Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
To miasto wcale nie było zimne [Z]

Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 12:50, 12 Lut 2010    Temat postu: To miasto wcale nie było zimne [Z]

*Moje jubileuszowe, dziesiąte opowiadanie. Na pewno będzie najdłuższe z dotychczasowych. Na razie jestem na etapie przelewania kolejnych pomysłów do Worda, ale zaserwuję to, co dotychczas wysmażyłem. Oczywiście, będę wrzucał w odcinkach. Nie martwcie się. Nie będzie ich dużoRazz Voila!*


PROLOG:

Płyta puszczona z gramofonu po raz pierwszy od… chyba dwudziestu lat. I ta szczególna piosenka. Bo i chwila była szczególna. Już za moment wszystko miało się skończyć. Ten człowiek uratował go. Nawrócił. Jeśli jeszcze kiedyś go spotka, na pewno mu podziękuje. Ludzie będą się martwić, gdybać, ale on to wszystko miał gdzieś.
Poprawił jeszcze mankiety, zawiązał krawat, a na koniec spryskał się tymi samymi perfumami, które miał na sobie wówczas. Niezwykle trudno było je zdobyć. Sprawdził jeszcze raz świeżość swojego oddechu, po czym chwycił za smycz i wyszedł z domu.

ROZDZIAŁ 1

To miasto wcale nie było zimne. Zwłaszcza wtedy, późną wiosną, gdy roślinność znajdowała się w szczytowym okresie swojego piękna, a do każdej ławki w parku, niczym stare gumy do żucia, poprzyklejani byli zakochani.
Przy wyjściu z parku, dla zupełnego kontrastu, urzędował niewidomy czarnoskóry żebrak, który na swojej wysłużonej harmonijce ustnej akompaniował zmęczonym krokom pracowników wielkich korporacji zmierzających do pracy. Jednak jego standardy bluesowe nie nastrajały optymistycznie. Szczególnie w poniedziałki, dlatego też skąpe datki ledwo starczyły na jeden skromny posiłek dziennie w najtańszej jadłodajni. Nikt nie wiedział ile ten człowiek ma lat, ale pewnie też żaden z przechodniów nie dałby mu mniej niż sześćdziesiąt.
Smutne jęki wydobywające z harmonijki momentalnie się ożywiły, gdy poobijany metalowy kubek, pełniący honorową rolę puszki na jałmużnę, brzdęknął od kilku drobniaków. Żebrak z wdzięczności lekko skinął głową zdejmując na chwilę kapelusz, pod którym kotłowały się rzadkie, przetłuszczone włosy.
Chris Stepford, hojny darczyńca, który uwolnił swoją kieszeń z dolara i siedemdziesięciu pięciu centów, podążał do redakcji dziennika, gdzie pracował w dziale kulturalnym jako recenzent. Miał trzydzieści jeden lat, lekko wyłupiaste oczy i krótkie rude włosy, przez które sporo się nacierpiał w podstawówce i liceum. Lecz uważał, że dzięki tym przykrym doświadczeniom zahartował się jego charakter.
Po drodze wstąpił do Starbucksa po poranną kawę, a przy okazji kupił konkurencyjną gazetę. Newsem na pierwszej stronie było tajemnicze zniknięcie prezesa ComAtlantic. Dziennikarze postarali się o jakieś zdjęcie stylizowane na portret „ku czci”. Chris mimowolnie się uśmiechnął.
Zbliżając się do przejścia dla pieszych usłyszał cichnącą w oddali bluesową przygrywkę niewidomego wirtuoza, którego obdarował drobniakami zalegającymi w kieszeni marynarki. Najprawdopodobniej była to reszta, którą otrzymał przy zakupie pączka w poprzedni piątek. Chris nigdy wcześniej nie dał niewidomemu żebrakowi żadnego datku, chociaż słyszał smutny blues codziennie od przynajmniej trzech lat, bo tyle właśnie trwała jego kariera w Daily Report.
Ale ten dzień, od początku do końca miał być inny.
Bo przecież to miasto wcale nie było zimne.
- Cześć Meggie – przywitał się z recepcjonistką, która z racji bycia pierwszą osobą, jaką się widzi po przekroczeniu progu redakcji, była obdarzona nieprzeciętną urodą. Chris podrywał ją kilka miesięcy wcześniej, ale randka okazała się totalną klapą, do której nie chciał wracać myślami.
Usiadł za biurkiem, włączył laptopa i przejrzał kilka zaproszeń tworzących małą stertę tuż przy lewej ręce Chrisa. Była tam między innymi wejściówka do teatru, jakiś happening i dwa koncerty. Pod zaproszeniami leżał starannie upięty maszynopis zatytułowany Mahoniowe Słońce, z małą samoprzylepną żółtą karteczką, na której ktoś nabazgrał „Przeczytaj i zrecenzuj to, jeśli będziesz miał czas. Fantastyczna rzecz”. Chris nie rozpoznawał charakteru pisma.
„Pewnie jakiś domorosły pisarzyna, który zdobył mój adres”, pomyślał, chowając plik kartek do torby. Zresztą nie on zajmował się recenzjami książek. To było zadanie Douga, który akurat był na urlopie zdrowotnym.
Nagle doleciał go słodko-kwaśny zapach mirabelek. To było jak grom. Momentalnie przypomniała mu się jego pierwsza miłość, z którą spędził upojne lato osiem lat wcześniej w Verdun we Francji i ten jeden jedyny raz w noc poprzedzający powrót do Stanów.
Pełnia księżyca, sad i dwa splecione ciała utaplane w mazi z dojrzałych mirabelek leżących w trawie.
Nie czuł tego zapachu od tamtego czasu. Był kompletnie zdezorientowany. Owładnęła nim ogromna tęsknota, a gdzieś w odmętach swojego brzucha poczuł delikatny ucisk.
- Joey, czujesz to? – spytał siedzącego obok szefa sekcji sportowej, który jakby na przekór swoim zainteresowaniom, miał w przybliżeniu dwadzieścia kilo nadwagi (o krzaczastych brwiach i gęstych wąsach nie wspominając) i lekko irytujący zwyczaj zwracania się do swoich współpracowników po nazwisku.
- Co? – zapytał czujnie Joey, jednocześnie badając nosem swoje najbliższe otoczenie. – Nic nie czuję – stwierdził. – Ale od razu na wszelki wypadek powiem, że to nie ja – dokończył puszczając swojemu koledze oko.
- Nie czujesz? To przecież… mirabelki. – Chwilę przed wypowiedzeniem nazwy owocu wstał i rozejrzał się po redakcji. Nie było to szczególnie trudne, gdyż było to pomieszczenie składające się z kilkunastu stanowisk przedzielonych plastikowymi, nieprzezroczystymi ściankami o wysokości niespełna półtora metra. Prawie wszyscy pracownicy redakcji siedzieli na swoich miejscach, ale Chris nie spostrzegł nikogo, który mógłby mieć coś wspólnego z mirabelkami. Zamknął oczy i dobiegł go tylko opętany stukot kilkunastu klawiatur.
Zapach mirabelek przeminął.
- Dobrze się czujesz, Stepford? – Upewnił się Joey.
Chris otworzył oczy i automatycznie usiadł za biurkiem.
- Tak, ja tylko… eee… Wydawało mi się, że… Wiesz, te mirabelki… Musiało mi się coś pomylić. – Wytłumaczył się niezbyt przekonywująco, a jego uszy zaczynały przybierać barwę szkarłatu.
Joey zachichotał złośliwie i odwrócił się twarzą do ekranu swojego laptopa, zostawiając Stepforda sam na sam ze swoim delikatnym wstydem. Upił łyk wystygniętej już kawy i wyrzucił kubek do kosza. A obok kubka wylądowała też zakupiona wcześniej gazeta. Chris czytał tylko pojawiające się tam recenzje. O całej reszcie mógł się dowiedzieć z darmowego egzemplarza Daily Report, który leżał codziennie rano na biurko każdego pracownika redakcji.
Po kilkudziesięciu minutach intensywnej pracy, która polegała na wystawieniu jednej gwiazdki najnowszej płycie zespołu rockowego The Uphill Monkeys, poczuł się lepiej i zapomniał o tym wszystkim, co rano wytrąciło go z rytmu. Możliwość recenzowania wyzwalała w nim poczucie wyższości, władzy i nieskończonej mądrości.
...a ostatni utwór świetnie się sprawdza jako agrafka, która spina jeszcze ciepłą i parującą pieluchę wypełnioną świeżą kupą. Ekstatyczne pojękiwania wokalisty każą przypuszczać, że jego dzieci mogą mieć poważne problemy, gdyby się okazało, że ta choroba jest dziedziczna. Sekcja rytmiczna miałaby natomiast problemy z obsługą wiejskiego wesela, na którym na pewno nie byłoby miejsca dla gitarzysty, Shawna Spencera. Bowiem solówki tego jegomościa każą przypuszczać, że człowiek ten, zamiast klasycznej triady prawda-dobro-piękno, hołduje kłamstwu, złu i paskudztwie. Jedyny pożytek z jego muzyki to niezaprzeczalny wkład w gromadzeniu pod głośnikami kocurów złaknionych marcowych kotek...
Chris napisał jeszcze kilka linijek, po czym nacisnął magiczny „enter”, który jest informatycznym odpowiednikiem chrześcijańskiego „amen”.
Wyciągnął się na swoim fotelu, splótł dłonie za głową, przymknął oczy i przeciągle ziewnął. Miał do zrecenzowania jeszcze jeden średnio udany spektakl z ubiegłej soboty, ale przypomniał mu się maszynopis leżący na dnie jego torby.
„Kto jeszcze pisze na maszynie?”, przemknęło mu przez myśl. Przypomniał sobie też, że nawet nie przeczytał, kto jest autorem tego…hmm…dzieła. Wyjął plik kartek z torby, odkleił żółtą karteczkę i przeczytał imię i nazwisko, które absolutnie nic mu nie mówiło.
Gina Punklew.
Wymówił to nazwisko na głos. Drugi człon był istnym łamaczem języków.
„A więc kobieta…”, wywnioskował spoglądając na imię tajemniczej autorki. Jednocześnie zerknął na karteczkę samoprzylepną, gdzie wciąż widniała prośba o recenzję: „Przeczytaj i zrecenzuj to, jeśli będziesz miał czas. Fantastyczna rzecz”.
Na twarzy Chrisa pojawił się delikatny uśmiech. Lecz po chwili doszedł do wniosku, że – sądząc po charakterze pisma – autorem tej notki był mężczyzna.
„Zresztą jaki autor pisałby sam o swojej książce, że jest fantastyczna”, pomyślał Chris. Chociaż w czasach, gdy wszyscy pragną być zauważeni, ludzie uciekają się do przeróżnych dziwacznych metod. Przypomniało mu się, gdy zaraz po podjęciu posady w Daily Report, napatoczył się na niego jakiś chłopak ubierający się jak punkrockowiec, który nachalnie wciskał mu płytę z nagraniami swojego zespołu. Wtedy Chris dał się przekonać, ale to był pierwszy i ostatni raz. Miał zasadę, że nie przyjmuje żadnych dzieł od ich autorów. Zwłaszcza, że tamta kapela grała naprawdę koszmarnie.
Rzucił jeszcze raz okiem na Mahoniowe Słońce i rozważał, czy miejscem tego maszynopisu nie jest kosz na śmieci. Poczuł jednak nieokreślony sentyment do tego stosu kartek. Przejechał dłonią po pierwszej stronie, co pozwoliło mu stwierdzić, że ma do czynienia z oryginałem. Można było wyczuć zagłębienia, jakie zostawia po sobie czcionka maszyny do pisania.
Kartki, choć były starannie upięte, nie były pierwszej świeżości. W niektórych miejscach były brudne od wielokrotnego wertowania.
- Nigdy nie wydane dzieło wielkiego artysty, docenione dopiero wiele lat po jego śmierci – ironizował Chris, ale po chwili przestał, bo Joey obrzucił go uważnym spojrzeniem. Chris odpowiedział niewinnym uśmiechem, po czym schował Mahoniowe Słońce do torby z postanowieniem, że poczyta w autobusie. O ile będzie mu się chciało.
Postanowił się jeszcze upewnić, że ktoś mu nie wciska kitu, więc otworzył w laptopie przeglądarkę Google i wpisał tytuł widniejący na maszynopisie.
Wyskoczył mu tylko link do strony z meblami z Indonezji. Po chwili namysłu wklepał też nazwisko autorki. Miał nadzieję, że może znajdzie ją chociaż na jakimś portalu społecznościowym, które wyrastały ostatnio jak grzyby po deszczu. Tym razem Google okazało się bardziej bezlitosne.
Brak wskazań.
Nazwisko brzmiało cokolwiek po rosyjsku, ale to był jedyny trop. Chris doszedł do wniosku, że ma do czynienia z debiutantką. Po chwili skarcił się za zbytnie przejmowanie się tym maszynopisem, który w żaden sposób nie dawał powodów do poświęcania mu cennego czasu. Chris postanowił wrócić do recenzji spektaklu. Poprawił się na fotelu i otworzył nowy dokument Worda.
I wtedy znowu to poczuł.
- Mirabelki… - wyszeptał zdumiony. Przezornie spojrzał w stronę kolegi z działu sportowego, jednak ten niczego nie usłyszał. Chris odetchnął z ulgą, ale tym razem postanowił przeprowadzić małe śledztwo w sprawie mirabelkowego zapachu, który został zamknięty przed ośmioma laty w odmętach jego podświadomości, a teraz znów do niego wrócił. Równie realny jak wtedy, we Francji. Przywołując cały ciąg obrazów i impresji. Tamta pełnia księżyca wydawała mu się wtedy tak nierzeczywista, oniryczna, a przy tym do bólu kiczowata. Jakiś projektor wspomnień w jego starszym o osiem lat mózgu wyświetlił mu zdjęcie tamtej dziewczyny z kraju Gaugina, Moneta i Zidane’a.
Sophie.
Od tamtej pory nie utrzymywał z nią kontaktu. Żadnych telefonów, listów, nic. Tylko te wspomnienia z mirabelkowego sadu.
Chris podszedł do okna pod pozorem zaczerpnięcia świeżego powietrza. Wszyscy pracownicy redakcji byli zanurzeni w swoich laptopach. Uchylił okno, choć nie przypominał sobie, by gdzieś w pobliżu rosły mirabelki. I żeby już tak pachniały.
„Na Boga, przecież tam w Verdun to była połowa sierpnia”, uzmysłowił sobie Chris Stepford, co znacząco obniżało szanse wypatrzenia za oknem dojrzałych mirabelek. Rzucił okiem na kalendarz.
Dwudziesty maja. Absolutnie wykluczone.
Jednak swoich zmysłów nie mógł oszukać. Wyraźnie poznawał ten zapach. Praktycznie czuł na plecach i we włosach tamte lepkie, zmiażdżone owoce. Wychylił się delikatnie za okno w poszukiwaniu drzew pokrytych żółtymi kulkami, lecz zobaczył coś zupełnie innego. Coś, co go zszokowało, zaskoczyło, wybiło z rytmu. Mimowolnie się wyprostował, przez co wyrżnął głowę w dolną ściankę wychylonego okna. Kilka zaciekawionych głów odwróciło się w jego stronę, ale Chris dał tylko znać, że wszystko w porządku, po czym jeszcze raz spojrzał na chodnik po przeciwnej stronie ulicy.
O pomyłce nie mogło być mowy. Redakcja była na drugim piętrze, więc na tyle wysoko, by mieć dobry ogląd na okolicę i zarazem na tyle nisko, by można było widzieć sporo szczegółów.
A to zdecydowanie nie był szczegół.
Po drugiej stronie ulicy szedł mężczyzna wystrojony w czarny garnitur, białą koszulę, czarny krawat, a na smyczy prowadził…
Pingwina.
A przecież to miasto wcale nie było zimne.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Laj-Laj dnia Pon 21:39, 17 Sty 2011, w całości zmieniany 5 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 13:34, 12 Lut 2010    Temat postu:

Nie wiem, co ma na celu tak króciutki prolog. Osobiście wolę, gdy prolog przedstawia sobą jakąś treść, która częściowo wprowadza, a częściowo pozostaje tajemnicza, do czasu wyjaśnienia tego w opowieści. Szykowanie się do wyjścia równie dobrze można wstawić jako fragment rozdziału pierwszego i nie byłoby różnicy.
Początkowy fragment nie nastraja optymistycznie - moim zdaniem trochę bezsensowny ciąg zdań w rodzaju "wstał, przeciągnął się, zszedł do kuchni i wypił szklankę mleka", która kompletnie nie interesuje czytelnika. Co może go obchodzić reszta z pączków?
Wydaje mi się, że opisujesz nie to, co trzeba. Resztę z pączków, wrażenia na temat żebraka zamiast skupić się na czymś znacznie ciekawszym - owym tajemniczym uśmiechu bohatera, gdy przeczytał informację o zaginięciu. To, co bohater pomyślał lub mógł pomyśleć - o właśnie, to może zainteresować. Nie fakt, że reszta z pączków została dana żebrakowi i refleksje na temat tego.
Wracając do prologu - wydaje mi się on nadal dość bezsensowny. Zamiast opisywać wychodzenie na zewnątrz, raczej skupiłabym się na jakichś emocjach czy myślach powiązanych ze zdarzeniem, o które w nim chodzi. To by je utrwaliło, ukształtowało i pozwoliło - być może - zaciekawić czytelnika. Poza tym ta smycz w prologu i pingwin na końcu rozdziału są chyba zbyt jaskrawe - pewnie są ze sobą połączone.
Opowiastka - jak mam wrażenie - napisana jest pod dyktando konkretnej historii, nie pod kątem realiów. A w opowiadaniu klimat być po prostu musi - tu go nie ma. Jest sprawozdanie, opisówka chaotycznych, zupełnie nieinteresujących myśli, rzadko zawierająca coś ważnego. To jest bardzo płaska narracja, a - mam wrażenie - za bardzo starasz się nadać bohaterowi konkretne cechy przez ukazanie jego myśli. Bzdurnych zresztą, jak o tym pączku z piątku, dawnej nieudanej randce. Mniej ale konkretniej. Jeśli Meggie nie jest ważna, nie ma potrzeby się nią zajmować. W ogóle. Może jej nie być, może zostać ominięta, bohater może przejść obok niej jako obok bezwyglądowej, bezimiennej recepcjonistki. Na pewno nie ma sensu opisywać jej tylko po to, by bohater mógł powiedzieć "cześć, Meggie".
Właśnie tego tutaj za dużo - bzdetnych informacji, w których giną za słabo opisane informacje ważne.

Laj-Laj napisał:
Przy wyjściu z parku, dla zupełnego kontrastu, urzędował niewidomy czarnoskóry żebrak, który na swojej wysłużonej harmonijce ustnej akompaniował zmęczonym krokom pracowników wielkich korporacji zmierzających do pracy.
Ło rany, zdanie-potwór. No, może potworek, nie jest tak źle jak u Nietzschego (borze, pół strony zdania...), ale i tak wypadałoby to rozbić i umelodyjnić jakoś. Albo przynajmniej zrobić z tego zdania równorzędnie złożone, na razie zdanie idzie jak schodki. Zdanie najważniejsze - podrzędne - podrzędne względem wcześniejszego podrzędnego.

Laj-Laj napisał:
nagle doleciał go słodko-kwaśny zapach mirabelek
A wielka litera na początku zdania?

Laj-Laj napisał:
a jego uszy zaczynały nabierać barwy płomiennych włosów Chrisa.
Uszy Chrisa nabierały barw włosów Chrisa? Nie sądzisz, że coś tu szwankuje w tym stwierdzeniu?

Laj-Laj napisał:
Chris czytał tylko pojawiające się tam recenzję
zbędny ogonek.

Laj-Laj napisał:
płycie zespołu rockowego The Uphill Monkeys
Nazwa zespołu to nie cytat, by ją dawać kursywą, to zwykła nazwa własna.

Laj-Laj napisał:
zaraz po podęciu posady w Daily Reporter
Chochlik. A poza tym nazwy gazet należy brać w cudzysłów, to tytuł, nie nazwa własna.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 13:57, 12 Lut 2010    Temat postu:

Widzę, że ani krzty pozytywu się nie dopatrujesz:P
Ja jednak celowo umieszczam sporo opisów, myśli, zdarzeń, wtrąceń, bo niektóre są istotne, a inne nie. Nie będę niczego podpowiadał ani sugerował opisując te rzeczy, które są istotne, bo wówczas czytelnicy z łatwością by się domyślili co dalej.
Tak więc niektóre wątki się pojawią, inne nie. Może rzeczywiście wydaje się to chaotyczne, ale myślę, że kolejne części wyjaśnią, dlaczego właśnie tak to opisywałem. Zresztą jestem zdecydowanym przeciwnikiem umieszczania w opowiadaniach rzeczy wyłącznie istotnych. Życie składa się z drobiazgów, opowiadania też. Każdy opis ma coś na celu. Najczęściej pełniejsze przedstawienie postaci, pokazanie, że nie urwała się z choinki, ma jakieś swoje zwyczaje, poranną kawę, wcinanie pączków, zwykłe ludzkie myśli.
Więc te krótkie opisiki o nieudanej randce czy piątkowm pączku to tylko kilkanaście słów, nie rozwijam tych wątków, tylko wspominam. Chociaż niektóre kilkanaście słów może okazać się później kluczowe...
Co do prologu... Uważam, że spełnia swoją rolę, bo nie traktuje o głównym bohaterze, tylko o jakimś wątku, który historię będzie napędzał. Wiem, że jest króciutki, ale z drugiej strony absolutnie proporcjonalny do całości, która będzie trzy- albo maksymalnie czterokrotnie dłuższa niż ten fragment.
Poza tym uwielbiam zdania wielokrotnie złożone:) W tym przytoczonym przez Ciebie nic nie szwankuje, ani nie zgrzyta, więc raczej go nie zmienię (a wiesz, że Ojcze Nasz składa się tylko z dwóch zdań?) Wink
Dziękuję, że przeczytałaś. Bardzo cenię sobie ten komentarz, bo to chyba najostrzejsza krytyka jaką dostałem. Mam tylko nadzieję, że choć trochę zmienisz zdanie, kiedy już przeczytasz całość (no chyba, że Cię zniechęciłem...).


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 14:53, 12 Lut 2010    Temat postu:

Zapewniam pana, że reszta z piątkowego pączka nie jest faktem ważnym ani interesującym. Nie mam nic do zamieszczania rzeczy mało ważnych. Ale można napisać to tak, by wyglądało to naturalnie. Powinnam to dostrzec, byś nie musiał się tłumaczyć. Jeśli musisz się tłumaczyć, to coś tu jest niedopracowane. Pączki, owszem, można umieścić, ale nie te z zeszłego piątku. Co innego, gdyby postać ze świeżo kupionym pączkiem w dłoni wrzuciła te pieniądze żebrakowi. Najlepiej jakby jeszcze po pączku dokładnie wytarła palce w serwetkę albo też właśnie na odwrót - serwetkę wyrzuciła od razu a palce niechlujnie wytarła o spodnie. To tworzy postać, takie nawyki. Mylisz życiowość z przesadną drobiazgowością i zaśmieceniem tekstu. Spójrz w inne teksty, chociażby słynną Szkołę wyprzedzania. Życiowo? Życiowo. I nie ma bałaganu.
Skupiasz się na rzeczach typu zeszłotygodniowy pączek zamiast opisać coś, co dzieje się TERAZ. Tak samo zresztą, nie rozwijając, opisujesz wszystkie wątki, wszystkie myśli. I te ważne i te nieważne. To duża dysproporcja.
Na dodatek z rzeczy ważnych zabrakło poważnych opisów. Są po łebkach, tak samo lakoniczne jak i cała reszta bałaganu. Konkretny opis biura czy redakcji, opis gazety, opis ludzi, opis zapachu - jaki dokładnie był, czy może silny, ale łagodny, czy taki, że aż kłuje w nos swoim natężeniem i ostrością, czy bladł i nasilał się, jakby były go smugi, czy też sprawiał wrażenie jednolitej chmury otaczającej postać.

I nie tyle, że nie dopatruję się niczego pozytywnego. Źle nie jest, ale jest to dla mnie kompletnie przeciętne i raczej zniechęca. Narracja jest po prostu płaska, postać także jest płaska.

Ojcze nasz mnie nie interesuje. Interesuje mnie to, że zdanie źle brzmi, będąc schodkami zdań podrzędnych. Mogłoby być złożone wielokrotnie, ale niech chociaż będzie też współrzędne zdanie składowe. Tak jest nieproporcjonalne, jak wszystko tutaj.


Edycja: *patrzy na post poniżej* ja nie mogę, jak do ściany. Toż mówię, że moim zdaniem, kompletnie ci nie wyszło, a ten bałagan nie ma nic wspólnego z psychologią postaci, a sam bohater może być jakikolwiek, ale na pewno nie naturalny.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Hien dnia Pią 18:17, 12 Lut 2010, w całości zmieniany 4 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 17:43, 12 Lut 2010    Temat postu:

Hmmm... Co się tak tego pączka uczepiłaś? To tylko jedno zdanie. Nie buduję wokół niego ani nic w tym stylu. Jest wplecione w tekst i nie wybija się. Opowiadanie rozgrywa się w poniedziałek, reszta zalegała mu w kieszeni od piątku. I tyle. Drobiazg. Czytałem mnóstwo książek i opowiadań z takimi drobiazgami i to w żaden sposób nie przeszkadza.
A poza tym nie ma myśli nieważnych. Starałem się ukazać proces myślowy tego człowieka, żeby wyglądał naturalnie i prawdopodobnie. To są takie mechanizmy, które u wielu ludzi są takie same.
Podajesz mi za przykład szkołę wyprzedzania... Cóż, może to obrazoburstwo albo bluźnierstwo, ale ja osobiście odbieram ją jako, cóż, nudnawą.
Wiem, że masz inny gust, inne opisy Cię rajcują, ale ja nie widzę sensu, żeby opisywać wszystko dokładnie jak co wygląda centymetr po centymetrze. Niestety nie da się wszystkiego opisać. Wolę się skupić na warstwie psychologicznej niż wizualnej.
Ale może w takim razie kolejna część bardziej Ci się spodoba, bo jest w niej więcej opisów, a mniej myśli. Zobaczymy.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

mapple
Stalówka


Dołączył: 23 Gru 2009
Posty: 46
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 18:50, 12 Lut 2010    Temat postu:

Luźne i intrygujące. Nie wiem, w jakim kierunku to poprowadzisz, mam nadzieję, że się nie rozczaruję :-). Zdarzały się stylistyczne potknięcia, ale wystarczy, żebyś za jakiś czas przeczytał tekst drugi raz i spojrzał na niego "świeżym okiem". Piszesz lekko, zgrabnie i z energią, nie czuć "męczenia" tekstu, nie nadużywasz metafor (a mój absolutny faworyt to "zakochani poprzyklejani jak gumy do żucia" ;-)). Podoba mi się wstęp. Przypomina trochę kadr z filmu - scenka rodzajowa, tam park, tu grający włóczęga, pogoda, i dopiero potem kamera gładko przechodzi na bohatera. Zresztą całość przypomina urywek z filmu.
Zaintrygowała mnie tajemnicza książka, a mirabelki skojarzyły z kingowskim "Lśnieniem" - zdaje się, że ktoś z darem jasności czuł zapach pomarańczy?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Nie 19:08, 14 Lut 2010    Temat postu:

Lśnienie? Trudno mi powiedzieć, czy w książce Kinga ktoś rzeczywiście czuł pomarańcze, bo znam ją tylko z filmowej adaptacji, którą zresztą też słabo pamiętam...
Może faktycznie są jakieś wpadki stylistyczne. Jak wrzucę ostatnią część to jeszcze raz sobie wszystko na spokojnie przeczytam. Ciągle coś dłubię przy tekście, żeby akcja się sprawnie zawiązała.
Cieszę się, że przypadł Ci do gustu mój styl, bo po poście Malarii było mi tak po ludzku przykro:P Mam taką dziwną przypadłość, że moja opinia o własnym tekście jest identyczna do odbioru przez czytelników. Owszem, bywa, że czasem z czymś się nie zgadzam, ale chcąc nie chcąc podchwytuję to ogólne wrażenie. Dlatego dobrze, że chociaż Tobie się podobało, bo warto wiedzieć, że jest ktoś, kto czeka na kolejne części:)
A następną wrzucę jutro.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

mapple
Stalówka


Dołączył: 23 Gru 2009
Posty: 46
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 20:17, 14 Lut 2010    Temat postu:

Cytat:
Mam taką dziwną przypadłość, że moja opinia o własnym tekście jest identyczna do odbioru przez czytelników.

Niepotrzebnie... Ile ludzi, tyle opinii. Mi na przykład twój styl przypadł do gustu, razem z luźnymi wtrąceniami, sama lubię i praktykuję gadulstwo (pod warunkiem, że pod gadulstwem jest sens i że nie rozrasta się do niebotycznych rozmiarów). Lubię, kiedy po tekście przeplatają się mało znaczące, ale sympatyczne szczegóły - zwłaszcza, że tutaj wydają się na miejscu: rzeczywiście nie wiadomo, co jest ważne, a co nie, a to tylko intryguje. (Kto wie, czy ten tajemniczy pączek nie będzie kluczowym elementem fabuły? :-D) Jedyne, czego się boję, to że poprowadzisz opowiadanie w banał i nudę, ale to wyjdzie w praniu ;-)

Obiecana edycja:
Znowu bardzo filmowo. Zwłaszcza rozmowa przy bilardzie - Andy jest dobrym i brzydkim kumplem z pół-komedii, pół-obyczajówek, który zawsze przyjdzie z piwem pod pachą, żeby doradzić głównemu bohaterowi w sercowych dylematach. Było sympatycznie, ale niewiele ruszyło do przodu - dlatego nic więcej nie powiem. Plus, bo czyta się przyjemnie.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez mapple dnia Wto 18:02, 16 Lut 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 20:53, 15 Lut 2010    Temat postu:

ROZDZIAŁ II

Tego dnia Chris wrócił do domu trochę wcześniej niż zwykle. Wyszedł z pracy pod pozorem bólu głowy, chociaż czuł się znakomicie. Ale tylko fizycznie. Prawdziwa walka rozgrywała się w jego głowie, której wnętrze przypominało chaotyczne obrazy Boscha, tyle że zamiast dziwacznych stworów pojawiały się pingwiny bombardowane mirabelkami, a nad wszystkim świeciło dziwaczne, mahoniowe słońce.
Pingwiny i mirabelki.
Chris Stepford był w absolutnej kropce. Rozważał kilka opcji, a najbardziej skłaniał się ku tezie, czy aby na pewno znajduje się po właściwej stronie muru oddzielającego normalny świat od szpitala psychiatrycznego. Przez krótką chwilkę ujrzał siebie w zupełnie nietwarzowym kaftanie bezpieczeństwa, biegającego po pokoju bez okien, klamek, gdzie ściany są obleczone jakimiś materacami.
Co prawda nie palił już od ponad pół roku, ale uznał, że skoro rzeczywistość wygina się jak elastyczna blacha, przez co czasoprzestrzeń zupełnie przestaje być odniesieniem do czegokolwiek, więc on też ma prawo do papierosa. Albo i dwóch.
„Nie dajmy się zwariować”, pomyślał usiłując utrzymać się w ryzach, „Wszystko ma jakieś racjonalne wytłumaczenie. Przecież nie takie już dziwactwa w życiu widziałem”.
Największe zaufanie miał do swojego laptopa, więc już po chwili wpisywał w wyszukiwarkę słowo „pingwin”. Jednak zanim wcisnął ostanie „n”, doznał olśnienia.
- Linux! – powiedział zaskoczony do czterech ścian, które rzecz jasna nic nie odpowiedziały na ten nagły odpowiednik archimedesowskiej „Eureki”. Chris nagle zdał sobie sprawę, że pingwin jest przecież symbolem alternatywnego systemu operacyjnego, Linuxa. Więc może ten elegancki pan z arktycznym zwierzątkiem na smyczy był po prostu sprytną zagrywką marketingowców z Linuxa? Teaserem, zajawką, która miała zaciekawić. A potem co? Jakaś kolejna akcja, która wszystko wyjaśni.
Chris przejechał ręką po swych rudych włosach i zgasił tlący się ostatnimi siłami papieros, z którego żałośnie zwisała resztka zapomnianego popiołu. Rozwiązanie ze specami od reklamy w firmie komputerowej wydawało się na tyle prawdopodobne, że uznał tę sprawę za odroczoną.
Wiedziony pozytywnymi wynikami prywatnej ekspertyzy, powziął wspaniałomyślną decyzję dla swojego organizmu, rezygnując z drugiego papierosa. Nie potrafił tylko wytłumaczyć tajemniczego pojawienia się zapachu mirabelek, który przywołał serię wspomnień z francuskiego sadu. Podszedł do szuflady w biurku, gdzie wkładał wszystkie drobiażdżki, które walały się po pokoju. Opróżnił jej zawartość na podłogę i po kilku minutach znalazł to, czego szukał. Jedyną jej fotografię, jaką posiadał.
Jedyne zdjęcie Sophie.
Raz jeszcze zadrgały mu ukryte w ciele struny sentymentu. Kilka razy zastanawiał się, czy po prostu nie rzucić tej pracy, tych recenzji, tej redakcji, tego życia i najzwyczajniej w świecie polecieć do Francji i odnaleźć ją.

ROZDZIAŁ III

- To kiepski pomysł – stwierdził Andy Perkins, którego Chris uważał za najlepszego przyjaciela. Spotkali się późnym wieczorem w barze. Andy był fizycznym zaprzeczeniem swojego kolegi. Niski, lekko otyły, z lekko przerzedzonymi czarnymi włosami. Na pokaźnym nosie widniały okulary w nieciekawych oprawkach. Za ich szkłami czaiły się małe piwne oczka, które dodatkowo były gnębione tikiem. Otóż Andy Perkins mrugał z bardzo dużą częstotliwością. Mimo tej niedogodności był świetnym przyjacielem. I jeszcze lepszym bilardzistą.
- Jeszcze raz? – spytał z nadzieją w głosie Chris, odprowadzając wzrokiem czarną bilę nieuchronnie zmierzającą do łuzy. Bardzo nie lubił przegrywać, a jego cztery pasiaste bile, które zostały na stole, zdawały się oblewać rumieńcem wstydu.
- Chętnie – zgodził się Andy zabierając się do efekciarskiego temperowania kija bilardowego niebieskim talkiem. W tym samym czasie Chris pociągnął kolejny łyk piwa z kufla postawionego na brzegu stołu. Nie krępował się poruszać ze swoim przyjacielem trudnych tematów osobistych. Sam bowiem przed dwoma laty pomagał mu przejść przez piekło rozwodu.
Ostatnio nie mieli zbyt wielu trudnych tematów do obgadywania. Często wpadali do The Chimney, lokalnego baru z bilardem. Lubili tutejszy klimat. Długą, podświetlaną ladę, przyciemnione lampki i dominujący wszędzie kolor czerwony, widoczny przede wszystkim w stylowych obiciach kanap i stołków przy kontuarze. Sączący się gdzieś w oddali z głośników jazz harmonijnie uzupełniał się z elementami wnętrza. Często można też było się natknąć na sympatyczne i inteligentne młode kobiety. Zawsze czuli się w tym miejscu znakomicie, spędzając tu obowiązkowo każdy czwartek, gdzie królowali przy zielonym suknie stołu bilardowego. Jednak Chris Stepford wyjątkowo poprosił o spotkanie w poniedziałek. Andy, rzecz jasna, nie miał żadnych innych planów, a poza tym czuł się zobowiązany przyjść, gdyż w dalszym ciągu czuł, że nie spłacił jeszcze długu za wielomiesięczne, niemalże nieustanne towarzystwo Chrisa w czasach, gdy głównym wydarzeniem każdego dnia były newsy ze sprawy rozwodowej.
- Słuchaj Chris, ten pomysł z powrotem do…
- Sophie – podpowiedział Chris przesadnie akcentując ostatnią sylabę.
- …Sophie… właśnie… więc czego się spodziewasz? – spytał Andy. Widać było po nim, że doskonale wie, do czego zmierza. – I nie, nie przemawia przeze mnie gorycz rozwodnika, ani zazdrość, że miałeś jakąś tam pierwszą miłość, bo sam kochałem się w Lucy, której też kilka ładnych lat nie widziałem. – Chris chciał mu przerwać, ale Andy kontynuował. – Załóżmy, że ją odnajdziesz? I co wtedy? Liczysz, że ona czekała jak jakaś wierna Penelopa przez osiem lat, rzuci ci się w ramiona, a potem z radosnym napięciem obczaicie w kalendarzu, kiedy wypada najbliższa pełnia, żeby wtedy polecieć do tego sadu i pieprzyć się w gnijących mirabelkach?
- Masz subtelność papieru ściernego – zauważył złośliwie Chris zdejmując trójkąt okalający bile.
- Mówię ci prawdę, a prawda niestety boli – rzekł Andy i przymierzył się do rozbicia kolorowych kul na idealnie zielonym stole. Powieki mrugały mu jak szalone.
- Może i masz rację…
- Że prawda boli? – Andy westchnął – słuchaj Chris, wiem, że może trudno to wszystko ogarnąć, ale ta… Sophie, pewnie żyje w szczęśliwym związku, ma gromadkę dzieci i kochającego męża. Twój powrót pewnie tylko by ją zranił. Miłość jest romantyczna tylko wtedy, kiedy jest niespełniona. Popsujesz sobie własną wizję, może nawet i jej wizję i będziesz żałować, że w ogóle się tam pchałeś. Tak przynajmniej masz do czego tęsknić.
Chris milczał. Zdawał sobie doskonale sprawę, że Andy ma absolutną rację. Ale z drugiej strony tak trudno było podejść do tego w ten sam sposób, jeśli sprawa dotyczy jego.
- Andy?
- Hmm? – mruknął Perkins, skoncentrowany na ulokowaniu bili oznaczonej numerem cztery, do łuzy w przeciwległym kącie stołu. Uderzenie wydawało się dość karkołomne.
- A gdybyś miał szansę wrócić do Lucy, zrobiłbyś to?
Bila wylądowała dokładnie tam, gdzie planował Andy, na co jego przyjaciel gwizdnął z uznaniem.
- Do Lucy? – Uśmiechnął się szelmowsko. – Bez wahania.
- Dzięki, jesteś cholernie pomocny – Chris poczęstował go solidną porcją sarkazmu. Prosto z pieca.
- Może tak, może nie… - powiedział zagadkowo Andy – ale pamiętaj, że prawda boli. A prawda jest taka, że… - przerwał na chwilę uderzając kolejną bilę, która odbiła się od dwóch ścianek i leciała do kolejnej łuzy – dostajesz ode mnie bęcki w bilarda.
I wpadła.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Laj-Laj dnia Pon 21:52, 17 Sty 2011, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

An-Nah
Czarodziejskie Pióro


Dołączył: 29 Cze 2006
Posty: 431
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: własna Dziedzina Paradoksu
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 11:55, 17 Lut 2010    Temat postu:

Ciekawe. Intrygujące. Człowiek zaczyna się zastanawiać, na ile w tym całym realizmie elementy takie jak zapach czy pingwin na smyczy są racjonalne, fantastyczne czy surrealistyczne. Po tobie można spodziewać się wszystkiego. Bohater może mieć coś nie tak z głową, ale może mieć rację co do pingwina, z drugiej strony pingwin może być czymś zupełnie innym, albo elementem przypadkowym, który ma na celu jedynie namotać i zmusić do myślenia.

Drobiazgów, na które Malaria narzekała, nie uważam za zbędne. Przeciwnie - te drobiazgi budują świat właśnie. Pączek może nie być ważny dla fabuły - ale pokazuje tok myślenia bohatera, któremu pewnie w tym momencie przyszło do głowy "A skąd ja właściwie miałem te drobne w kieszeni?". To buduje postać, buduje świat. Jest całkowicie na swoim miejscu, podobnie, jak i gra w bilard z Andym.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 20:41, 17 Lut 2010    Temat postu:

O, cieszę się, że tak uważasz:) Mnie zawsze w książkach urzekają takie drobiazgi, które pozornie nic nie wnoszą, ale mimo wszystko coś mówią o bohaterze lub sytuacji. Czasami są też pomocne do budowania napięcia. Najlepsze, że niektóre z tych rzeczy okazują się później istotne pod koniec.
Mistrzem takich drobiazgowych opisów był William Wharton. Czytając jego książki miało się wrażenie, że facet autentycznie wszystko to, co napisał po prostu sam osobiście zrobił i na dodatek zapamiętał. I w żaden sposób nie psuje to narracji, a wręcz przeciwnie. Buduje świetny styl.
Dzisiaj zakończyłem pracę nad tym opowiadaniem. Będą jeszcze dwie części do wrzucenia. Kolejna jutro, a następna...hmmm... chyba w niedzielęSmile Mam nadzieję, że ktoś będzie na nie czekał Razz


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 22:27, 18 Lut 2010    Temat postu:

ROZDZIAŁ IV

Wtorek przywitał go deszczem i lekkim bólem pleców.
„Niezbyt miłe powitanie”, przyznał w myślach wlokąc się do łazienki. Codzienne czynności zajęły mu trochę więcej czasu niż zazwyczaj, bo poruszał się jak na zwolnionym filmie, przy okazji co chwila chwytając się za obolały kręgosłup. Z trudem nałożył kurtkę, choć sznurowanie butów było jeszcze większą katorgą. Przez chwilę rozważał możliwość pracy z domu, lecz szybko odrzucił tą alternatywę uznając, że ból po jakimś czasie minie. Chwycił torbę, po czym wyszedł z domu. Spojrzał szybko na zegarek. Brakowało mu dokładnie tyle minut, ile potrzeba, żeby zajść po poranną kawę do Starbucksa.
Autobus przyjechał dość szybko, więc Chris uznał, że może nie został jednak wyklęty przez los, bo już widział oczami wyobraźni jak moknie kilkanaście minut na przystanku, by w efekcie zachorować na zapalenie płuc.
Miał do przejechania zaledwie sześć przystanków, dlatego też zazwyczaj nie zajmował nawet miejsca siedzącego. Tym razem było inaczej. Ból pleców nie pozwalał mu stać zbyt długo, więc usiadł tuż obok starszej pani z dwiema siatkami zakupów. Na kolanach położył cięższą niż zwykle torbę. Zdziwienie trwało tylko chwilę, bo kiedy tylko ją otworzył ujrzał zagadkowy maszynopis, o którym zdążył już niemal całkowicie zapomnieć.
Mahoniowe Słońce.
Nazwa przywodziła mu na myśl klimaty afrykańskie, których – delikatnie mówiąc – nie był amatorem. Jednak w myśl zasady, że każdemu trzeba dać szansę, postanowił zapoznać się z kilkoma stronami. Zawsze mógł się mile rozczarować, chociaż nie spodziewał się niczego fascynującego. Jedyne na co liczył, to umilenie podróży autobusem w deszczowy poranek, a także krótkie wytchnienie od nieustępliwego bólu pleców.
Faktycznie, już pierwsze zdanie przyprawiło Chrisa o reakcję, która przytłumiła ból.
Przeszły go ciarki.
- Jezu Chryste... – szepnął, co nie umknęło uwadze starszej kobiety siedzącej obok. Spojrzała na niego z niemą pogardą, ale on zdawał się tego nie dostrzegać.
Oszołomiony, zmrużył oczy i wymasował pulsującą skroń. Z jednej strony miał nieodpartą ochotę czytać dalej, ale jakaś jego cząstka podpowiadała mu, żeby przy najbliższej okazji wyrzucić maszynopis do śmietnika, ponieważ nic dobrego z jego posiadania, ani przeczytania, wyniknąć po prostu nie mogło.
Pierwszą rzeczą jaką zrobił po otwarciu oczu było uważne rozejrzenie się po autobusie. Kilka osób znał z widzenia, ale nawet z nimi nie rozmawiał. Tak zwani „przygodni pasażerowie autobusu linii 132”. Właściwie trudno było mówić o jakiejkolwiek znajomości. Wróciło niemiłe uczucie z podstawówki, podskórne wrażenie, że ktoś mu robi głupi żart, a wszyscy dookoła o tym wiedzą i tylko wyczekują jego reakcji, z której będą się mogli pośmiać. Wcześniej powodem były rude włosy, a teraz? Chris nie miał bladego pojęcia. Po chwili namysłu zdecydował się przeczytać pierwsze zdanie Mahoniowego Słońca jeszcze raz:
W krainie, w której słońce jest z mahoniu są tylko dobrzy ludzie, bo tylko oni są w stanie dostrzec człowieka spacerującego z pingwinem.
Nie czytał dalej. Jego myśli wirowały jak szalone, tworząc najrozmaitsze konstelacje prawdopodobnych rozwiązań. Ale każde miało tyle sensu co podlewanie trawnika w zimie. Słyszał każdą kroplę deszczu, która tłukła w szybę autobusu. I był przerażony.
Z roztargnienia wyrwał go dźwięk otwieranych drzwi. W ułamku sekundy spostrzegł, że stoją na przystanku, na którym powinien wysiąść. Szybko wsunął maszynopis do torby.
- To mój przystanek, to mój przystanek, przepraszam – mamrotał pospieszenie, przeciskając się między pasażerami. Jak tylko stanął na ziemi, usłyszał pisk zamykanych drzwi za swoimi plecami. Autobus odjechał zostawiając Chrisa na tym małym kawałku wszechświata, gdzie deszcz zdawał się padać najmocniej.
Wpatrywał się bezmyślnie w mijający go tłum ludzi wymachującym czarnymi parasolami. Tym razem nawet niewidomy żebrak skrył się gdzieś przed spadającą z nieba wodą, komu innemu przygrywając nieśmiertelne standardy bluesa za kilkanaście dolarów dziennie.
Zamiast bluesa, Chris usłyszał mechaniczne pipnięcie swojego zegarka, który właśnie sygnalizował godzinę dziewiątą zero zero.
- Cholera jasna – zaklął Stepford, zaczynając trucht w stronę pracy. Po kilkunastu krokach zaczął biec. Plecy przestały go boleć.

*

Próg redakcji przekroczył spóźniony o jedenaście minut. Był osobą niezwykle skrupulatną, jeśli chodzi o swoje obowiązki w Daily Report, więc ten niewielki w sumie poślizg urósł w oczach Chrisa do rozmiarów kataklizmu. Dodatkowe napięcie związane ze zdaniem rozpoczynającym książkę sprawiło, że jego zdolność percepcji bodźców zewnętrznych spadła poniżej normalnego poziomu.
- Cześć, Chris – przywitała go Meggie z recepcji, ale ten minął ją bez słowa, zmierzając prosto do swojego biurka. Usiadł ciężko, czym przyciągnął wzrok Joeya z działu sportowego.
- Może byś się tak rozebrał, Stepford – rzekł patrząc z niesmakiem na swojego redakcyjnego kolegę z posklejanymi od deszczu rudymi włosami, siedzącego przy biurku w zabłoconych butach i kompletnie przemoczonej kurtce, z której miarowo opadające krople wody powiększały plamę na szarej redakcyjnej wykładzinie.
- Co? Ach...Tak, tak, jasne – powiedział Chris powoli powracając do realnego świata. Zdjął kurtkę i położył ją na oparciu krzesła. Joey swoimi krzaczastymi brwiami w wymowny sposób wskazał wieszak, lecz wobec braku reakcji Chrisa tylko machnął ręką i powrócił do swoich obowiązków. Krótkimi, nerwowymi ruchami zaczął rozrywać szarą kopertę formatu A4. Chris przyjrzał się uważniej Joey’owi, a po chwili wstał i szybkim krokiem podszedł do recepcjonistki. Poczuł, że wobec narastających ataków z zewnątrz, które był żartem, spiskiem (albo jednym i drugim), czas podjąć kontratak.
- Meggie, wczoraj przyszła do mnie koperta z jakimś maszynopisem w środku – strzelał słowami niczym karabin.
- Cześć Chris – powtórzyła poranne powitanie z naciskiem na pierwsze słowo. – Koperta. Ciekawe – mówiła powoli, ewidentnie na złość. – Koperta do redakcji. No bardzo ciekawe…
Chris wpatrywał się w Meggie ze wzrastającym zdziwieniem. I wtedy poczuł, że już wszystko rozumie, że rozsypane elementy układanki zaczynają układać się w coraz bardziej klarowną całość. W jednej chwili Mahoniowe Słońce i pingwin utworzyły wielki meteoryt, który uderzył z ogromną prędkością w planetę zwaną Chris Stepford.
- A więc to wszystko twoja sprawka, tak? – zapytał przez zaciśnięte zęby, pochylając się nad Meggie – Ty mi podrzuciłaś tę głupawą książkę, wynajęłaś skądś gościa z pingwinem, żeby mi się przechadzał przed oknem, prawda? Nie mylę się? Stałem się obiektem twojej „okrutnej i diabolicznej zemsty” za naszą nieudaną randkę? Chciałaś zobaczyć moją reakcję? Bawi cię to?
- Ale o co…
- A może jestem tematem jakiegoś zakładu w redakcji? Co?
- Chris, Chris! Uspokój się do cholery!!! – krzyknęła na cały głos, skupiając uwagę wszystkich z redakcji na wydarzeniach przy jej biurku. Była cała czerwona. Przez cały czas, gdy Stepford ją oskarżał siedziała przestraszona, ale teraz wstała i przybliżyła się do niego górną częścią ciała, bo w dalszym ciągu dzieliło ich biurko. Ściszyła głos. – Nie wiem co sobie ubzdurałeś człowieku i o co ci właściwie chodzi, ale nie jestem twoją paniusią i nie odpowiadam za twoje dobre samopoczucie. A na pewno nie będę się mścić za twoją nieudolność towarzyską, jaką się wykazałeś na naszym...hmm...spotkaniu. – Ostatnie słowa wypowiedziała tak sucho, że Sahara w lipcowe południe wydawała się przy tym być uroczym, wodnym rajem.
Chris zupełnie nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Liczył raczej na zdemaskowanie sprawcy, ale reakcja Meggie wskazywała, że najprawdopodobniej się pomylił. A teraz stał i płonął ze wstydu.
- Ja…przepraszam… - wydukał w końcu, jak tylko recepcjonistka usiadła, choć dalej przyglądała mu się z podejrzliwą miną. – Po prostu ostatnie dwa dni są dla mnie bardzo trudne i… Niepotrzebnie wyżyłem się na tobie… Wybacz… - Odruchowo poprawił sobie kołnierzyk, który nieprzyjemnie uciskał go w szyję. – Możesz mi powiedzieć, kto przysłał mi wczoraj rano kopertę z maszynopisem?
- Przyniosłam ci ją osobiście na biurko, razem z resztą korespondencji. – Meggie przeszła na profesjonalny ton nie dając po sobie poznać, że jeszcze kilkadziesiąt sekund wcześniej była wulkanem gotowym w każdej chwili do erupcji.
- To wiem, ale ten maszynopis nie był w kopercie, więc musiałaś go rozpakowywać… - Naciskał Chris.
- Bez koperty? Ach tak, przypominam sobie.
Stepford nadstawił uszu.
- Przyniósł go osobiście jakiś mężczyzna, kilka minut przed dziewiątą…
- Pamiętasz jak wyglądał?
- Boże, Chris…
- Meggie, proszę… to bardzo ważne. – Spojrzał na nią tak, jak na początku pracy w redakcji, gdy jego wzrok potrafił ją zauroczyć i usidlić na tyle, by zgodziła się na jedną, jedyną randkę. Recepjonistka Daily Report westchnęła ciężko, a następnie utkwiła spojrzenie w suficie. Wyglądało to tak, jakby chciała zajrzeć w głąb swojego umysłu, który może jeszcze nie zdążył opróżnić śmietnika, bo informacje tego typu uchodziły dla dziewczyny za absolutnie nieprzydatne. Ale po chwili uderzyła się czoło.
- Oczywiście! Jak mogłabym zapomnieć. – Dokopała się wreszcie wspomnienia, które wywołało na jej twarzy uśmiech. – To był jakiś gówniarz, góra jedenaście lat. Podał mi ten maszynopis i powiedział, że to dla ciebie do rąk własnych.
- Wcześniej mówiłaś, że to był mężczyzna.
- Dziennie przychodzi tu kilku kurierów, jeden listonosz i jeszcze kilkanaście czytelników, którzy w „trybie natychmiastowym” chcą się zobaczyć z jakimś dziennikarzem, więc się nie dziw.
- A ten chłopiec… Mówił coś jeszcze?
- Tylko tyle, że to dla ciebie. – Wyjaśniła sprawę Meggie, więc bąknął krótkie „Dzięki” i odwrócił się zamyślony podążając w kierunku swojego biurka.
- Chris! – zawołała za nim. – Możesz coś dla mnie zrobić?
- Jasne – powiedział lekko zdumiony – cokolwiek sobie życzysz.
- Śmigaj do swojego krzesła, zdejmij kurtkę i powieś ją w szafie przy wejściu, jak inni ludzie. Buty też mógłbyś wytrzeć.


ROZDZIAŁ V

Zmęczone i obolałe od deszczu chmury leniwie oddalały się na zachód, odsłaniając błękitne wiosenne niebo. Ludzie wyglądali przez okna, by zobaczyć ten kojący spokój wylewający się nad ich głowami. Poprawiająca się pogoda potrafiła znacząco poprawić nastrój wszystkim zlęknionym duszyczkom. Zupełnie jakby Bóg rozwiesił na firmamencie transparent o treści: „Jestem z wami. Wszystko będzie dobrze”.
Starszy mężczyzna skierował swoje oczy ku górze. Chłonął każdy ciepły promyk wypływającego na jego twarz słońca. Był zadowolony. Spokojny. I cierpliwy. Jego wiek wskazywał na to, że cierpliwość stała się jego najlepszą przyjaciółką.
Poprawił okulary. Głowę wciąż miał zadartą ku górze, a jego oblicze wciąż przyozdabiał uśmiech pełen satysfakcji. Uśmiech, który mówił: „To nieuniknione”.
- Już niedługo… - powiedział lekko zachrypniętym, ale zdumiewająco miękkim głosem.
Kobieta, która akurat przechodziła obok niego, najprawdopodobniej pomyślała, że starszy mężczyzna w okularach jest wariatem, który z głupkowatym uśmieszkiem wpatruje się w przejaśniające się niebo i gada do siebie. Ale ona nie wiedziała i nie widziała. Nikt poza nim tego nie widział. Może to i dobrze, bo wzbudzanie sensacji było rzeczą, o jaką mężczyźnie chodziło najmniej.
Delikatnie dotknął swojego towarzysza. Stanowili niezwykle osobliwą parę. Tylko on go widział. Małą, czarno-białą istotkę uwiązaną na smyczy, z dziobem zadartym w nieboskłon.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Laj-Laj dnia Wto 23:44, 02 Mar 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 23:11, 25 Lut 2010    Temat postu:

ROZDZIAŁ VI

Chris stopniowo zaczął dochodzić do siebie. Co chwila spoglądał w zegarek umieszczony na pasku Windowsa. Tego dnia nie miał zbyt wiele pracy, więc czas ciągnął się niemiłosiernie, działając na jego niekorzyść. Rudowłosy dziennikarz czuł nieodpartą chęć działania, więc czający się tuż pod jego skórą rewolucjonista rwał się do czynów, ale z góry skazany był na porażkę mając tak pryncypialnego przeciwnika, jakim było freudowskie superego Chrisa Stepforda.
Poprawa pogody tylko na chwilę polepszyła mu samopoczucie. W tej chwili czuł się jak prywatny detektyw, który ma do rozwiązania dziwaczną zagadkę. Z ostrzem skierowanym przeciw samemu sobie. Gdy zostały mu dwie godziny do wyjścia z firmy, postanowił zawładnąć się własnej ciekawości i – po upewnieniu się, że nikt nie śledzi jego poczynań – wyjął z torby maszynopis.
Mahoniowe Słońce.
„Głupia nazwa”, pomyślał, ale nie był w stanie powstrzymać ręki, która odłożyła na bok stronę tytułową, tym samym ukazując kartkę zapisaną od góry tekstem.
W krainie, w której słońce jest z mahoniu są tylko dobrzy ludzie, bo tylko oni są w stanie dostrzec człowieka spacerującego z pingwinem.
Tak brzmiało pierwsze zdanie. Żołądek Chrisa skurczył się do rozmiarów piłeczki pingpongowej i zaczął skakać od góry do dołu. Stepford przymknął oczy, wziął głęboki oddech i był już gotowy do dalszego wnikania w lekturę.
Takie słońce świeci tylko w jednym świecie. Tam, gdzie nie ma cierpień, lęku i depresji. Tam, gdzie nikt nie zna drutów kolczastych i wojen. Tam, gdzie pobożne życzenia przeistaczają się w namacalny krajobraz...
Chris pochłaniał tekst coraz bardziej łapczywie. Co kilka minut zmuszał się do oderwania od książki, żeby sprawdzić, czy jego zachowanie nie budzi żadnych podejrzeń. Z każdym wyczytanym słowem jego głód wiedzy wzrastał. Wydawało się, jakby tajemnicza Gina Punklew napisała tą książkę tylko i wyłącznie dla niego, uderzając bez pudła we wszystkie struny Stepforda, które tworzyły idealną melodię. Perfekcyjną harmonię. Boski akord.
Był wniebowzięty. Prawa ręka drżała z niecierpliwości, aby odłożyć na rosnącą wciąż kupkę kolejną przeczytaną stronę. Żółknący papier szeleścił delikatnie, stanowiąc kojące tło dla wszystkich emocji, które buzowały w Chrisie.
Jak zaklasyfikował by to arcydzieło? Nie był w stanie powiedzieć. Zresztą zdawał sobie sprawę, że jakiekolwiek szufladkowanie byłoby w tym wypadku świętokradztwem. Zdumiewające opisy, fascynujące historie i odważna wizja świata zawieszonego pomiędzy rzeczywistością i fikcją.
- Sophie… - wymówił bezgłośnie jej imię. Oderwał wzrok od kartki i poczuł, jak nigdy wcześniej, przytłaczającą chęć powrotu do tej zniewalająco pięknej dziewczyny z Francji. Do tych chwil, które przeżył osiem lat wcześniej. Pragnął czuć to samo co wtedy. Cały czas. Wrócić do przeszłości. Patrzeć się w olbrzymi księżyc kołyszący się nad sadem. Księżyc, który ich pobłogosławił. A on po tym wszystkim wrócił do Ameryki...
„Miłość jest romantyczna tylko wtedy, kiedy jest niespełniona”, przywołał w pamięci słowa swojego przyjaciela, Andy’ego Perkinsa.
Chris zagłębił się w lekturze i nagle, zupełnie niespodziewanie, poczuł oszałamiającą woń mirabelek, która świdrowała w jego nozdrzach. Tym razem jednak nie zastanawiał się skąd pochodzi. Napawał się. Wdychał. I nie przestawał czytać.
Poprawił jeszcze mankiety, zawiązał krawat, a na koniec spryskał się tymi samymi perfumami, które miał na sobie wówczas. Niezwykle trudno było je zdobyć. Sprawdził jeszcze raz świeżość swojego oddechu, po czym chwycił za smycz i wyszedł z domu.
Pingwin znał drogę, poprowadził go tam, gdzie marzenia są rzeczywistością, a słońce jest z mahoniu.

Odłożył stronę na lewą stronę, gotowy czytać dalej, ale kolejna kartka była pusta. Następna też. Przewertował ostatnie cztery strony, ale żadna nie była skażona choćby zbłąkaną kropką. Chris jeszcze raz przeczytał ostatnie zdanie, które rzeczywiście świetnie nadawało się na zakończenie.
„A więc to koniec”, zrozumiał Chris z pogodną miną. Z kącików oczu popłynęły mu łzy. Nie spieszył się z ich otarciem. Pomyślał o słońcu z mahoniu, o Sophie, o mirabelkach i o tej burzy uczuć, jaka się wówczas w nim tliła. Znajdował się w stanie permanentnej tęsknoty, z której, jak czuł, nie prędko zdoła się wydostać.
Jego własne życie wydało mu się takie nieistotne. Cichy dom, w którym gromadził różne bibeloty mające tylko na celu zamaskowanie jego samotności. Codzienna praca, która tak naprawdę nie miała większego sensu. Gromadzenie kolejnych dolarów na koncie, żeby móc jeden miesiąc w roku zafundować sobie urlop daleko stąd. A za trzydzieści kilka lat przejść na emeryturę i poczuć się wolnym? Wiedział, że to wolność pozorna, ograniczona przez słabnące ciało i gasnące zdrowie.
Spojrzał na zegarek. Było jedenaście po piątej. Pracownicy redakcji powoli zbierali się do wyjścia. Kilku osób już nie było. Wyłączył komputer i spakował starannie maszynopis do torby. Kolejnym krokiem było założenie kurtki i wyjście na świat, w którym już dłużej nie chciał żyć. Zatrzymał się na progu i po raz ostatni spojrzał na redakcję Daily Report.
Doskonale wiedział, co chce zrobić.

ROZDZIAŁ VII

Szedł powoli z wciąż mokrą kurtką przewieszoną przez ramię. W drugiej ręce trzymał torbę. Ludzie mijali go obojętnie, gdyż szedł najwolniej z nich wszystkich. Rozglądał się uważnie na wszystkie strony.
Szukał pingwina.
Chris zdawał sobie sprawę, jak niewiele dzieliło go od przełomowego momentu w swoim życiu. Małe, arktyczne zwierzątko na smyczy.
Zaśmiał się mimowolnie z niedorzeczności sytuacji i na chwilę przystanął na chodniku. Tłum przechodniów z początku potraktował go jak intruza, który zmniejsza płynność ruchu, aż w końcu zepchnęli go na bok.
Ogarnął go nagły lęk. A jeśli ten pingwin to tylko wymysł jego wyobraźni? Efekt rozgorączkowanego umysłu, który pragnął zmian? Może prawdą był tylko zapach mirabelek, który poruszył lawinę wspomnień i ożywił wielką, włochatą bestię czającą się gdzieś w zakamarkach jego świadomości by w każdej chwili zacząć atak? Każda możliwość wydawała się prawdopodobna.
Dotknął torby. Maszynopis był w środku. Już pierwsze zdanie traktowało o widzeniu pingwina. Przypadek?
- Tylko dobrzy ludzie są w stanie dostrzec pingwina – szepnął Chris opierając się o barierkę okalająca park miejski. Logika podpowiedziała mu dalszy ciąg. – Skoro więc dostrzegłem pingiwina, jestem dobrym człowiekiem...
Znowu się zaśmiał, tym razem z nutką szaleństwa. Kilka osób z tłumu spojrzało na niego krytycznym wzrokiem. Pewnie w dużych miastach widok zaśmiewających się w najlepsze szaleńców nie był niczym aż tak niezwykłym. Prawdopodobieństwo spotkania takiego indywiduum było zbliżone do zobaczenia parkometru na którymś z miejskich chodników.
Spod przymkniętych powiek uwolniły się łzy, które szybko otarł rękawem koszuli.
- To nie może być pieprzony przypadek – kontynuował swój cichy monolog. Na ten moment czuł się pewnie. Zdumiało go, że chciał wierzyć i wierzył. Wierzył w pingwina, którego widział tylko on i jeszcze jakieś wybrane jednostki.
Dobrzy ludzie.
Chris wiedział, że był dobrym pracownikiem. Ale dobrym człowiekiem? Wiara była potężnym sojusznikiem, lecz nie potrafił wskazać jakiegoś jasnego kryterium, według którego był postrzegany jako „ten dobry”. Tak więc ktoś musiał o tym zadecydować. Wybrać go z bezimiennego tłumu i wskazać. Bo cóż dobrego tak naprawdę uczynił?
Uważnie stawiał kolejne kroki wpatrując się w kałuże, które schły na chodniku. Widział w nich swoją zmienioną, zadumaną twarz, rude włosy.
Le roux prince, rudy książę. Tak mówiła na niego Sophie. Gdy sobie to przypomniał, pękła ostatnia bariera, ostatnia zapora.
W miarę zbliżania się do parkowej bramy słyszał coraz wyraźniej dźwięki harmonijki ustnej. Po kilkunastu krokach zatrzymał się i z odległości dwóch metrów patrzył na niewidomego żebraka grającego jakąś bluesową improwizację. Chris sięgnął po portfel. Gdzieś w głębi siebie wiedział, że pieniądze już nie będą mu potrzebne.
Muzyka ucichła.
- Dostałem już od ciebie pieniądze – powiedział żebrak patrząc w przestrzeń przed sobą, choć Chris stał po jego prawej ręce. – Dolara siedemdziesiąt pięć.
- A…ale…skąd…
- Zapamiętałem cię. Zawsze zapamiętuję dobrych ludzi – niewidomy uśmiechnął się dobrotliwie – tylko dobrzy ludzie potrafią podzielić się swoją sklepową resztą z ulicznym muzykiem. Bardzo mało jest takich osób.
- Przecież jesteś…
- Ślepy, tak… Ale uwierz mi, oczy tylko odwracają uwagę od sedna sprawy. – Mówiąc te słowa, schował harmonijkę ustną do kieszeni starego płaszcza. Czarne koniuszki jego palców wystawały z wełnianych rękawiczek.
Chris patrzył uważnie na żebraka, który powoli odwrócił głowę w jego stronę. Wydawało się, że za okularami przeciwsłonecznymi kryją się wpatrzone w niego oczy. Poczuł się nieswojo. Ale jego konsternacja przerodziła się w autentyczne zdumienie, gdy usłyszał kolejne jego słowa.
- Więc szukasz pingwina, Chris?
Stepford drgnął. Ciarki na jego plecach urządziły sobie zjeżdżalnię. W jednym momencie pojawiło się w jego głowie co najmniej dziesięć pytań, z których każde rościło sobie prawo pierwszeństwa. Gęsia skórka przyozdobiła mu całe ciało.
- Więc ta książka, Mahoniowe Słońce… to twoja sprawka? – Stepford przykucnął blisko żebraka. W tym momencie jedna myśl przebiła się na światło dzienne. „Zostałem oszukany”. Poczuł wewnętrzny gniew, który zmienił się w syk. – Czyli to jeden głupi żart? Dałem ci kasę, a ty mnie zrobiłeś w konia? Kto to napisał? Co to za Gina Punklew? To twój pseudonim? Jesteś niespełnionym pisarzem, czy co, do ciężkiej cholery?!
Ślepiec zaśmiał się wyrozumiale, co tylko pogłębiło irytację Chrisa. W końcu jednak spoważniał i położył swoją czarną dłoń na ramieniu rudowłosego mężczyzny.
- Chris, wszystko co przeczytałeś to prawda. Pingwina widzą tylko dobrzy ludzie. Spytaj kogo chcesz, czy widział wczoraj mężczyznę wyprowadzającego pingwina na smyczy. Będą się pukać w czoło.
Stepford nie miał zamiaru robić sondy ulicznej, ani biegać po ulicznych sklepach i lokalach pytając się o pingwina. Głos starego żebraka… Jego ręka na ramieniu. Poczuł, że bezgranicznie mu ufa, choć nie miało to nic wspólnego z myśleniem racjonalnym. Ale coś mu podpowiadało, że faktycznie poza nim, nikt nie widział mężczyzny z pingwinem.
- Pingwin istnieje, a spacer z nim zmienia wszystko – rzekł w końcu niewidomy. Świdrujący, dźwięczny głos brzmiał w uszach Chrisa przez kilka kolejnych sekund. – A Gina Punklew... To anagram... Penguin Walk.
W tym momencie wiatr zawiał mocniej, przywodząc na myśl efekty specjalne z niskobudżetowego horroru klasy C.
C jak Chris.
- Kim właściwie jesteś? – spytał wreszcie żebraka. – I dlaczego sam nie poszedłeś z tym pingwinem do tej krainy z mahoniowym słońcem?
- Kim? Mów mi Marvin – znowu uśmiech. – Cóż, jestem odźwiernym tamtego świata. Stoję na progu, ale nie mogę tam wejść. Ktoś w końcu musi wpuszczać gości.
Namacalny wręcz kontakt z innym światem przygniótł Chrisa. Nie wiedział już co myśleć. Lecz ten człowiek wiedział zbyt dużo, by być jedynie fatamorganą. Jednak z drugiej strony oddanie się całkowicie w ręce tego żebraka i perspektywa stania się pośmiewiskiem dla całego miasta, odwodziła go od słuszności tej decyzji.
- I to wszystko za dolara siedemdziesiąt pięć? – Chris w dalszym ciągu niedowierzał. Potrzebował jakiegoś dowodu.
- Chodzi o gest... – powiedział powoli Marvin – Na pewno słyszałeś o tym zaginionym prezesie ComAtlantic? – Chris skinął na potwierdzenie. – To jego widziałeś przez okno swojej redakcji. Też swego czasu obdarował mnie kilkoma dolarami. Żebracze łachy to idealny filtr do wynajdywania dobrych ludzi. Tak więc chłopcze, jaka jest twoja decyzja?
- Ale ja… Sam nie wiem... No bo skąd mam wiedzieć…
Marvin podniósł lewą rękę zaciśniętą w pięść. Przybliżył ją do twarzy Stepforda, który automatycznie się odsunął.
- A jak pachną twoje marzenia? – spytał żebrak hasłem, które zrobiłoby oszałamiającą karierę w jakiejś reklamie. Chris chciał odpowiedzieć, ale Marvin otworzył powoli dłoń, jakby wypuszczał zamkniętego w niej motyla, po czym delikatnie dmuchnął w kierunku swojego rozmówcy.
Mirabelki.
Chris wstał i patrzył z mieszaniną przerażenia i podziwu na ślepego żebraka, który niczym się nie wyróżniał od innych jemu podobnych. Nie mógł zrozumieć. Ale wierzył. Podjął ostateczną decyzję, z której już nikt nie mógł go odwieść.
- Pójdę – rzekł po prostu.
Marvin wyjął z kieszeni smycz oraz coś na kształt wizytówki i wręczył te dwie rzeczy Chrisowi.
- Bądź pod tym adresem za trzy godziny. Będzie na ciebie czekał.
Stepford schował smycz do torby. Wiedział, co miał z nią zrobić. Następnie przyjrzał się kawałkowi papieru, po czym włożył go do tylnej kieszeni spodni. Znał to miejsce. Cichy zakątek na obrzeżach miasta. Idealne miejsce na wieczorny spacer. Spacer do innego świata, w którym chciał się znaleźć już w tej chwili. Zobaczyć Sophie, dotknąć jej włosów, przytulić i całować przez cały czas. Wyobraźnia podsuwała mu różne obrazy, z których jeden był bardziej malowniczy i poetycki od drugiego. Czuł się, jakby wygrał główny los na loterii. Bo ile osób może urzeczywistnić swoje marzenia? I to w skali jeden do jednego. Uścisnął dłoń Marvina i pośpiesznym krokiem zaczął iść w kierunku przystanku.
- Chris! – zawołał za nim żebrak. – Książka. Musisz mi ją oddać.
- Oczywiście – przyznał przepraszająco Stepford, po czym wrócił do Marvina, otworzył torbę i podał mu maszynopis Mahoniowego Słońca, który chwilę później zniknął w połach starego płaszcza niewidomego grajka.
- Ubierz się elegancko – przypomniał Marvin – chyba nie chcesz spotkać Sophie i wyglądać jak teraz.
Na dźwięk jej imienia Chris się zarumienił. Nie musiał pytać skąd czarnoskóry niewidomy żebrak rezydujący przy bramie w parku wie jak nazywa się jego dziewczyna, z którą spędził niezapomniany wieczór. Niejednokrotnie wracał do niego myślami w ciężkich chwilach. Momentalnie zdał sobie sprawę, że teraz już nie będzie ciężkich chwil. Cokolwiek się stanie, nigdy nie będzie żałował tej decyzji.
- Żegnaj – powiedział do Marvina – i dziękuję za wszystko.
- Podziękujesz jak zjesz – zaśmiał się stary ślepiec. – Baw się dobrze, Le roux prince.


ROZDZIAŁ VIII

Obserwował uważnie, jak rudowłosy dziennikarz oddala się w kierunku przystanku. Był pewny, że ten biedny facet nie zmieni już decyzji. Zbyt głęboko zakorzeniła się w jego umyśle, by ją teraz wytępić. W końcu tak naprawdę nie miał nic do stracenia.
Spełnienie marzeń? Któż tego nie pragnie?
Marvin uśmiechnął się z satysfakcją, która tym razem była w pełni uprawniona. Można powiedzieć, że był zawodowcem. Kilkaset lat doświadczenia robi swoje. Tysiące osób przemaszerowało z pingwinem tam, gdzie miały ziścić się ich sny. Tylko garstka się na to nie zdecydowała. Ale on znał się na ludziach i wiedział, że Chris Stepford, dziennikarz Daily Report, nie oprze się tej kuszącej możliwości. Pójdzie. Z całą pewnością.
Ludzkie marzenia były idealną przynętą na łowienie dusz. Ludzie chytrzy, źli i przebiegli i tak już należeli do niego. Wygrywanie tych dobrych, którzy byli w stanie przekreślić swoje dotychczasowe życie i pójść z pingwinem… To było dopiero wyzwanie. Bo przecież źli ludzie nie wrzucają swoich pieniędzy do puszek żebrakom.
Z poczuciem dobrze wykonaniem misji, wyjął z kieszeni płaszcza swoją podniszczoną harmonijkę ustną i zaczął grać kolejny bluesowy standard. Muzyka przywracała świat na właściwe tory.
Po kilku minutach usłyszał charakterystyczny dźwięk drobniaków lądujących w puszce. Na chwilę przestał grać i skinął uchylając kapelusz. Pięćdziesięcioletnia, lekko otyła kobieta w zielonym płaszczu uśmiechnęła się do niewidomego żebraka i poszła w swoją stronę czyniąc pierwszy krok w kierunku swoich marzeń, które w jej przypadku miały zapach jaśminu.

EPILOG

Ostatnie trzy kartki były zupełnie puste. Przeczytała jeszcze raz samo zakończenie, nastawiając się, że będą to ostatnie zdania najlepszej książki, jaką czytała w życiu.
Rudowłosy mężczyzna przymierzył smoking, który ostatnio zakładał trzy lata wcześniej. W dalszym ciągu pasował idealnie. Jeszcze raz stanął przed wielkim lustrem w garderobie, dokładnie przyjrzał się swemu najbardziej eleganckiemu strojowi jaki posiadał. Był nad wyraz zadowolony. Na wszelki wypadek poprawił mankiety w świątecznej koszuli i po raz ostatni już przyczesał włosy, co nie było trudne, gdyż miał krótką fryzurę. Na koniec spryskał się najdroższymi perfumami i był już gotowy. Spojrzał na zegarek. Wiedział, że musi już wyjść. Całym sobą czuł, że podjął najlepszą decyzję z możliwych. Wszystko, co doczesne, przestawało mieć znaczenie. Liczyła się tylko Sophie.
Wziął smycz i wyszedł z pokoju.
Przywitała go noc. Pół godziny później był już na miejscu. Opanował drżenie rąk i przypiął smycz pingwinowi, a ten poprowadził go. Znał drogę. Prowadził tędy ludzi już wiele razy.
Każdy ich krok odbijał się echem między blokami, wieżowcami. Pokonywali kolejne metry dzielące ich od krainy, gdzie świeci mahoniowe słońce.
Rudowłosy mężczyzna z pingwinem. A przecież to miasto wcale nie było zimne.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Laj-Laj dnia Wto 23:52, 02 Mar 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 14:42, 27 Lut 2010    Temat postu:

Na razie rozdział drugi. Już na samym początku wita mnie powtórzenie z głową w roli głównej. Zresztą sytuacji ocierających się o powtórzenia jest w tekście sporo, a bez najmniejszego problemu dałoby się ich uniknąć. Ino do tego słownictwo trzeba mieć bogate, a patrząc na owe sytuacje, mam co do tego bogactwa pewne wątpliwości.
Tak jak w poprzednim rozdziale zbyt dużo było błahych, zupełnie niepotrzebnych opisów czynności, tak teraz ich wcale nie ma. Postanawia zapalić i nic więcej o papierosie nie słychać aż do momentu, kiedy go gasi. Hm. A ja aż do zgaszenia tego papierosa, w scence go nie widziałam. Bo jak miałam widzieć, jak narrator nie opisał tego?
Narracja wreszcie nabiera jakichś pozytywów, narrator zaczyna bawić się słowem bez skupiania się na bzdetach.

Laj-Laj napisał:
że uznał tą sprawę


Laj-Laj napisał:
Raz jeszcze zadrgały mu ukryte w ciele struny sentymentu
Musiałam poważnie przysnąć na biologii, bo nie pamiętam, by w organizmie ludzkim były struny sentymentu.

Rozdział trzeci. Opis Andy'ego jest co najmniej niesatysfakcjonujący w formie. Urywane, pojedyncze zdania, kompletnie niegładkie i w ogóle płynąć nie chcą. Dalej również urywane zdania, niektóre podzielone wbrew logice kropkami.
Dialog nie wzbudził emocji. Nawet wydał mi się nieco sztuczny, pozbawiony swobody, jaką zwykle cechują się dialogi realne.
Narracja wróciła do normy, pozbawiając samą siebie pazura i czegokolwiek, co mogłoby przyciągnąć.

Laj-Laj napisał:
Zawsze czuli się w tym miejscu znakomicie<przecinek> spędzając tu obowiązkowo każdy czwartek
W następnym rozdziale też ten błąd się powtarza. Przed imiesłowem musi być przecinek.

Laj-Laj napisał:
- …Sophie…<spacja>właśnie…<spacja>więc czego się spodziewasz?
Błąd powtarza się.

Laj-Laj napisał:
- Do Lucy? – <wielka litera>uśmiechnął się szelmowsko<kropka> – Bez wahania.


Rozdział czwarty. Narracja nadal nie zachwyca.
Laj-Laj napisał:
możliwość pracy z domu
Litrówka.

Laj-Laj napisał:
Zawsze mógł się mile rozczarować
Nie można się mile rozczarować. Można kogoś mile zawieść, mile nie spełnić oczekiwań? Raczej nie wydaje mi się.
Zresztą raczej się nie mógł rozczarować, bo to nie jego opowieść. Jego mógł maszynopis rozczarować, sam siebie Chris by rozczarował, jakby podjął się czegoś, co może wykonać bez problemu, a tego nie wykonał bądź zrobił źle.

Laj-Laj napisał:
Po chwili namysłu zdecydował się przeczytać pierwsze zdanie Mahoniowego Słońca jeszcze raz:
W krainie, w której słońce jest z mahoniu są tylko dobrzy ludzie, bo tylko oni są w stanie dostrzec człowieka spacerującego z pingwinem.
Cytat to raczej kursywą albo w cudzysłowie.

Laj-Laj napisał:
Wpatrywał się bezmyślnie w mijający go tłum ludzi wymachującym czarnymi parasolami
Y? Co?

Laj-Laj napisał:
- Cześć <przecinek>Chris
Błąd się powtarza.


Tekstowi brakuje przede wszystkim stylu. Styl jest prosty, trochę tak, jak może pisać osoba w obcym języku, nie znająca jeszcze co ładniejszych konstrukcji, ale już przejawiająca zdolności literackie. Sama fabuła wydaje się być niedopracowana, a na pewno sposób jej ukazania. Od skrajności w skrajność - od opisywania bzdetów, aż do ignorowania wszystkiego, co tylko nie nawiązuje do najważniejszego wątku. Poczułam, że zaczynam patrzeć na Chrisa nie jak na papierową kukiełkę tylko wtedy, gdy zastanawiał się nad pingwinem i Linuxem. Tylko, bo potem znów stał się płaski.
Nie bardzo wiem, co można jeszcze napisać. Tekst jest przeciętny, pomysł dobry, gorsze wykonanie. Nie na tyle, by nie dało się czytać, ale raczej wykonanie w pamięci nie zostanie, a razem z nim i cała opowieść.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

kasieńka
Gołębie Pióro


Dołączył: 28 Gru 2008
Posty: 87
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 22:18, 27 Lut 2010    Temat postu:

A ja stwierdziłam, że skomentuję, dopiero jak przeczytam całość. No i cóż... patrząc na ogół - bajka. Pewnie przez pomysł. Po prostu uwielbiam takie klimaty!

Patrząc dogłębniej... no jest kilka niedociągnięć. Ale na pewno nie mówię tu o narracji, bo nie przykuła mojej uwagi jakoś bardzo pod względem nieskładności bądź jakichś niedomagań. Troszkę raziło mnie jednak Twoje niedomaganie pod względem literówek. Mało ich, bo mało, ale za dużo. O. Razz

Zdecydowanie zgadzam się z mapple, jeżeli chodzi o fragment: "zakochani poprzyklejani jak gumy do żucia". Perełka Very Happy

Pomysł jest cudny. I Twoja forma przekazu również. Te wszystkie mało istotne myśli, zdarzenia, niekoniecznie ważne osoby - to w taki naturalny sposób wprowadzało w codzienność bohatera. W to jego monotonne, wbrew pozorom, życie z rudymi włosami. Zastanawia mnie tylko dlaczego właściwie pingwin, no ale ok ;p To w sumie takie całkiem eleganckie zwierze. Przez pewien moment nie podobało mi się tylko nadanie niemalże boskich cech temu czarnoskóremu żebrakowi. Przez chwilę podjeżdżało mi jakąś amerykańską produkcją (raczej kiczowatą komedią albo naciąganą obyczajówką) o czarnoskórym bogu, który oczywiście potępiany i napiętnowany przez rasistów zbawia dobrych. Nie pasował mi do całego opowiadania. Ale po jakimś czasie nawet zaczął mi się podobać. Jak to mówią kobieta zmienną jest. Razz

Sposób w jaki to wszystko przedstawiłeś jest klarowny i gładki. Czytanie sprawia przyjemność i nie natknęłam się na momenty 'na siłę'.

Dobre opowiadania, pożywne wiersze - czym jeszcze poczęstujesz? Razz

PS. To opowiadanie MUSIAŁO być napisane w ciekawy sposób od samego początku, bo zazwyczaj mam 'wstręt' do długich tworów, a ten mnie przyciągnął i został przeczytany od początku do samego końca.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez kasieńka dnia Sob 22:21, 27 Lut 2010, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin