, pomimo iż doskonale wie, czego się dopuściła.
Czego oboje się dopuścili.
– To mów, z czym przyszłaś – zachęcił, gdy oboje usiedli w miękkich, trzeszczących fotelach. Nerwowo poprawiła rękaw bakłażonowofioletowego sweterka. Broszka w kształcie róży spinająca dwa płaty materiału odbiła srebrzystym blaskiem promienie przedpołudniowego słońca.
Zacisnęła palce na oparciu, czując w głowie dojmującą pustkę. Nie umiała ubrać w słowa tego, co kotłowało się w jej głowie, gorączkowo próbując znaleźć ujście – przynajmniej nie w słowa, które nie brzmiałyby banalnie i żałośnie. Co miała powiedzieć? Że przyszła go prosić, żeby jakimś tajemnym sposobem cofnął czas, żeby nie zdarzyło się nic z tego, co faktycznie miało miejsce? Żeby milczał? Żeby nie prosił o więcej, bo też nic więcej nie umiała i nie chciała dać?
Powstrzymywany tak długo szloch wybuchnął wreszcie z całą mocą. Uczucia, tłumione od poprzedniego ranka, gdy przed lekarzem udawała, że wszystko jest w najlepszym porządku, ba, że wręcz się cieszy, nie dały się dłużej ignorować. Tatiana skryła twarz w dłoniach, czując wstyd, ból, upokorzenie i wielki, wielki żal przede wszystkim do samej siebie.
– P...przepraszam – wyszeptała, łykając głośno łzy. – ...Chodzi o to, że ja... że... – Nie umiała powiedzieć nic sensownego, nic w ogóle nie umiała uczynić poza bezmyślnym szlochaniem w sweter, choć od tego płaczu nie był jej ani trochę lepiej. Wręcz przeciwnie. Nie dość, że sama czuła się coraz bardziej podle, to jeszcze zadręczała swoimi problemami jego. A czym on niby zawinił?

Tym, że się z tobą przespał?, zasugerował jakiś wewnętrzny, niegodziwy głosik. Wyśmiała go, wyłącznie w głębi duszy. Przecież sama tego chciała, to ona go pocałowała, to ona powiedziała, że potrzebuje trochę ciepła. Jak mogłaby go obwiniać o to, że nie zostawił jej wtedy samej?
– Taniu, spokojnie. – Wyciągnął rękę w jej stronę. Szybko cofnęła dłoń, nie mając pojęcia, czego tak właściwie się boi. – Zrobię ci herbaty, chcesz?
Jakie to było zabawne w całej swej przewrotności. Przez dwa lata miała wyrobione zdanie o prezesie. Owszem, wydawał się sympatyczny, ale jednocześnie sprawiał wrażenie takiego… niedostępnego. Był na „ty” ze wszystkimi podwładnymi, wiedział o nich aż nadto wiele, ale oni o nim nie mieli pojęcia. Starannie chronił swoje życie prywatne i przez to trzymał się na odległość od ludzi. Było coś, co stawiało go ponad całą ekipą – nie, nie tylko stanowisko, coś więcej, jakby należał do zupełnie innej rzeczywistości. Tatiana podziwiała go i bała się jednocześnie.
Tymczasem w ciągu zaledwie kilku dni dystans między nimi stopniał do zera. A teraz, jakież to dziwne, siedziała u niego w biurze, pośród standardowego bałaganu (Może gdyby miał sekretarkę…), a on oferował jej herbatę, i to jeszcze z tym dziwacznym, zakłopotanym uśmiechem. Ani ta mina do niego nie pasowała, ani nieszczęsna herbata.
Tatiana pokiwała głową, wycierając łzy rękawem. Zaraz tego pożałowała – na nowym swetrze pozostał ślad tuszu do rzęs.
Przymknęła oczy. Starając się uspokoić, skierowała uwagę na dobiegające ją odgłosy: kroków, nalewanej do elektrycznego czajnika wody, coraz intensywniejszego bulgotania. Wyobraziła sobie, że siedzi w kuchni własnego domu, a tym, który przygotowuje herbatę, jest Wiktor. Że nie zdarzyło się nic wielkiego, tylko znowu skoczyło jej ciśnienie z powodu marudzenia mamy.
Ocknęła się dopiero, gdy do jej nozdrzy dotarła woń świeżo parzonej mięty. Pociągnęła nosem.
– Jeszcze płaczesz?
Patrząc na jego twarz, nie potrafiła wywnioskować, czy zadał to pytanie z troski, czy ze zwykłej ciekawości. Widocznie wyczerpał się jego limit opiekuńczych gestów. Może to i lepiej?
– Nie przyszłaś wczoraj – odezwał się nieznośnie formalnym tonem. Tatiana nie rozumiała tej nagłej przemiany.
– Źle się czułam – odparła szybko, nie dając mu możliwości wypowiedzenia słów, które zabolałyby jeszcze bardziej. A potem, bojąc się, by nie zinterpretował tego zdania błędnie, dodała: – Fizycznie źle.

Psychicznie od soboty czuję się fatalnie.
– Byłaś u lekarza?
Nadszarpnięte ostatnimi dniami nerwy znów puściły. Na dźwięk ostatniego słowa po twarzy Tatiany pociekły strumienie łez. Tym razem zebrała resztki pozostałych sił, by je powstrzymać.
– Tak – odparła cicho. Nie patrzyła mu w oczy; nie potrafiłaby. Skupiła uwagę na połyskującej w blasku przedpołudnia łyżeczce, którą przerzucał z ręki do ręki.
Tatiana zdała sobie sprawę, że jeśli teraz nie odważy się wypowiedzieć tego, z czym przyszła, z każdą chwilą będzie tylko gorzej. Przecież kiedyś – i to szybko – musiała mu powiedzieć. Nie owijając w bawełnę.
– Jestem w ciąży… – wypaliła z prędkością kałasznikowa. Chciała dopowiedzieć drugą część zdania, lecz jej plany zniweczył brzęk upadającej na posadzkę łyżeczki.
Spodziewała się emocjonalnej reakcji – ale żeby aż tak? Nie należał do osób, którym przedmioty wylatują z rąk z byle powodu, a chyba nie przejął się aż tak faktem, że jego podwładna będzie mieć dziecko. Co zatem…?
Gdy odważyła się spojrzeć na zastygłą w wyrazie najwyższego przerażenia twarzy, w lot wszystko zrozumiała.
– Nie, nie z tobą. – Zaśmiała się histerycznie z absurdalności tego podejrzenia. – To trzeci miesiąc – dodała tonem wyjaśnienia, choć każde słowo przychodziło jej z wyraźnym trudem.
Nie mogła nie usłyszeć westchnienia ulgi, jakie z siebie wydał i naprawdę żałowała, że za moment znowu będzie musiała powiedzieć coś, co raczej mu się nie spodoba.
– Wiktor wie? – zainteresował się uprzejmie, zanim zdążyła wyartykułować swoją prośbę.
– Wie – westchnęła. – I właśnie dlatego chciałabym… chciałabym… – żeby ktoś cofnął czas – …żeby nikt się nie dowiedział, że między nami coś było. – Nagle nabrała nowych sił. Świadoma, że nie wystarczy ich na długo, pospiesznie kontynuowała: – Wiktor może nie zawsze traktuje mnie tak, jak bym tego oczekiwała... ale to mój mąż. Kocham go. Zależy mi na nim. Chcę, żebyśmy tworzyli szczęśliwą rodzinę. Zwłaszcza teraz. Przepraszam.
Wstał już w trakcie jej przemowy. Chodził po gabinecie, a z jego twarzy nie dało się wyczytać, o czym myśli.
– Taniu, sądziłem, że to jasne – oznajmił, wysłuchawszy jej do samego końca. – Było fajnie, jesteś… urocza, ale to tylko jedna noc. Nie zależy mi na czymś więcej i cieszę się, że tobie też nie.
Z jednej strony poczuła ulgę, z drugiej jednak jego słowa zabolały. Chyba żadna kobieta nie chciałaby słyszeć czegoś takiego – że była, jak on to ujął, „urocza” przez jedną noc, ale dla niego to nic szczególnego. Czego zresztą się spodziewała? Przecież on takich panienek miał na pęczki, o jego bogatym życiu seksualnym krążyły legendy… Dlaczego akurat ona miałaby być wyjątkowa?
Westchnęła znów, karcąc się w duchu za to, że sama nie wie, czego chce.
– To nie wszystko – oświadczyła po chwili. – Chciałam też… złożyć wymówienie – dokończyła twardo, kryjąc łamiący się zdradziecko głos. Nerwowym gestem wciąż nawijała sobie na palec kosmyk jasnych włosów.
Odwrócił się błyskawicznie, a na jego twarzy dostrzegła zdumienie.
– Rozumiem, że jest ci teraz ciężko – zaczął familiarnym tonem – ale to naprawdę nie powód, żeby…
– Kiedy ja już podjęłam decyzję – przerwała mu szybko – i nie zamierzam jej zmienić. Wiesz przecież, że z moim zdrowiem nie jest najlepiej; w takim stanie nie powinnam pracować.
Choć brzmiało to jak marna wymówka, Tatiana nie kłamała. Faktycznie od małości była chorowita i słaba, a odkąd zaczęli z Wiktorem starać się o dziecko, wszyscy lekarze tłumaczyli jej, że ciążę najprawdopodobniej będzie musiała przeleżeć.
– I jak ty to sobie wyobrażasz? – Teraz jego głos stał się nieprzyjemnie ostry. – Jest koniec grudnia, mamy miesiąc na podpisanie kontraktów z zagranicznymi, zamknięcie budżetu na przyszły sezon, a bez głównej księgowej to raczej niewykonalne. Nie możesz zaczekać do lutego?
Jeśli chciał, żeby znowu ją zabolało, udało mu się pierwszorzędnie. No tak, jemu nie zależało na niej jak na osobie, tylko jako na tej przeklętej głównej księgowej, która musi w ciągu najbliższego miesiąca odwalić najgorszą robotę.

Czego ty oczekiwałaś? Że będzie cię na kolanach błagał, żebyś została, bo jesteś jedyna i niezastąpiona?
– Myślałam o tym – skłamała na poczekaniu, wpadając na doskonały pomysł. – Jest ktoś, kogo z czystym sumieniem mogę ci polecić. Mój znajomy jeszcze ze studiów, aktualnie szuka pracy. Obowiązkowy, lojalny, zna się na rzeczy…
– Już, już. – Nie dał jej dokończyć. – Wystawianie facetowi laurki nic nie da, ważne, żeby sprawdził się w sytuacji kryzysowej. Ale jak zdziwi go tempo pracy, powiem, że to twoja zasługa – zastrzegł, choć dało się wyczuć, że to bardziej żart niż autentyczna złość. – To jak się ten twój znajomy nazywa?
– Antonow – odparła. – Grigorij Grigorjewicz. Chcesz numer?
– Przyda się – rzucił, sięgając po stojący w kubku na biurku długopis. Usiadł, by koślawym pismem mańkuta zanotować podany przez nią szereg cyfr. – I wybacz, że tak się uniosłem – dodał, skończywszy. – Wiesz, czego od nas oczekują tutejsi, nie? Zwariować można od tej presji, a jak nie zakontraktujemy jakiejś gwiazdy, wszystkim się dostanie.
Akurat tego dnia wymagania stawiane żużlowemu klubowi z Togliatti były jedną z ostatnich rzeczy, jakie Tatianę obchodziły. Słuchała jednak cierpliwie, po czym zdobyła się nawet na niepewny żart:
– Czyli można powiedzieć, że uciekam jak szczur z tonącego okrętu? –
Albo raczej jak ciężarna szczurzyca. Spróbowała się uśmiechnąć. Wyszło zapewne krzywo i sztucznie.
Przygryzł wargę.
– Dokładnie tak – oznajmił wypranym z emocji głosem. Ta zmienność stawała się drażniąca. Tatiana domyślała się jej przyczyny, mimo to wolałaby, żeby konsekwentnie trzymał się jednego nastroju – wtedy przynajmniej wiedziałaby, czego się spodziewać. – Trudno, rób jak chcesz, na siłę cię tu nie zatrzymam.
– Przepraszam, że stawiam cię w takiej sytuacji – odparła, czując, że to właśnie powinna powiedzieć. A potem dodała coś jeszcze; coś, czego – choć nie dałoby się tego nazwać kłamstwem – wcale rzec nie chciała:
– I… dziękuję. Dziękuję, że mnie wtedy nie zostawiłeś. – Znów poczuła łzy w oczach, a jednak wcale nie żałowała tych dwóch zdań. Dla niego może i była to kolejna przygoda, dla Tatiany – dowód na to, że nie jest skazana wyłącznie na wieczne wyczekiwanie ukochanego męża. Czego by nie mówić, tamtej nocy chyba pierwszy raz poczuła się naprawdę doceniona.
Prezes zamrugał ze zdziwienia.
– Mimo wszystko? – spytał, pozwalając sobie na dyskretny uśmiech.

– Mimo wszystko…
Tatiana popatrzyła na swoje odbicie w brudnej szybie. Fatalnie wyglądała z podkrążonymi oczami, śladami łez na policzkach i zaczerwienionym nosem. Szlafrok i nieumyte włosy, strąkami opadające na czoło, też nie pasowały do wizerunku atrakcyjnej kobiety, jaką przecież bez wątpienia była. Tylko może nie teraz, gdy kolejny dzień z rzędu płakała z tego samego powodu.
Za oknem niewielkiego pokoju wirowały płatki śniegu, tworząc kontrastowo wesołe tło dla ponurego odbicia.
– Mówiłaś coś, córeczko?
Odwróciła się, rzucając nieprzytomne spojrzenie na stojącą w progu Jewgieniję z półtoraroczną Larysą na rękach. Mała bawiła się siwiejącymi włosami babci, jednak jej wielkie, niebieskie oczy obserwowały uważnie każdy ruch matki.
– Nie, nic – odparła szybko Tatiana. Z narastającym zdenerwowaniem patrzyła, jak matka ze zmarszczonym czołem siada na opartym o łóżko Tatiany krześle. Zapowiadało się na poważną rozmowę – taką właśnie, której była główna księgowa Daewoo Togliatti za wszelką cenę starała się uniknąć.
– Mamo, nie jestem w nastroju…
– Przecież widzę – ofuknęła ją Jewgienija, jednocześnie delikatnie odsuwając drobne rączki Larysy od swoich okularów. – I wcale mi się to nie podoba. Całymi dniami siedzisz i ryczysz, nawet się z małą nie pobawisz. Ona też jest niespokojna, wyczuwa, że się martwisz.
Tego właśnie Tatiana chciała uniknąć – kazania o tym, że należy z godnością ponosić konsekwencje swoich decyzji, a nie zadręczać nimi siebie i całe otoczenie. A że matka do takiej tyrady dążyła – to było niemal pewne. Zawsze krytykowała Tatianę, zwłaszcza odkąd ta wyszła za Wiktora. Aż dziwne było, że postanowiła zaopiekować się córką i wnuczką po tym, jak mężczyzna wyrzucił obie na bruk.
– Skończ z pretensjami, proszę… – jęknęła Tatiana, przyciskając do siebie poduszkę, jakby chciała stworzyć przy jej pomocy barierę między sobą a matką.
Jewgienija wzruszyła ramionami, wciąż zajęta wiercącą się na jej kolanach Larysą.
– Wiesz, córeczko, o co mam do ciebie pretensje? – spytała, poprawiając okulary. – Wiesz? Tylko o jedno – że nie związałaś się z tym facetem, z którym zdradziłaś Wiktora. Na pewno byłby lepszym mężem i ojcem niż ten twój, pożal się Boże, notariuszek…
Nie powiedziałabym westchnęła w duchu Tatiana, nawet nie próbując sobie wyobrażać prezesa Daewoo Togliatti w roli męża i ojca. Taka sytuacja wydała się zbyt absurdalna, by poświęcać jej choćby jedną myśl.

*

Styczeń roku 2010 okazał się solidnym policzkiem dla piewców teorii globalnego ocieplenia. Europę ogarnęły bowiem mrozy o niespotykanej dotąd sile, śnieg zaś – nic sobie z owego rzekomego ocieplenia klimatu nie robiąc – sypał w najlepsze od kilku dni, doprowadzając do szału ludzkość w każdym niemal miejscu Starego Kontynentu. Drogowcy psioczyli na pogodę, pociągi nie kursowały, a w sklepach ze sprzętem ogrodniczym już dawno zabrakło łopat. Co gorsza, chwilowo nic nie zapowiadało nadejścia wyższych temperatur – jak co dzień oznajmiali sfrustrowanym Europejczykom prezenterzy pogody: „astronomiczna wiosna zaczyna się dwudziestego pierwszego marca. Trzeba czekać”.
By jednak równowagę w przyrodzie zachować, istniały osoby – choć były w zdecydowanej mniejszości – które taki stan rzeczy cieszył. Do tej jakże zacnej grupy z pewnością zaliczali się turyści przebywający w Alpach. Włoska prowincja Trydent, przez miejscowych zwana pieszczotliwie Trentino, przeżywała istne oblężenie, a właściciele kurortów narciarskich zacierali ręce, patrząc na zyski osiągnięte w przeciągu niespełna miesiąca nowego roku. W końcu – nic tak nie przyciąga amatorów narciarstwa jak świeżutki śnieg dzień w dzień i temperatury, przy których robienie czegokolwiek innego poza szusowaniem po stokach wydaje się zwyczajną stratą czasu.
Nie inaczej działo się w miejscowości Andalo, ulokowanej nieopodal Dolomitów. Maleńkie miasteczko z zaledwie tysiącem stałych mieszkańców dawno już postawiło na turystykę jako źródło dochodów, całkowicie niemal porzucając dotychczasowe zajęcie – rolnictwo. Nic więc dziwnego, że tubylcy paradowali po okolicy z szerokimi uśmiechami, wiedząc doskonale, iż tego roku zarobią prawdopodobnie więcej pieniędzy niż kiedykolwiek przedtem. Urokliwe miejsce, znajdujące się między szczytami Piz Galin oraz Paganella, dzięki wyjątkowym – nawet jak na Trydent – widokom oraz renomie, którą przez lata zyskało jako ośrodek sportów zimowych, było od dawna pełne turystów. Na uliczkach dawało się słyszeć przynajmniej sześć różnych języków, a parkingi okupowały rzędy samochodów z zagranicznymi rejestracjami.
Szczególne powody do zadowolenia miał właściciel sporego hotelu na via Priori – Alessandro Ragocelli. Czterokondygnacyjny budynek u stóp ośnieżonych wzgórz nie posiadał już ani jednego wolnego pokoju – a to głównie za sprawą nietypowej grupy, która, nawiedziwszy Andalo przed niespełna dwudziestoma dniami, zatrzymała się w tym właśnie miejscu, gdzie zamierzała zostać przez trzy tygodnie. Niemal całe drugie piętro oraz część poddasza zostały zarezerwowane przez czternastu wysportowanych chłopaków i kilku starszych mężczyzn, w tym jednego z dorastającą córką. Większość z nich komunikowała się między sobą w kompletnie dla signor Ragocelliego niezrozumiałym języku, który kojarzył się mu z dzikimi, wschodnimi rubieżami Europy, gdzie zawraca wszelkie ptactwo, a najpopularniejszy środek transportu stanowią drewniane sanie. Przynajmniej takie opinie o owych terenach słyszał. Goście, na szczęście, na dzikusów nie wyglądali, dobrze płacili i nie sprawiali zbytnich problemów. Na dodatek ten, który odpowiadał za kontakty z obsługą, przedstawił ich jako zespół obecnych Drużynowych Mistrzów Polski na żużlu, co brzmiało dumnie. Choć, rzecz jasna, Ragocelli nie miał zielonego pojęcia, czym cały ten „żużel” jest. Ale kto by się przejmował taką drobnostką?
Tej środy tajemniczy goście z Polski – o których wiedział jeszcze, że wychodzą z hotelu bladym świtem, a wykończeni wracają wieczorem – zwrócili się do signor Alessandra z nietypową prośbą. Oto bowiem spokojnej dotąd grupie zachciało się dyskoteki. I to nie jakiejkolwiek ani gdziekolwiek, tylko w hotelowym barze, wyłącznie dla gości przybytku Ragocelliego. Prezes mistrzowskiego zespołu, imiennik właściciela o nazwisku nie do wymówienia, przez pół dnia łamaną angielszczyzną tłumaczył, że „jego chłopcy zasłużyli na jakąś rozrywkę” i że „w mieście nie ma nawet porządnej knajpy”. Obiecywał przy tym dużo euro. Na tyle dużo, iż wreszcie Ragocelli przystał na prośbę, pod tym jedynie warunkiem, by dyskoteka pozostała otwarta dla gości nie będących członkami polskiej grupy.
Nawiasem mówiąc, Ragocelli zawsze sądził, że nie ma czegoś takiego jak ciemnoskóry Polak. Tym bardziej ciemnoskóry Polak z perfekcyjnym londyńskim akcentem. Alessandrowi przemknęło przez myśl, że może to jednak Anglik. Ale skoro prezes mówił o Drużynowych Mistrzach Polski…
Jak widać, Ragocelli wielu rzeczy o polskich drużynach żużlowych – czymkolwiek by one tak naprawdę nie były – jeszcze nie wiedział.

*

Rascwietali jabłoni i gruszy, popłyli tumany nad riekoj… – rozległo się na korytarzu na drugim piętrze hotelu przy via Priori. W zamyśle miał to chyba być początek radosnego i swobodnego w interpretacji wykonania znanej rosyjskiej piosenki; w praktyce wyszło nieco gorzej. Prawdopodobnie jęki potępionych brzmiałyby weselej. I potępieni mniej by fałszowali.
Zmierzający ku jednemu z pokoi czarnowłosy chłopak drogą dedukcji zidentyfikował właściciela głosu. Po pierwsze – piskliwy falset dobywał się zza jedynych uchylonych drzwi w okolicy, tych oznaczonych liczbą dwieście dziesięć. Po drugie – w pokoju o tym numerze mieszkała osoba obdarzona narcystyczną osobowością, a wyłącznie tacy ludzie potrafią się drzeć na całe gardło, nie zdając sobie sprawy, że słuchu nie posiadają za grosz. Po trzecie zaś – tylko ta osoba mogłaby śpiewać… to za mocne słowo; powiedzmy – „wykonywać”… rosyjską piosenkę żołnierską.
Chociażby dlatego, że z dwójki mieszkających w hotelu Rosjan jeden za nic w świecie nie śpiewałby, nie mając pewności, iż nikt go nie słyszy.
– Gawrosza, do licha ciężkiego! – warknął chłopak, kopniakiem otwierając uchylone drzwi i wkraczając do pokoju. – Czy ty mógłbyś się uciszyć?
Nie minęła chwila, a zza rogu wynurzył się rzeczony Gawrosza, dokładniej zaś rzecz ujmując – Gawrił Pietrowicz Andrychow.
Był to mężczyzna dobiegający trzydziestki, pomimo iż wygląd wskazywał na znacznie mniej. Twarz o łagodnych rysach otaczały blond włosy, układające się – nie bez pomocy rozmaitych specyfików – w delikatne fale. Zarumienione od mrozu policzki oraz łobuzerski uśmiech przydawały mu chłopięcego uroku, podobnie jak zadarty nos czy cienkie, jasne brwi. Jakby dla kontrastu, sylwetka Gawroszy nie przypominała typowej dla niewinnego młodzieńca. Wypracowana dzięki latom intensywnych ćwiczeń muskulatura rysowała się delikatnie pod obcisłą koszulką w kolorze niewiele mającym wspólnego z szeroko pojętą poprawnością polityczną. Nie wspominając już o tym, że jaskraworóżowa barwa krzywdzi oczy większości ludzi.
Tylko czy ktoś przekonany o swojej niepowtarzalności w takim stopniu jak Gawrił przejmowałby się opinią pospólstwa?
– Wyglądasz jak… jak… – Czarnowłosy szukał przez chwilę odpowiedniego słowa. Nie znalazłszy go, posłużył się tym, które akurat podsunął zblazowany przerażającym kolorem umysł: – Jak pedał!
Gawrosza poprawił opadający na oczy kosmyk, chrząkając wymownie.
– Kochany Emilu, dwie sprawy – poinformował z wyraźnym niezadowoleniem. – Po uno – wykazał się znajomością tutejszego języka – Wania nie byłby zachwycony, gdyby usłyszał to określenie, chyba zdajesz sobie z tego sprawę?
W słowach Gawriła kryła się całkiem poważna groźba. Wspomniany Wania szefował głównemu sponsorowi żużlowego klubu Daewoo Togliatti, w barwach którego występowali obaj mieszkający w pokoju dwieście dziesięć żużlowcy. A obrażać orientacji sponsora się zwyczajnie nie godzi, jakakolwiek by owa orientacja nie była.
– Po duo – kontynuował Gawrosza tonem mędrca – mógłbyś okazać trochę wdzięczności temu, dzięki któremu trafiłeś w szeregi tak zacnej drużyny. – Miał na myśli oczywiście siebie. – Po tre zaś…
– Miały być dwie sprawy – zauważył zgryźliwie Emil, mijając kolegę i opadając na jedno z dwóch stojących w pokoju łóżek. – A w ogóle, idę spać. Nawet nie wiesz, jak ciężko się biega w śniegu po kostki… – To powiedziawszy, zamknął oczy, chcąc w trybie natychmiastowym spełnić swe postanowienie.
Sen jednak nie nadchodził, głównie z winy Gawriła, hałasującego niczym stado… stado… W myślach Emil szukał włoskich zwierząt, które mogłyby się poruszać stadami. Kojarzyły mu się wyłącznie kozice alpejskie, ale one chyba nie robiły aż takiego rumoru – skakały tylko z pagórka na pagórek, porośniętymi sierścią wargami skubiąc soczyście zieloną trawę… Chociaż może nie zimą. W tym śniegu ciężko było dokopać się do chodnika, a co dopiero mówić o trawie.
Gawrosza tymczasem, tak przynajmniej wynikało z odgłosów, szukał czegoś, przekopując kolejne torby. Postawił sobie za punkt honoru wyglądać olśniewająco na wieczornej dyskotece i podbić serca włoskich dziewcząt, choć dotąd interesowały się nim jedynie kelnerki w hotelowym barze. Głównie z winy samego zainteresowanego, który, jak przystało na zawodnika Drużynowych Mistrzów Polski, porzucił szeroko rozumiany podryw na rzecz intensywnego treningu. Wszystko przez widmo „grzania ławy” na kolejnych meczach – klub z Zielonej Góry już w ostatnim sezonie miał czterech wyśmienitych seniorów, teraz zaś dobił do tego grona kończący wiek juniorski wychowanek, Anatol Grzegorzewski. Jako że twórcy regulaminu nie zamierzali tego niuansu uwzględnić, powiększając liczbę uczestniczących w meczu seniorów, Andrychow pozostał z przekonaniem, iż szykuje się ciężki bój o miejsce w składzie. Tym też przekonaniem co dzień do znudzenia zadręczał biednego Emila, jak gdyby pojąć nie mógł, że chłopak posiada własne problemy, o ileż poważniejsze od lęków kolegi.
Nagle ustały odgłosy nerwowej krzątaniny, a po pokoju przebiegł pomruk zadowolenia. Widocznie Gawrił odnalazł niezbędne elementy dyskotekowego ekwipunku. Emil, zdążywszy już pożegnać się z myślą o drzemce, odzyskał nadzieję na godzinę zbawiennego snu.
Niestety, los najwyraźniej nie sprzyjał młodemu żużlowcowi.
Wyhadiła na bierieg Katiusza… – wydarł się ponownie Andrychow, prawdopodobnie podskakując, bowiem przy każdym słowie rozlegał się odgłos uderzania zimowego obuwia o klepki podłogowe. Nie to jednak ubodło Emila najbardziej. O wiele gorsze wydało się jedno słowo z piosenki, to, na które jeszcze miesiąc temu nie zwróciłby najmniejszej uwagi.
Katiusza…
A właściwie Katarzyna Konarska.
Poznał ją pierwszego dnia pobytu we Włoszech. Przyjechała na zgrupowanie razem z ojcem, menedżerem zielonogórskiej drużyny. Ponoć jednocześnie zaczęła staż w jakiejś gazecie, gdzie miała pisać o żużlu, stąd jej obecność na obozie kondycyjnym. Zachowywała się niczym rasowa żurnalistka – wszędzie jej było pełno, wszędzie wtykała spiczasty nos i sprawiała wrażenie, jakby po dwóch dniach znała już wszystkie tajemnice żużlowców. Z początku wydała się Emilowi zbyt barwna i głośna, niby jakaś egzotyczna papuga. Urodą także pasowała do epitetu „egzotyczna”.
Z wyglądu przypominała Hiszpankę, może Włoszkę – lecz na pewno nie Polkę. Gęste, czarne włosy, pofalowane u końców, podtrzymywała barwną opaską – w przeciwnym wypadku ich kaskada zalałaby zapewne pół hotelu. Oczy o nietypowej, złotej barwie unosiły się delikatnie ku górze, nadając dziewczynie wygląd polującej kocicy. Do tego dochodziła skóra o kilka odcieni ciemniejsza od karnacji przeciętnego mieszkańca Europy Środkowo-Wschodniej. Fakt ten z lubością podkreślała jasnymi strojami w krzykliwych i pozornie zupełnie do siebie niepasujących kolorach.
Gdy minął pierwszy szok, Emil powoli zaczął się przyzwyczajać do niezwykłości Katarzyny. Tym bardziej, że przebywał w jej towarzystwie zaskakująco często. Przysiadała się na wspólnym śniadaniu, na stokach szusowała gdzieś w pobliżu… Bezustannie migała mu przed oczami również podczas pieszych wypraw, zawsze z nieodłącznym aparatem uwieszonym na szyi. Czasem aż sam nie wiedział, co o tym myśleć.
Co ciekawsze, okazało się, że dziewczyna zna rosyjski. Może nie biegle, ale na poziomie umożliwiającym jako-taką komunikację. Mówiła dość dziwacznie, z tendencją do akcentowania każdego słowa na drugą sylabę od końca. Emil poprawiał ją wtedy bez cienia złośliwości, wyłącznie z czystej chęci pomocy. A stale kręcący się gdzieś w pobliżu Gawrił wybuchał śmiechem i stroił do młodszego kolegi znaczące miny.
Z dnia na dzień Katia – jak kazała do siebie mówić – piękniała w oczach Emila. Przestała być tylko barwną papugą, a powoli stawała się atrakcyjną, młodą kobietą. W dodatku – kobietą, która zwracała na niego uwagę.
Co nie zmieniało faktu, że młody żużlowiec czuł się w jej obecności nieco skrępowany.
– Gawrosza, milcz, ja cię proszę! – jęknął teraz, wydało mu się bowiem, iż połączenie dramatycznego wycia z tym ślicznym imieniem to niemal świętokradztwo. By nie słyszeć dalszych prób wokalnych kolegi, zakrył głowę hotelową poduszką.
Gawrił na chwilę zaprzestał śpiewu, choć nie miało to nic wspólnego z troską o kolegę.
– Byś się ogarnął dla tej swojej Katiuszy – oznajmił złośliwie, rzucając na łóżko Emila coś, co zapewne było częścią garderoby. Chłopak zerknął w tamtą stronę, by ujrzeć połyskujące srebrzyście spodnie-dzwony. Zaraz pożałował, że w ogóle otwierał oczy.
– No, nie krzyw się tak – usłyszał jeszcze głos Andrychowa. – Laskom to się podoba, mówię ci.
Podoba się?, prychnął w duchu Emil. Niemożliwe!
… A jeśli jednak? W końcu – co on wiedział o kobietach? Z pewnością mniej niż Casanova rosyjskiego żużla, Gawrił Pietrowicz Andrychow. Pobieranie lekcji u samego mistrza tylko pozornie zdawało się idiotycznym pomysłem.

*

– Hej! – Zdyszany damski głos przywrócił Emila do rzeczywistości. – Co tak sam siedzisz?
Spojrzał na nią nieprzytomnie. Katia wyglądała… olśniewająco. Dosłownie. Na jej włosach połyskiwały złote drobinki, a ponad oczami błyszczał beżowy cień, rozjaśniając opaloną twarz. Lśniła też suknia wyszywana cekinami. Tylko biżuteria dziewczyny pozostała dla kontrastu całkowicie matowa.
Na imprezie Katia święciła triumfy. Nie tylko dlatego, że była tam jedną z niewielu przedstawicielek płci pięknej. Wydawała się wprost stworzona do tańca w świetle barwnych, migoczących reflektorów. Nic więc dziwnego, że na parkiet porywali ją kolejni żużlowcy, aż wreszcie sama zrezygnowała z dalszego balowania, by odejść w kąt, ocierając z czoła kropelki potu. Wtedy też przysiadła się do Emila, który dotąd obserwował ją z bezpiecznej odległości, zachwycając się nienaganną figurą dziewczyny i gracją, z jaką Katia tańczyła. Rola cichego wielbiciela najbardziej odpowiadała młodemu żużlowcowi.
– Bo patrzę na ciebie – wyrwało mu się bezwiednie. Przez chwilę miał wrażenie, jakby na policzkach Katii pojawił się rumieniec.
Zapanowało niezręczne milczenie. W oddali dało się słyszeć krzyczących coś radośnie żużlowców, nieźle już wstawionych. W głośnikach dudniła muzyka, jakiś włoski przebój, na dźwięk którego nogi same rwały się do tańca. Nogi Emila były teraz jednak ciężkie jak z ołowiu.
Mijało zdecydowanie zbyt wiele sekund bez słów, a chłopak wszystkie je policzył w poczet straconych. Nie wiedział, jak ma się zachować, co zrobić, co powiedzieć… Bał się, że jedno słowo nie tak wystarczy, by przecudnej urody anielica – śmiał kiedykolwiek nazywać ją „papugą”?! – rozpłynęła się we mgle. Wypity alkohol, zaledwie jeden maleńki kieliszek, szumiał mu w głowie, a w oczach to się dwoiło, to znów obraz stawał się nieostry, tak że Emil widział tylko zlewające się barwy jej stroju i jej ciała.
Oprzytomniał dopiero, kiedy zimna dłoń Katii dotknęła jego policzka.
– Co się stało? – spytała delikatnie, zaś jemu zdało się, że słyszy chóry anielskie. Dźwięk tak pięknego głosu wart był chwilowego otępienia. Wart był wszystkiego.
Chłopak pokręcił głową, nie mając siły odpowiedzieć. Ona zaś chwyciła go za przegub i ze zdumiewającą jak na istotę niebiańską siłą pociągnęła ku sobie.
– Muszę ci coś powiedzieć – wyszeptała, spoglądając mu głęboko w oczy. Oszołomiony Emil znów nie odezwał się ani słowem. – Ale to nie tutaj.
Pobiegł za nią jak we śnie. Katia jakby unosiła się ponad ziemią – jej stopy nie dotykały bezdusznej posadzki, nie słychać było nawet uderzeń obcasów o drewniane panele. Młody żużlowiec co i rusz potrącał bawiące się osoby, sala zaś na przemian wydawała mu się pusta i nadmiernie pełna. Kolegów z toru nie dostrzegał, a może wcale nie chciał ich widzieć. Liczyła się tylko ona – lśniąca, eteryczna istotka, prowadząca go po schodach ku cichemu, przytulnemu korytarzowi na pierwszym piętrze.
Przystanęła w końcu, wciąż nie wypuszczając z dłoni ręki Emila. Nie zwracała uwagi na lodowate powietrze, wdzierające się przez otwarte okno. Przez parapet przewieszał się jakiś osobnik – po tej części ciała, jaka pozostała w ciepłym hotelu, nie sposób było go zidentyfikować. Coś krzyczał, możliwe, że po polsku. Nawet, gdyby to było po rosyjsku, Emil zapewne by nie zrozumiał. Nadto oszołomiła go intensywna woń perfum Katii czy choćby samo to, że ona stała teraz tuż obok niego z przedziwną nadzieją wymalowaną na twarzy.
– Co chciałaś mi powiedzieć? – spytał chłopak, zdając sobie sprawę, że jeśli on nie przerwie tego milczenia, będą stać bez słowa do końca świata i o jeden dzień dłużej.
– Że jesteś… – urwała na chwilę, jakby nie potrafiąc znaleźć właściwego określenia – …wyjątkowy. Jedyny. I chciałam spytać, czy… czy ja cię obchodzę? – wypaliła nagle, spuszczając wzrok. Widział teraz tylko jej czarne niczym węgiel rzęsy, na których – czy to możliwe? – tańczyła łza. Coś ścisnęło go za gardło, a jednocześnie zakłuło w sercu, jakby ktoś wbijał w nie igły. Najbardziej na świecie pragnął w jednej sekundzie wypowiedzieć wszystkie piękne słowa, jakie znał, choć miał wrażenie, że to i tak za mało, by wyrazić uczucia do tej dziewczyny, nagle tak płochej i drobnej.
– O-o-oczywiście – wyszeptał, jąkając się nieznośnie. – Obchodzisz mnie… bardzo. Nie da się bardziej.
Prawił banały, tragiczne banały. Nic nie mógł na to poradzić – język plątał mu się jak nigdy, jakby wypił nie kieliszek, a dziesięć, dwadzieścia, sto…
Katia popatrzyła na niego z nadzieją, lecz nie odezwała się ani słowem.
– Ja… – spróbował raz jeszcze, choć czuł, że to próba skazana na niepowodzenie. – Ja…
Nagle ucichła dudniąca muzyka. Nie minęła chwila, a z dołu dobiegły kojące dźwięki wolnej piosenki – jednego z największych włoskich hitów. Prawdopodobnie jedynego, którego tytuł Emil pamiętał. I wraz z tymi nutami na chłopaka spłynęło olśnienie. Ten tytuł… To były dobre słowa, właściwe. Wiedział, że Katia je zrozumie.
Każdy by je zrozumiał.
– Ti amo – oznajmił wreszcie, próbując uspokoić bijące szaleńczo serce. – Kocham cię, Katiu.
Zamrugała kilkakrotnie, nim wreszcie z jej ust wydobyło się krótkie, prawie bezgłośne:
– Ja też. Ja ciebie też.
Świat Emila z nagła pojaśniał. Przymglone dotąd barwy buchnęły teraz całą feerią, a oszołomienie, sięgnąwszy zenitu, opadło raptownie, pozostawiając jedynie ocean bezkresnej radości. Dwa, trzy krótkie słowa, wystarczyły, by zachciało mu się skakać, tańczyć i krzyczeć ze szczęścia. Ledwie powstrzymał się przed wzięciem Katii w objęcia.
Ona nie miała takich oporów. Zbliżyła wargi do jego twarzy i niespiesznie cmoknęła w policzek. Emil zdał sobie sprawę, że w dziewczynie zaszła kolosalna zmiana. Jeszcze chwilę temu stała przed nim wystraszona sarenka, teraz zaś sarenka zmieniła się w zadowoloną kocicę.
– Nie wiesz, jak bardzo chciałam to usłyszeć – westchnęła, śmiejąc się z nutą rozczulenia w głosie. Myliła się. Przecież wiedział…
Znów nie miał pojęcia, co powiedzieć. Ona też nie. Oboje stali w milczeniu, lecz teraz było ono przepełnione niemym zrozumieniem. W oddali osobnik o wciąż niesprecyzowanych personaliach darł się coraz głośniej, z góry dochodziło podejrzane szuranie. Emil mimowolnie rejestrował te dźwięki, chociaż wcale go one nie obchodziły, tak jak nie obchodzili go już podchmieleni koledzy z drużyny ani nawet zbliżający się wielkimi krokami powrót do rzeczywistości.
Ważne, że miał przy sobie Katię.
– Będziemy tak stać całą noc? – usłyszał wreszcie jej głos. Zszedł z marzycielskich obłoków i dostrzegł, że dziewczyna drży z zimna, pocierając dłońmi odsłonięte ramiona. Wpatrywała się w niego roziskrzonym wzrokiem, jednak z czającym się gdzieś głęboko niezadowoleniem. Wiedział, że zrobi wszystko, czego ona sobie zażyczy. Że jeśli każe mu skoczyć w ogień, to skoczy bez wahania. Czekał tylko na rozkazy najcudowniejszej istoty świata.
– Nie chcę tu być – oświadczyła wreszcie, rzucając spojrzenie zranionej łani. – Uciekniemy, co ty na to? Daleko, gdzie nikt nas nie znajdzie…
Gdyby Emil myślał bardziej trzeźwo, propozycja z pewnością wydałaby mu się zaskakująca. W tym jednak momencie gotów był zgodzić się na każdy, choćby i najbardziej szalony pomysł tej dziewczyny. Wszystko, byleby tylko jej nie stracić, nie teraz, gdy już miał ją obok siebie i gdy stała się dla niego całym światem.
– Gdziekolwiek zechcesz – oświadczył, skinąwszy głową. Uśmiechnęła się rozkosznie, po czym znów go pocałowała. Od tamtej pory działał całkiem jak we śnie.
Nie pamiętał, jak pośród gwaru – ów nagle zaczął wyjątkowo działać na nerwy – i pijackich śpiewów porozumieli się w kwestii spakowania niezbędnych rzeczy. Do pokoju, który dzielił z Gawriłem, wszedł po omacku, nie zapalając nawet światła. Wziął tylko kurtkę, przecież niczego więcej potrzebował. Uciekali na chwilę, nie na wieczność, potrzebowali samotności, ale zaraz mieli wrócić… W ostatnim przytomnym odruchu złapał portfel – przeżyć bez pieniędzy na ulicach Andalo wydało mu się niemożliwością.
Na korytarzu paliło się paskudnie jaskrawe, niepotrzebne światło. W świetle tym widział nieobce mu sylwetki, słyszał znajome głosy, choć nie potrafił przypisać ich konkretnym osobom. Ci ludzie coś robili, popychali mebel, a on z trzaskiem sunął po drewnianych panelach. Emil nie rozumiał sensu tego działania. I nie chciał rozumieć. Zależało mu tylko na pozostaniu niezauważonym.
Ostatnia scena, jaką pamiętał, nim z Katią wybiegli na ulicę ku upragnionej wolności, była tak dziwna, że niemal surrealistyczna. Oto bowiem z drugiego piętra wyleciało coś wielkiego i ciężkiego, rozbijając się z hukiem w ośnieżonym ogrodzie. Zaraz potem zaś ponad dudniącą muzykę wzbił się złowieszczy okrzyk:
– Rany boskie!!!
Emil z premedytacją zignorował to, co działo się dalej w budynku. W jednej chwili świat definitywnie przestał go obchodzić.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Robert Mivoir
Ołówek


Dołączył: 04 Gru 2010
Posty: 7
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 12:55, 09 Gru 2010    Temat postu:

Cytat:
Wasia po prostu taki był. Niezwykły. I takim go zapamiętajcie – nie biznesmenem w garniturze, tylko przede wszystkim niesamowitym człowiekiem.

Nie pasuje Sad

Cytat:
A ten nieboszczyk w połyskującej obłudnie trumnie? To naprawdę był Wasia, ten Wasia, z którym Ławr jeszcze kilka dni wcześniej kłócił się o politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych, na którego klął, gdy ten ograł go w pokera...?

Sugerujesz coś... ? Razz


Cytat:
pozostawiając w rękach kobiety cała inicjatywę.

Ą


Cytat:

świeć Panie nad jego duszą

ah te Ruskie i ich fałszywa wiara


Cytat:

Wyrzuty sumienia mogą człowieka zjeść w krótkim czasie...

Gdzieś to już słyszałem Smile Jak starasz się o mądre aforyzmy to staraj się sama je wymyślać. Chociaż może jest to uzasadnione albo się po prostu mylę. Albo niesłusznie cię oskarżam Smile

Cytat:
bakłażonowofioletowego sweterka

hihi Razz
chyba powinno być z myślnikiem. a cytuje to, bo niezwykle usmiechnalem sie Smile

Cytat:
– Jestem w ciąży… – wypaliła z prędkością kałasznikowa.

lol Razz a wbrew pozorom AK nie jest wcale szybki, ale wiem o co ci chodzilo.

Niematotamto, jestem zainteresowany.
Pragnąłbym wiele zagadek i niedomówień. To kocham Smile
Resztę pierwszego rozdziału doczytam wieczorem Smile (skończyłem chyba na tej retrospekcyjnej rozmowie Tani z szefuniem)


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Robert Mivoir dnia Czw 13:03, 09 Gru 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Lill
Autokrata Pomniejszy


Dołączył: 04 Sie 2006
Posty: 813
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 6 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: moja jedyna i ukochana Wieś
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 19:58, 09 Gru 2010    Temat postu:

Robert Mivoir napisał:
Cytat:
Wasia po prostu taki był. Niezwykły. I takim go zapamiętajcie – nie biznesmenem w garniturze, tylko przede wszystkim niesamowitym człowiekiem.

Nie pasuje Sad

Ale że czemu?

Cytat:
Cytat:
A ten nieboszczyk w połyskującej obłudnie trumnie? To naprawdę był Wasia, ten Wasia, z którym Ławr jeszcze kilka dni wcześniej kłócił się o politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych, na którego klął, gdy ten ograł go w pokera...?

Sugerujesz coś... ? Razz

Tu żadne słowo nie jest przypadkowe ;P[/quote]

Cytat:

Cytat:

świeć Panie nad jego duszą

ah te Ruskie i ich fałszywa wiara

*znaczące pochrząkiwanie*


Cytat:
Cytat:

Wyrzuty sumienia mogą człowieka zjeść w krótkim czasie...

Gdzieś to już słyszałem Smile Jak starasz się o mądre aforyzmy to staraj się sama je wymyślać. Chociaż może jest to uzasadnione albo się po prostu mylę. Albo niesłusznie cię oskarżam Smile

A widzisz, dzięki za zwrócenie uwagi, bo to miało być wyróżnione jako osobista refleksja Tatiany.

Cytat:
Cytat:
bakłażonowofioletowego sweterka

hihi Razz
chyba powinno być z myślnikiem. a cytuje to, bo niezwykle usmiechnalem sie Smile

Bez myślnika. Bakłażanowy to odcień fioletu, więc bez myślnika Wink

Cytat:
Niematotamto, jestem zainteresowany.
Pragnąłbym wiele zagadek i niedomówień. To kocham Smile
Resztę pierwszego rozdziału doczytam wieczorem Smile (skończyłem chyba na tej retrospekcyjnej rozmowie Tani z szefuniem)

Ojej, to się cieszę, że zainteresowałam. Zagadki i niedomówienia mogę obiecać w ilościach przekraczających dopuszczalne przez UE normy : )


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 15:04, 12 Gru 2010    Temat postu:

Ta cała Tatiana wydaje mi się strasznie rozmamłana. Publicznie buczeć, brr. Powinna się chociaż pod krzesło schować. No ale to tylko hienie osobiste przekonania.
Za to Katia - mimo iż pierwotnie wzbudziła hienia niechęć tym swoim południowym typem (no naprawdę, Hiszpanka czy Włoszka, jakby Słowenki też ciemnej karnacji nie miały D:< ) ostatecznie nam się spodobała, bo z pewnością babka charakterna. I kompletnie oderwana od świata.

Pierwszy fragment rozdziału wydał nam się nieco nieczytelny. Nie wiedzieliśmy ni w ząb, o co chodzi, jakiś Wiktor, jakiś romans, przypuszczaliśmy, że Tatiana mordercę jakowegoś na męża napuściła, ma wyrzuty sumienia i dlatego tak buczy bez przerwy. Trzy razy musieliśmy przeczytać, by załapać ogólny sens. Trochę jakby za dużo tej tajemniczości, przez nagromadzenie luk w informacjach kompletnie nie wiedzieliśmy, o co kaman. No ale my nigdy nie domyślamy się żadnych takich rzeczy jak zdrady, jesteśmy totalnymi ignorantami, którzy nie widzą najbardziej ewidentnych dowodów, więc w sumie nie dziwne, żeśmy nic nie załapali. Aczkolwiek faktycznie Dima jako przykładny mąż i ojciec to absurd.
W drugim fragmencie chętnie obejrzelibyśmy parę widoków, szkoda, że nie zostały zaserwowane. Góry w zimie wyglądają wszak tak wspaniale, sądzimy, że przydałyby się w opisie górskiej miejscowości, choćby wspomniane. Albo coś o zagrożeniu lawinowym w wyższych partiach. (Po naszych przygodach w Wiśle kategorycznie twierdzimy, że są jedną z najbardziej znaczących rzeczy w górskich miejscowościach.) Po opisującym miejscowość wstępie zaś mamy opis żużlowej grupki - to musimy pochwalić - jest zaiste uroczy, ten tok myślenia gospodarza hotelu.
Trzeci fragment czuć Szkołą - inaczej nie da się tegoż nazwać. Można poznać, że ta sama autorka te dwa utwory pisała, nawet gdyby wyciąć imiona. Emil - jak mam wrażenie - nieco zatracił swój dawny nieśmiały urok i teraz dogaduje już pełną parą, w Szkole to tylko trenował, a teraz zawodowiec... w sumie nie tylko w dogadywaniu. Biorąc pod uwagę, iż jeździ w polskim klubie, w żużlu też się nieźle wyrobił. Swoją drogą, Emil chyba ma jakieś skłonności do falistych, czarnych włosów, bo na Taszę też swego czasu reagował specyficznie, przynajmniej początkowo. W kwestii postępowania z samicami nadal stoi na przeciwległym do Dimy biegunie. Aczkolwiek w sumie pasuje to do niego, że nieśmiały i beznadziejnie romantyczny się teraz wydaje. (Pasuje, ino hien co chwilę lądował pokonany na klawiaturze i ostatecznie się z niej już nie podniósł.)
Szkoda ino, że nie wytrenował sobie odporności na alkohol, bo nadal ma słaby łebek, biedactwo.

Ten rozdział hienie wynagrodził wszystko, co hieństwu się nie podobało w prologu. Je się powinno razem czytać, o. Bo teraz się skręcamy z ciekawości, tym bardziej, że Emil głupoty wyczynia, a coś się dzieje. A chcemy już wiedzieć, co konkretnie. Niby powolutku się rozkręca, niby powolutku, ale widać, że niezła kabała się zaczyna.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin