Kącik Złamanych Piór - Forum literackie

Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna
 

 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Rejestracja  Profil   

Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

 
Bosy [NZ]

Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 17:51, 21 Sty 2012    Temat postu:

Tak jest, poniżej znajduje się nowy początek. Poprzednie dwie strony są cenne ze względu na uwagi użytkowników pod katem tekstu. Ale stosuję metodę grubej kreski i zaczynam od nowa w tym miejscu:


PROLOG

Jest tak jedna rzecz, którą wszyscy pamiętają z tamtego dnia. Kilkanaście minut po dwunastej niebo stało się żółte. Jak mleko z masłem i miodem albo dojrzały melon. Taka nienaturalna barwa wzbudzała zrozumiały niepokój. Ludzie chodzili bardziej podenerwowani, spięci niż na co dzień. Niektórzy narzekali na bóle głowy, mdłości lub zmęczenie nieproporcjonalnie duże do wysiłku. Nawet zwierzęta zachowywały się dziwnie. Były nieufne i nad wyraz płochliwe. Jakby chciały się schować, lecz jednocześnie zdawały sobie sprawę, że nigdzie nie jest dość bezpiecznie.
Co bardziej racjonalne osoby bagatelizowały sprawę mówiąc o niskim ciśnieniu. Był też przypadek Gordona Greena, niemal siedemdziesięcioletniego, wychudzonego mężczyzny z sumiastymi wąsami, który na tę okazję przyodział się w płócienny wór; w ręku trzymał dzwonek (podobny do tych używanych przez świętych Mikołajów w galeriach handlowych), który wtórował jego słowom wieszczącym rychły zmierzch dziejów.
Jednak zdecydowana większość ludzi z pewnością byłaby skłonna przyjąć jedną, dość ogólną wersję: „Dzieje się coś niedobrego”.
Faktem jest, że tego właśnie dnia, szesnastego października w Elkton w Kentucky pojawił się pewien mężczyzna. Moment jego przybycia pozostał niezauważony. Żaden pasażer czy kierowca autobusu nie widzieli go tego dnia, nikt też nie pamięta aby przyjechał jakiś samochód z zamiejscową rejestracją. Ale faktem jest, że się pojawił. I że jak tylko jego bosa stopa dotknęła lekko wilgotnej ziemi w parku Elkton, to z chmur, które przykryły żółte niebo lunął rzęsisty deszcz. A zaraz potem rozpoczęła się gwałtowna burza.
W miasteczku, tak małym jak to, trudno było nie zauważyć pojawienia się kogoś nowego. Nie był to bowiem kurort turystyczny, w promieniu pięćdziesięciu kilometrów nie znajdowały się góry ani żaden zbiornik wodny, próżno też było szukać wielkich metropolii. Leżało, a właściwie balansowało jak guzik na cienkim sznurku, mniej więcej w połowie drogi między Hopkinsville i nieco mniejszym Russellville. Zdecydowanie więcej było takich, którzy stąd wyjeżdżali, niż tych, którzy obieraliby sobie Elkton za cel swojej podróży, ani nawet za jeden z przystanków, bowiem nie leżało na żadnym ważnym szlaku komunikacyjnym. Było w zupełności samowystarczalne. Ludzie się tu rodzili i tutaj umierali. Byli jak kapsle wtopione dawno temu w rozgrzany asfalt.
Nikt o zdrowych zmysłach i o przeciętnym poczuciu estetyki nie poświęcał więcej niż kilka sekund, żeby upewnić się, czy przypadkiem nie przestało już padać. Starsze panie, które spędzały większą część dnia wypatrując w oknie jakichś skandali, które mogłyby napędzić akumulator lokalnych plotek, w tak paskudną pogodę wolały spędzić czas siedząc przed telewizorem, bądź rozmawiając przez telefon. W ten właśnie sposób burza odwróciła uwagę mieszkańców Elkton od przybysza. Gdyby jednak świeciło wtedy słońce, ludzie z pewnością zauważyliby bose stopy, płócienne białe spodnie i białą koszulkę z logo Boston Celtics oraz długą, blond czuprynę, która jest rzadkością u mężczyzn po trzydziestce. Pod stopami czuł każdą nierówność asfaltu i chodników.
Co chwila zgarniał sprzed oczu mokre strąki swoich włosów, które lepiły się nieprzyjemnie do czoła. Kierował się do najbliższego domu, zupełnie nie zważając na szalejącą dookoła burzę i lejący z nieba deszcz. Z nieba, które z każdą spadającą kroplą stawało się coraz mniej żółte.
Wszystko powoli wracało do normy.



ROZDZIAŁ I

Jesień.
Boże, jak ona nie cierpiała tej pory roku. Znała jednak takich, którzy potrafili dostrzec piękno w żółtych liściach pokrywających drzewa, ale taka argumentacja do niej nie docierała. Ilekroć słyszała jak ktoś wychwala „liście pomalowane w cudowne barwy niczym pędzlem niewidzialnego artysty”, miała ochotę potrząsać takim gagatkiem przez kilkadziesiąt sekund, krzycząc mu prosto w twarz: „Te liście są żółte, bo umierają! Kiedyś były zielone, idioto!”.
Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio nazwała kogoś idiotą. Zazwyczaj jeśli już chciała kogoś koniecznie obrazić, posługiwała się sarkazmem, subtelną ironią, której subtelności delikwent często nie wyczuwał. Znakomita większość mieszkańców Elkton nie była wykształcona, więc Sarah patrzyła z niemałą satysfakcją jak ktoś, kto zasłużył na szczyptę goryczy, której nawet nie rozumie, czuje się zupełnie bezradny, niczym żuk leżący do góry nogami, podejmujący rozpaczliwe i nieudane próby wrócenia do naturalnej pozycji. Nie czuła więzi z lokalna społecznością. Podświadomie czuła się od nich lepsza. Bardziej wykształcona, mniej zabobonna, mniej zacofana. Spośród kilkunastu mieszkańców Elkton, którzy mieli profil na Facebooku, ponad połowa wpisała w kategorii „ulubiona książka” Biblię, co wywoływało w na ustach Sary kpiący uśmieszek. Jednocześnie uważała to za idealne podsumowanie ludzi z tych stron.
Były takie chwile, w których zastanawiała się czemu właściwie została w tym miasteczku. Jej związek edukacyjno-zawodowy z Elkton zakończył się w momencie, gdy Sarah ukończyła szkołę średnią. Następnie jej drugim domem stało się dużo większe Hopkinsville, gdzie mieszkała w czasach college’u i gdzie w końcu znalazła pracę, do której zmuszona była codziennie dojeżdżać. Jednak pół godziny samochodem nie stanowiło dla niej większego problemu.
Odpowiedź przychodziła sama. W Hopkinsville odnajdywała pieniądze i ciekawe sklepy. W Elton odnajdywała spokój. Taki układ był dla niej perfekcyjny.
Najbardziej jednak doskwierała jej samotność. Jasne, miała znajomych, z którymi utrzymywała jako taki kontakt, ale w wielkim domu, w którym mieszkała, dręczyło ją zaburzenie proporcji. Czuła się jak mała dziewczynka, zagubiona w wielkim muzeum. Jakiś czas temu nauczyła się zagłuszać w sobie krzyk domagający się natychmiastowej bliskości drugiego człowieka. Po wielu próbach stworzyła sobie wreszcie idealny plan dnia, który z czasem stał się jej obsesją. Każda czynność, każdy posiłek był przemyślany. Sarah wyznawała kult ciała, kult zdrowia i kult spokojnego umysłu. Zbilansowana dieta, codzienne ćwiczenia i spacery, przestrzeganie cyklów sennych (długość snu powinna być wielokrotnością dziewięćdziesięciu minut) wymagały od niej dużego samozaparcia i samokontroli, ale były takie czasy, gdzie pogrążona w depresji w ogóle nie zwracała uwagi na samą siebie. Po prostu przyszedł moment, kiedy trzeba było wziąć się w garść. Psychologia znała kilka nazw na to, co się w niej dokonało. Faza akceptacji, faza odnowy, bądź też faza reorganizacji. Oczywiście były takie chwile, kiedy dawała się ponieść delikatnym przyjemnościom.
Jeszcze raz wyjrzała z niechęcią przez okno.
- Cholera, jeszcze ta pieprzona burza – mruknęła niezadowolona.
Często, gdy przychodziły chwile refleksji, zastanawiała się skąd u dwudziestoośmioletniej dziewczyny tyle goryczy. Miała dużo czasu na rozmyślanie, bo w jej pustym domu jedynym prawdziwym przyjacielem była stara, wysłużona gitara, którą dostała od swojego ojca jeszcze w czasach liceum. Teraz, za pensję grafika w lokalnym wydawnictwie mogłaby kupić sobie instrument w znacznie lepszym stanie, ale nawet nie przeszło jej to przez myśl. Gitara była bowiem jej najcenniejszą pamiątką po rodzicach.
Duży, pusty dom przywołuje wspomnienia. Duży, pusty dom budzi grozę. Duży, pusty dom wzmaga poczucie samotności. Duży, pusty dom potęguje echo. Sarah już zawsze będzie kojarzyć głośne pukanie do drzwi z tamtym dniem sprzed trzech lat. Wspomnienie wracało często. Bo duży, pusty dom przywołuje wspomnienia.
To była zima, chociaż śniegu na ulicach prawie nie było. Jednak ostry, przenikliwy wiatr nie pozostawiał wątpliwości co do panującej pory roku. Sarah zbiegła na dół, pośpiesznie zakładając złapany po drodze rozpinany sweter. Przez całą drogę ze swojego pokoju do drzwi zastanawiała się dlaczego ten ktoś puka zamiast po prostu skorzystać z dzwonka.
Dziwne, jakie myśli kołaczą się po głowie w takich chwilach.
Nie miała pojęcia kto to mógł być. Uchyliła lekko drzwi i głośno przełknęła ślinę. Przed wejściem stało dwóch policjantów.
„Oczywiście jeden musi być murzynem”, zanotował bezwiednie mózg Sary. Odgoniła tą myśl, bo szybko zdała sobie sprawę, że policja na progu domu nigdy, przynajmniej w filmach, nie oznacza pomyślnych wiadomości.
- Pani Sarah Welverton? – spytał czarnoskóry funkcjonariusz.
- Taaaaak... – przytaknęła ostrożnie. Nagle przypomniała sobie o trawce, którą trzymała na ciężkie dni u siebie w szufladzie. Obecność policji z jakiegoś powodu wzbudza poczucie winy, jak to ktoś kiedyś powiedział. – Jest pani córką Christine i Stuarta? – drugie pytanie również zadał czarnoskóry policjant. Sarah delikatnie skinęła głową i spojrzała w oczy drugiego stróża prawa. Były nieprzeniknione. Jakby ćwiczył to spojrzenie przez lata. – Niestety mamy dla pani złą wiadomość...
Przez głowę Sary przemknęły czarne myśli o bliżej nieokreślonej treści.
- Dostaliśmy informację, że cztery godziny temu, na kanadyjskiej autostradzie niedaleko Toronto samochód, którym jechali państwo Christine i Stuart Welverton z nieznanych przyczyn zjechał ze swojego pasa i uderzył w barierki. Niestety pani rodzice ponieśli śmierć na miejscu.
To były ostatnie słowa, które zapamiętała. Następne dni spędziła niemal w stanie katatonii. Nic do niej nie docierało.
Od tamtego czasu odgrodziła się od świata zewnętrznego grubym murem. Ostrzygła swoje długie, kruczoczarne włosy „na chłopaka”, jakby obcięcie ich odcinało ją ostatecznie od dzieciństwa, bezpieczeństwa i wspomnień. Ograniczyła swoje i tak ubogie życie towarzyskie do minimum. Patrzyła jak stopniowo grono znajomych zaczęło się kurczyć, aż do momentu, gdy z kolegami spotykała się już tylko w swoim wydawnictwie.
W dniu, kiedy niebo było żółte, siedziała skulona w porozciąganej bluzie z kapturem na szerokim parapecie w sypialni i wpatrywała się w szalejącą za oknem burzę, która wyginała drzewa i strząsała z nich złote liście.
Boże, jak ona nie cierpiała jesieni.
Odkąd zmarli jej rodzice, podczas burzy odprawiała swój prywatny rytuał. Otwierała górną szufladę przy łóżku, wyjmowała foliową saszetkę i po kilkudziesięciu sekundach trzymała w ustach skręta. Nie była narkomanem ani hipisem. Była samotna, a to sprzyjało wpadaniu w kiepski nastrój. Alkohol jej nie smakował, a trawka wprowadzała ją w świat delikatnego absurdu, co bardzo odpowiadało Sarze.
Patrzyła na błyskawice raz po raz rozdzierające niebo. Właściwie nic nie zapowiadało nawałnicy. Nie było upału ani duchoty. W końcu była już połowa października. Oglądała pioruny z ambiwalentną mieszaniną grozy i fascynacji. Kiedyś, jako mała dziewczynka, przeżyła straszną burzę w górach, ciężkie krople rozrywały jej foliowy płaszcz przeciwdeszczowy. Biegła zapłakana i przestraszona, choć nie zdawała sobie wówczas sprawy z prawdziwych konsekwencji przebywania w górach w taką pogodę. Gdyby wtedy wiedziała tyle, co teraz, to pewnie położyłaby się na trawie, zacisnęła powieki i błagała o szybką i bezbolesną śmierć.
Od tamtej pory burza stała się jej główną fobią. Wyszukiwała w Internecie informacji o pechowcach, których zabił piorun, o skutecznych sposobach uniknięcia takiej tragedii, ale ze smutkiem stwierdzała, że jeśli nie ma się pod ręką zabudowanej opony od traktora, w którą można by się było schować i toczyć w kierunku jakiegoś budynku, to szanse na stanie się celem „boskiej iskry” są niepokojąco spore.
Nie wiedziała tylko, dlaczego niebo przybrało taką dziwną barwę. Gdyby była bardziej przesądna, uznałaby to z pewnością za jakiś znak. Ale nie była.
Od śmierci rodziców nie grzeszyła też religijnością. Nie uważała się ani za osobę wierzącą ani za ateistkę. Było jej naprawdę wszystko jedno, czy mieszkający gdzieś tam wysoko w chmurach pan ma brodę, jest niebieski, ma trzy pary rąk, tułów lwa, głowę byka, albo ma całą masę skłonnych do imprezy kolegów. Po prostu wychodziła z założenia, że jak będzie działała zgodnie z własnym sumieniem, to umrze spokojnie. Rozmawiała kiedyś na ten temat z Eveline, koleżanką z wydawnictwa, i wspólnie doszły do wniosku, że najgorszą opcją po śmierci byłby Charon ze swoim kajakiem płynący przez Styks. Trudno by było mu zapłacić, bo obole chyba wyszły już z obiegu jakiś czas temu. Sarah mogłaby przysiąc, że nie podają aktualnych kursów tej waluty w kantorach.
Zaśmiała się na to wspomnienie, a śmiech przychodził jej łatwiej niż zwykle, gdy marihuana zaczynała ją odprężać.
Nagły dźwięk mocnego pukania do drzwi tak ją przestraszył, że niemal spadła z parapetu. Cały świat zdawał się ucichnąć, by jeszcze uwypuklić echo roznoszące się po całym domu. Momentalnie przypomniała sobie dwóch policjantów w puchowych kurtkach. Od tamtej pory nikt do niej nie pukał. Bo był dzwonek I działał, jak to udowodnił nadgorliwy akwizytor kilka dni wcześniej.
Odłożyła tlącego się jeszcze skręta na talerz przy łóżku i zeszła kręconymi schodami na dół. W normalnym stanie pewnie do głowy przyszło by jej kilka niepokojących myśli. Ale nie tym razem. Po prostu nie myślała o niczym.
Podeszła do drzwi i spojrzała przez wizjer. Ujrzała zniekształconą postać mężczyzny z twarzą oblepioną mokrymi blond włosami, stojącego w strugach bezlitosnego deszczu.
Sarah zachichotała pod wpływem trawki. Mężczyzna w wizjerze wyglądał jak klaun. Groteskowo duża twarz, jakby włożył głowę do beczki z miodem, a potem do ula. Sarze przypomniało się, jak będąc dzieckiem robiła głupie miny przeglądając się w wiszącej na choince bombce. Wtedy musiała wyglądać podobnie jak ten facet w wizjerze.
Właściwie wszystko przemawiało za tym, żeby go nie wpuścić. W jednej chwili przypomniały się jej wszystkie zdroworozsądkowe rady matki.
„Tak”, pomyślała, „Matka na pewno by go nie wpuściła”. Odgoniła te myśli i z zawadiackim uśmieszkiem doszła do wniosku, że właściwie czemuż by nie?
- Chyba można ci zaufać, kolego – zachichotała cicho, przekonana o potędze swojego instynktu, po czym odruchowo poprawiła włosy. Jej zawadiacka czarna fryzura przywodziła na myśl koguta po przegranej bitwie.
Zapukał jeszcze raz.
Instynkt instynktem, trawka trawką, ale resztki tlącej się w jej głowie przezorności kazały jej otworzyć drzwi tylko na taką szerokość, na jaką pozwalał łańcuch. Mężczyzna wyglądał na zdziwionego. Sarah czekała, aż jej niespodziewany gość się odezwie, ale on tylko na nią patrzył. Żółte niebo po raz kolejny przeciął piorun.
- W czym mogę pomóc? – spytała, chociaż miała dużo większą ochotę zaserwować coś ze swojej kuchni sarkazmu. Powstrzymała się, bo od przemoczonego blondyna wprost biła niewinność. Obudziły się w niej instynkty opiekuńcze, których obecności we własnym organizmie się nie spodziewała. Znów zaczęła podejrzewać marihuanę o ingerencję.
- Mogę wejść? – powiedział wreszcie miękkim, zmęczonym głosem. – Burza mnie zaskoczyła…
Dopiero teraz zauważyła, że był na bosaka. Mimo to znacznie górował nad nią wzrostem. Wydawał się mieć niemal sto dziewięćdziesiąt centymetrów. Sarah sięgała mu czubkiem głowy najwyżej do jabłka Adama.
Niemal automatycznie przemknęły jej przez myśl różne rodzaje samotnych mężczyzn widzianych w programach z Discovery. Psychopata, morderca, gwałciciel, psychopatyczny morderca, świadek Jehowy, psychopatyczny gwałciciel-morderca. Lecz zagubienie i prostolinijność w błękitnych oczach przybysza powstrzymała Sarę od zmiażdżenia mu głowy między drzwiami a framugą.
- Kim pan jest? – zapytała, by wreszcie zaspokoić swoją ciekawość.
- Ja… nie pamiętam.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Laj-Laj dnia Czw 19:36, 02 Lut 2012, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 9:31, 02 Lut 2012    Temat postu:

Laj-Laj napisał:
Co bardziej racjonalne osoby bagatelizowały sprawę<przecinek> mówiąc o niskim ciśnieniu. Był też przypadek Gordona Greena
Bez apostrofu!

Laj-Laj napisał:
ponad połowa wpisała w kategorii „ulubiona książką” Biblię


Jak my nie lubimy umieszczania akcji w Ameryce... no żeby chociaż to Kanada była, ale Stany? A fe, a fe. Albo... hm, w Rosji. Jurodiwych tam się dobrze traktowało, ni? : P
Wszystko idzie ogólnie tak samo jak w poprzedniej wersji, ino trochę rozbudowane jest otoczenie. Widzim, że starałeś się nieco przybliżyć czytelnikowi postać Sary, wprowadzają małą retrospekcję, dodając jej nieco głębi. Faktycznie teraz nie przypomina już aż tak lalki bez twarzy, mamy coś, co ją określa. I nieco opisany dom - świetnie, wiadomo już, że jest zbyt duży dla jednej samotnej kobitki, i strasznie pusty. Znaczna zmiana, wcześniej wyobrażaliśmy sobie lokum Sary jako trzypokojowe mieszkanie, bardziej klaustrofobiczne. Tak więc jesteśmy zadowoleni ze zmian, wyszły Bosemu jak najbardziej na zdrowie.
Wprawdzie mamy kilka drobnych "ale" - że tok myślenia Sary nieco chaotyczny, że czasami temat jest ucięty, by od następnego akapitu zaczęło się coś innego, ale to nie są już tak ważne rzeczy i można to poprawić przy pierwszej porządnej korekcie.
Więcej na razie nie powiemy, bo fragment jest krótki i stanowi właściwie dopiero wprowadzenie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Czw 18:59, 02 Lut 2012    Temat postu:

Mal, dzięki za komentarz. Nie będę czekał na kolejne komentarze, bo nie wiem czy się doczekam Razz Mam tylko nadzieję, że ktoś oprócz hieniej moderatorki czyta moje wypociny:) Materiału mam jeszcze dużo w rezerwie, więc postaram się o większą regularność. Ale jak nie będzie komentarzy, to nie będę dodawał kolejnych części, co jest chyba zrozumiałe, nie? Smile
Tak, akcja rozgrywa się w Ameryce. Bardzo mainstreamowo, wiem. Ale w Ameryce byłem, a w Rosji albo w innym Śródziemiu już nie, więc mi łatwiej, a ja z kolei mam alergię na akcję dziejącą się w Polsce...
Ok, Sarah myśli trochę chaotycznie, ale wiesz, paliła trawkę. Zdarza się. Grunt żeby nie sprawiała już wrażenia słodkiej idiotki, bo takową nie jest:)


* * *

Siedział niepewnie na kuchennym krześle, wycierając sobie włosy ręcznikiem, a przed nim stał kubek gorącej herbaty. Sarah wpatrywała się w blondyna łapczywie, korzystając z faktu, że jego oczy wędrowały po całej kuchni.
Przekonywała samą siebie, że postąpiła słusznie i mogła tylko mieć nadzieję, że nie ma do czynienia z jakimś zwyrodnialcem żerującym na kobiecym instynkcie opiekuńczym. Na wszelki wypadek trzymała w kieszeni swojej powyciąganej bluzy z kapturem gaz pieprzowy. Mała puszeczka z tą odstraszającą substancją czekała do tej pory na swój dzień w jednej z kuchennych szuflad. I może ten dzień właśnie nadszedł…
Sarę najbardziej zastanawiała amnezja niespodziewanego przybysza. Twierdził, że nie pamięta kim jest.
„Tacy są najgorsi”, pomyślała sięgając po swój kubek kawy. „Przynajmniej w filmach, gdzie w końcu okazują się być płatnymi mordercami”. Na myśl automatycznie przyszedł jej James Bourne.
Uśmiechnęła się pod nosem, bo doznała krótkiej wizji, w której samurajskim mieczem obcinała mu głowę. Oczywiście w towarzystwie japońskich okrzyków wojennych.
Sarah tryskała nienaturalnym optymizmem i jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, że to sprawka marihuany. Dobijający się z zakamarków jej głowy zdrowy rozsądek w normalnych warunkach nie dopuściłby do tego, żeby ten człowiek siedział w jej kuchni.
Chyba.
Zerknęła jeszcze raz na jego naturalne blond włosy, które przywodziły jej na myśl łany złocistego zboża, zalanego chwilowo przez deszcz. Nie było to trudne do wyobrażenia, bowiem codziennie przez szybę samochodu oglądała ciągnące się po sam horyzont pola uprawne i łąki.
Obserwując jego włosy poczuła delikatne ukłucie zazdrości, bo jej miały mysi kolor, więc musiała je regularnie farbować na czarno. Robiła to tak długo, że właściwie tylko jej rodzice wiedzieli, że nie jest to jej naturalny kolor włosów. Ale zabrali tą nieistotną tajemnicę do grobu.
„Kim jesteś?”, pomyślała, mrużąc oczy, jakby to miało jej w jakikolwiek sposób ułatwić identyfikację przybysza.
- Mówiłem już, że nie pamiętam – rzekł nagle, a Sarah momentalnie wyprostowała się i oblała rumieńcem, jak uczennica przyłapana na ściąganiu.
- Powiedziałam to na głos? – spytała, odkładając kubek z kawą delikatnie na stół. Poziom adrenaliny we krwi trzykrotnie przekroczył normę, więc przyjęła z góry, że rzeczywiście tamto pytanie przeszło przez jej usta.
- Usłyszałem… - powiedział tylko. Czekała aż dokończy, ale nic takiego nie nastąpiło. Sarah doszła do wniosku, że możliwości są dwie. Albo ten gość jest ewidentnie natchniony i seksownie tajemniczy, albo to zwykły cymbał. Przyłapała się na tym, że jak tylko przekroczył próg jej domu, chciała się upewnić, czy ma obrączkę.
Nie miał.
Momentalnie skarciła się za takie obserwację, ale prawie zaraz sobie wybaczyła. Uznała, że wszelkie spostrzeżenia, myśli i czyny tego wieczoru są usprawiedliwione przez skręta, który pewnie już się całkowicie wypalił w samotności.
Brak obrączki machinalnie wprawił ją w jeszcze lepszy nastrój. Co prawda w grę wchodziła jeszcze opcja, że facet jest zaręczony, bo mężczyźni niestety nie noszą na palcach pierścionków zaręczynowych. Swoją drogą, ciekawe co na to feministki. Jednak szybko doszła do wniosku, że skoro blondwłosy przystojniak stracił pamięć, to zaręczyny – z automatu – tracą ważność. Ma to jakiś sens, prawda?
Za oknem burza powoli dobiegała końca, a niebo systematycznie traciło żółte zabarwienie. Jakby ktoś gigantyczną rurką odsysał żółć z pierzastych chmur.
Patrzyła bezmyślnie na biały, zaplamiony krwią T-shirt z logo Boston Celtics, przylepiony do jego umięśnionego ciała, który poruszał się nieznacznie z każdym ruchem rąk wycierających głowę ręcznikiem.
To zastanawiające, że w takich chwilach ludzie stawiają na szali swoje bezpieczeństwo, a może nawet życie przeciw możliwości wyjścia na idiotę. A jeszcze bardziej dziwi to, że zazwyczaj ta druga opcja przeważa.
- Przyniosę ci suszarkę – zaoferowała, ale już w połowie drogi do łazienki dopadły ją wątpliwości, czy aby na pewno słusznie robi zostawiając tego, było nie było, nieznajomego samego w kuchni. Jeśli wersja ze złodziejem była prawdziwa, to takie posunięcie mogło się wydawać dość nierozsądne. Przez chwilę rozważała, czy nie wstąpić po drodze do sypialni, w której trzymała pod łóżkiem strzelbę swojego ojca, która spełniała funkcje sentymentalno-obronne. Lecz po chwili wyobraziła sobie jak wpada do kuchni ze strzelbą i mierzy do Bogu ducha winnego faceta suszącego włosy ręcznikiem.
„Jeszcze by się zsikał w te swoje płócienne portki”, zaśmiała się w duchu i skierowała się z powrotem do łazienki po suszarkę. Przez całą drogę powrotną zastanawiała się nad skutecznością gazu pieprzowego w konfrontacji z nożem.
Zresztą nie potrafiła sobie wyobrazić tego człowieka jako złodzieja. Fascynowało ją to połączenie męskiego, wysportowanego ciała z promieniejącą z jego twarzy niewinnością. Zupełnie jakby Terminator grał i śpiewał serenadę pod jej balkonem. Od razu nasunęło jej się skojarzenie, że oto trafił jej się mityczny „książę na białym koniu”, marzenie każdej dziewczyny, wpajane od najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy dziewczynka słyszy w bajkach o księżniczkach, smokach i dzielnych rycerzach. Potem każda chce być „księznicką”, a złudzenie, że kiedyś przybędzie taki wybawiciel jest odwrotnie proporcjonalne do wieku takiej białogłowy. Choć są takie momenty w życiu, gdy wydaje się, że to „ten właściwy”, ale wraz z upływem czasu kobieta przestaje marzyć, że jej wybranek pokona smoka, a zaczyna im wystarczyć, żeby facet spuszczał po sobie wodę w kiblu i nie składował brudnych skarpetek pod łóżkiem.
Życie boleśnie weryfikuje te dziecięce marzenia, przez co do każdego następnego mężczyzny podchodzi się z coraz większym dystansem, lecz mimo to wciąż niestrudzenie doszukując się w nim choćby najmniejszego rycerzyka. Najczęściej jednak, zamiast dźwięku złotej zbroi rozlega się echo w jego pustej czaszce. Albo w najlepszym wypadku odgłos puszek walających się dookoła kanapy.
Zdziwił ją kierunek, w którym podążały jej myśli. Zupełnie nie poznawała tej cynicznej, chłodnej dziewczyny, która szczegółowo kalkulowała wszystkie możliwości zanim decydowała się na wybór konkretnej opcji. Co najmniej od kilku lat nie myślała o żadnym mężczyźnie w taki sposób. Ocierało się to o naiwność nastolatki, którą od dawna nie była. Najdziwniejsze było to, że… podobało się jej.
Poczuła, że musi jeszcze raz się zaciągnąć.
Pobiegła cicho do sypialni i dopadła do skręta, który już ledwo mieścił się między palcami. Przyłożyła go do ust, wciągnęła do płuc tyle powietrza ile zdołała i przymknęła oczy. Chwilę później poczuła kolejny przypływ wręcz odmóżdżającej euforii.
Otworzyła oczy z nieproporcjonalnie dużymi źrenicami i wyjrzała przez okno.
„A jeśli jest gejem?”, zastanawiała się, a gdy tylko pojawiła się ta myśl, oblał ją zimny pot. Szybko się skarciła za takie naiwne podejście, ale wersja gościa-homoseksualisty wydawała się całkiem prawdopodobna.
Podeszła do szafy z ubraniami, gdzie z jakiegoś powodu trzymała dwie koszulki polo niejakiego Phila. Był jej narzeczonym dokładnie do chwili, kiedy przyłapała go trzy miesiące przed ślubem in flagranti ze swoją druhną. To było niecały rok i jakieś trzydzieści butelek whisky wcześniej. Phil był technikiem telekomunikacyjnym i jedyne co po nim zostało to właśnie dwie jasnoniebieskie koszulki z logo firmy naszytym na kieszonce. Znalazła je przy okazji ostatnich porządków i od tamtej pory nosiła się z zamiarem oddania ich lub spalenia, ale nie była przekonana do żadnej z tych opcji, więc tak oto zostały w jej szafie ku przestrodze. Przypominały, że facetom nigdy nie wolno zaufać.
Sarah chwyciła jedną z nich i zaniosła razem z suszarką do kuchni. Koszulka była ciut za mała, ale Sarah uznała, że to nawet lepiej.
Z szeroko otwartymi oczami obserwowała swojego gościa, który ukazał swój nagi tors podczas przebierania się. Była to miła odmiana po oglądaniu wątłego ciała Phila. Takie wrażenie trwało zaledwie pięć sekund, bowiem tyle czasu jej zajęło, żeby zobaczyć na jego ciele coś niepokojącego. Zbliżyła się.
- Co ci się stało? – zapytała z autentyczną troska pochylając się nad jego klatką piersiową. Jakieś trzy centymetry pod sercem znajdowała się paskudna, lekko ropiejąca rana. Dotknęła jej, a on syknął z bólu. Jej instynkt opiekuńczy jeszcze bardziej się wzmógł i osiągnął mocną dziewiątkę. Dziesięć na dziesięć miała tylko Matka Teresa (najprawdopodobniej bez pomocy używek).
- To tylko draśnięcie – co prawda mężczyzna nie powiedział tych słów, ale była to klasyczna filmowo-komiksowa kwestia każdego herosa, który w starciu z odwiecznym wrogiem zostaje ranny. Tylko że większość obrywa w lewe ramię i odbiera najwyższe odznaczenia państwowe w temblaku. Tutaj sprawa wyglądała poważniej. Rana nie krwawiła. Wyglądała tak, jakby w jakiś sposób oberwał i nawet tego nie zauważył.
Dziesięć na dziesięć.
- Nie wiem, nic nie pamiętam. – Jej gość wyglądał na autentycznie zdziwionego. Przyglądał się badawczo tajemniczemu obrażeniu. Dotykał je delikatnie opuszkami palców, lekko się przy tym krzywiąc. Po chwili podniósł wzrok. – Nie martw się – uśmiechnął się – to tylko draśnięcie.
Sarah NIE oblała się rumieńcem. Ona się wykąpała w rumieńcu, popsiukała rumieńcem, a potem wpadła do studni z rumieńcem.
Nie miała pojęcia, co o tym myśleć. Czy trawka mogła być halucynogenna? A może kolega z pracy dodał jej coś psychoaktywnego. A może ten dziwaczny facet naprawdę potrafi czytać w myślach, czy po prostu oglądał te same filmy co ona i chciał wyjść na twardziela. Ale na Boga! On wcale nie musiał się wysilać. Wystarczyło na niego spojrzeć. Z najwyższym trudem opanowywała drżenie kącików ust, ale w końcu wybuchła zdrowym śmiechem, kołysząc się na kuchennym krześle. A tajemniczy blondyn śmiał się razem z nią.

*

Miękki ołówek w palcach podekscytowanej Sary kreślił coraz to nowe linie na białych połaciach kartki. Od dawna nie czuła takiej weny, takiej chęci tworzenia. Chociaż pracowała jako grafik, to rysowanie stało się jej sposobem zarabiania, a nie hobby. Jednak teraz powróciła jej pierwotna przyjemność z tej czynności.
Dziewczyna odwzorowywała to, co widziała, ze szczególnym pietyzmem. Nie musiała nawet używać wyobraźni, gdyż ciało śpiącego na kanapie gościa wydawało się być niezwykle wdzięcznym tematem rysunków. Przez myśl przemknęło jej, że można by zaprosić kilkanaście dziewczyn z kursów rysunku, które obległyby przybysza z pulpitami pod ich kartki papieru. Temat: facet idealny. Technika: dowolna. Oprócz plasteliny, bo nie wiadomo, jakie świństwa mogłyby wymyślić jej koleżanki
Sarah nie zamierzała się jednak z nikim dzielić swoim „tematem”, chociaż z drugiej strony tkwiło w niej nieodparte pragnienie pochwalenia się komuś swoim znaleziskiem. Był jej prywatnym przybłędą. Kiedyś miała psa, który stał się jej własnością po tym, jak przyszedł pod drzwi Sary i nie dał się wygonić, bo za każdym razem wracał. Czy na tej zasadzie można sobie przygarnąć faceta? Czy teraz miała do niego prawo?
„Oczywiście, że nie!”, odpowiedziała sama sobie, nie przestając rysować.
Chociaż od przybycia tajemniczego blondyna minęły już niemal dwie godziny, to ciągle czuła działanie marihuany, która oprócz artystycznego kopa podsuwała jej całą falę absurdalnych pomysłów.
Naszły ją niezbyt optymistyczne wizje, w których ona okazuje mu pomóc, chodzą razem po różnych urzędach, a na końcu okazuje się, że facet jest żonatym rolnikiem, który spił się, potknął o kosę, która zraniła go w pierś i upadł głową na kamień. A przy okazji jest skończonym burakiem.
Albo był główną atrakcją wieczoru panieńskiego, wyszedł z tortu ubrany tylko w stringi, tyle że spite na umór dziewczyny zraniły go w pierś szpikulcem do lodu, a potem przestraszone wywlekły gdzieś na ulicę. Taka wersja zdarzeń była dużo przyjemniejsza, chociaż nie tłumaczyła utraty pamięci. Chyba, że upadając uderzył głową w kamień.
Całkiem możliwe, że wcześniej był farmerem, a później wstąpił do zakonu, gdzie przeor był złym i fałszywym człowiekiem, który pod osłoną nocy sprowadzał do klasztoru nałożnice, co w bardzo sprytny sposób odkrył bohaterski blondyn, a gdy chciał wydać ten upokarzający sekret, został podstępnie zaatakowany muszkietem z wojny secesyjnej, który przeor trzymał nad kominkiem, a następnie otruty sekretną mieszanką ziół sporządzoną z tajemnej receptury zakonu, pochodzącej z dwunastego wieku, która to powoduje pomieszanie zmysłów i utratę pamięci, by następnie w takim stanie porzucić go na środku pustkowia.
Poczuła irracjonalną nienawiść do nieistniejącego przeora.
Najbardziej przypadła jej do gustu opcja zakładająca, że facet był dzielnym strażakiem z królewskiego rodu, który wyruszył na pełną niebezpieczeństw misję ratowania małych afrykańskich Murzyniątek z opresji, zabił po drodze całą bandę okrutnych łowców głów, śmierdzących potem i whisky, jednak w końcu kobieta z plemienia Chac-chac, w której się kochał, zdradziła go za obietnicę uzyskania wolności i wtedy podczas ostatecznej walki został postrzelony w pierś i zrzucony z urwiska, a następnie zapakowany na statek chciwego pirata z drewnianą nogą, który miał go w połowę drogi do Ameryki wrzucić do morza, jednak córka kapitana ulitowała się nad nim i przekonała ojca, żeby zostawić go gdzieś w głębi lądu, bo tam nikt go nie rozpozna, a najlepiej w jakimś zapomnianym porcie, co też uczynili, by później na wpół omdlałego i gorączkującego bohatera podrzucić do jakiejś ciężarówki z wywieszoną na szyi kartką, na której była napisana nazwa jakiejś zapomnianej przez Boga mieściny, gdzieś w środku Ameryki, gdzie nikt by go nie znalazł.
„Tak…”, pomyślała Sarah z przekąsem, „to by wszystko tłumaczyło”.
Opuściła głowę, zawieszając ją w skupieniu nad kartką. Kreśliła kolejne linie, tworzyła subtelne smugi cieni, które padały na jego śpiącą twarz. Sarah mogła tylko żałować, że spod prześcieradła nie wyłania się nic więcej oprócz kawałka torsu (w części obwiązanego bandażem zakrywającym ranę) i głowy z burzą zmierzwionych włosów. Tak musiał czuć się Fidiasz rzeźbiący swoje posągi.
Chyba jeszcze nigdy rysowanie nie sprawiało jej tyle przyjemności. Owszem, lubiła rysować, nawet bardzo. Ale tym razem czuła niemal mistyczne uniesienie, tak jak biblijny „autor natchniony”. Jakby ktoś zupełnie inny kierował jej smukłą dłonią. Każda kreska była przemyślana, dokładna i precyzyjna. Jeszcze nigdy jej ręka nie była tak posłuszna głowie.
Po raz już chyba setny spojrzała na nieświadomie pozującego mężczyznę. Było w nim tyle sprzeczności. Miał idealne proporcje. Mocno uwypuklone rysy twarzy kontrastowały z niemal kobiecą delikatnością. Tak, jakby urodził się z agresywną, kwadratową twarzą, po czym przejrzał się lustrze i postanowił nadać sobie z całych sił łagodny wygląd, bardziej oddający jego wewnętrzną naturę. Każdy szczegół jego oblicza stanowił zagadkę. Zagadkę, którą za wszelką cenę chciała rozwiązać.
- Rysujesz mnie? – zapytał niespodziewanie. Sarah upuściła ołówek, który po ułamku sekundy utonął w miękkim dywanie, a gdy już uspokoiła oddech, przyjrzała się blondynowi. Miał zamknięte oczy. Nie miała pojęcia czy mówił przez sen, czy był jakimś superszpiegiem, który udaje sen, by nagle zaatakować, niczym przyczajony kot.
- Ja… - wybąkała, starając się usilnie wymyślić jak najlepszą odpowiedź.
- Nie musisz się usprawiedliwiać – uśmiechnął się. – Obiecaj tylko, że będę mógł później obejrzeć.
- Tak, oczywiście.
- Sarah?
- Tak?
Otworzył oczy.
- Mam na imię Seth.

*

„SETH” dopisała drukowanymi literami na papierze.
Rysunek był gotowy.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Laj-Laj dnia Sob 20:42, 11 Lut 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

roślinawędrowna
Wieczne Pióro


Dołączył: 03 Kwi 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 7:56, 10 Lut 2012    Temat postu:

Było sporo takich wstawek, które rozbawiały, najpierw porównania do guzików, kapsli w różnych koncepcjach przestrzennych, potem wyobrażenia dziewczyny. W ogóle kombinacje Sary i jej wrażenia są fajne, ze szczyptą komizmu u osoby, która lubi mocno przyprawiać i bagatelizuje ilości. Dobre na początek dnia. Widać, że Bosy też posiada jasność jak u Kinga, czyli jest element paranormalny i ciekawe jak to się rozwinie, bo na razie naprawdę nic nie wiadomo, normalnie zawsze rąbka uchylają teksty na okładce, a tu randka w ciemno przy czytaniu. Ogólnie czyta się spokojnie, płynnie i wyczekuje na wydarzenia, które się wywiążą później, czyli coś każe brnąć dalej wzrokowi za porzędem.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 18:38, 11 Lut 2012    Temat postu:

Laj-Laj napisał:
bowiem codziennie przez szybę samochodu oglądała ciągnące się po sam horyzont pola uprawne<bez przecinka> i łąki.

Laj-Laj napisał:
Dotknęła , a on syknął z bólu
jej.
Laj-Laj napisał:
Przez myśl przemknęło jej, że można by zaprosić kilkanaście dziewczyn z kursów rysunku, które obległy<bez spacji>by przybysza z pulpitami pod ich kartki papieru

Laj-Laj napisał:
-<spacja>Sarah?


Oj, Laj, wcześniej burczeliśmy, że panna myśli jak jakaś idiotka, która snuje planu matrymonialne parę minut po poznaniu dziwacznego typa, a tu ona snuje je dalej... tylko że jest najarana, więc jej wolno. Ładnie to tak wytrącać hienom broń z łapy? Ale plus jest taki, że czyta się to fajnie - kobitka jest barwna, charakterna i całą sytuację traktuje z ironią. I to dobrze, dzięki temu czyta się gładko i kilka fragmentów nawet przywołuje na twarz uśmiech. Opowieść się rozwija, zdarzenia wciąż nam znane z poprzedniej wersji, więc nie bardzo wiemy, co tu więcej rzec. Sam Seth jest tajemniczy, ale my uparcie mamy - zwłaszcza z tą jego raną - cokolwiek chrześcijańskie skojarzenia, które mocno ryją nam psychikę, gdy o nim czytamy. No ale.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Hien dnia Sob 18:38, 11 Lut 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 20:38, 11 Lut 2012    Temat postu:

Staram się nie spieszyć z akcją, bo niecierpliwość jest największym grzechem jaki można popełnić przy pisaniu.
Roślino, niestety nie ma tekstu na okładce, bo nie ma okładki, ale może fabuła Cię przyciągnie na dłużej (o ile trafię w Twoje gusta) Smile
Malario, nawet nie wiesz jak się ucieszyłem, kiedy wpadłem na motyw z ujaraniem się bohaterki Razz To był chyba jedyny sposób, żeby nie wywalać fragmentów, które mi się podobały i były w miarę zabawne Twisted Evil
W każdym razie przyznaję, że miałaś rację wytykając mi płytkość i "blondynowatość" Sary z poprzedniej wersji.



ROZDZIAŁ II

Przez całą noc nie zmrużyła oka. Przed trzecią nad ranem poszła do kuchni, szurając po podłodze swoimi kapciami-króliczkami, po tabletki nasenne. Wzięła dwie naraz i wróciła do łóżka, gdzie gapiła się w sufit, pod który puszczała bańki mydlane swoich myśli. Tuż przed świtem było ich tam chyba milion. I, w przeciwieństwie do prawdziwych baniek mydlanych, żadna z nich nie pękła. Delikatnie falowały, niczym balony napełnione helem, pozostające poza zasięgiem rączek małego dziecka. Bezpieczne i niedostępne zarazem.
Kiedy pierwsze promienie słońca zapukały do jej sypialni, wstała z łóżka, narzuciła na siebie szlafrok i zeszła do piwnicy. Było tam takie małe pomieszczenie zwane przez nią „Pustelnią”, trzy na trzy metry, które wytłumił dla niej kiedyś ojciec, żeby mogła tam schodzić i grać na gitarze, nie przeszkadzając jednocześnie rodzicom. Odkąd okrutny los zmusił jej do samotnego życia w pustym domu, nie zeszła tam ani razu. Aż do teraz.
Na początku rozbrzmiały ciche ballady. Nie chciała obudzić Setha, ale wiedziała, że ten mały pokoik znajduje się pod kuchnią, a poza tym jego wytłumienie uniemożliwia usłyszenie jej nawet wtedy, gdyby darła się wniebogłosy.
Później ośmieliła się na tyle, że już się nie hamowała. Grała co chciała i jak głośno chciała. Miała ochotę się wykrzyczeć, wypłakać, zapytać o radę. Eveline niestety wyjechała do Japonii, więc ta droga kontaktu odpadała. Sarah poczuła, że będzie jej tych rozmów brakować w najbliższym czasie. Jak nigdy.
Pragnęła z całych sił, żeby mógł ją usłyszeć ojciec. Więź jaka łączyła Sarę z jej tatą była dużo silniejsza niż z matką, która była osobą bardzo religijną, ale jednocześnie despotyczną i apodyktyczną. Większość ich rozmów kończyła się kłótnią. Ojciec natomiast był wyrozumiały i cechowała go anielska wręcz cierpliwość. Rodziców powinno się kochać po równo, ale za nim tęskniła bardziej. Za jego krótką, siwą brodą i lekko łysiejącym czołem. Za jego dobrotliwym uśmiechem i staromodnym kurzeniem fajki. Był starszy od jej matki o osiem lat i zawsze, nawet w najtrudniejszych chwilach, zachowywał pełen spokój i opanowanie. Chyba za to go właśnie podziwiała najbardziej. Na jego miejscu dawno by już matce wyrwała włosy i wydłubała oczy. O ile ona nie zrobiłaby tego wcześniej Sarze.
Po śmierci rodziców opętała ją szaleńcza chęć skomponowania dla nich utworu. Próbowała wiele razy, a kosz nie mógł pomieścić jej nieudolnych prób naniesionych na papier. Jednak rysowanie wychodziło jej o wiele lepiej, więc po pewnym czasie przestała próbować.
Podczas grania Nothing Else Matters drzwi do Pustelni otworzyły się.
Sarah przestała grać.
- Dzień dobry, Saro – przywitał się Seth zaspanym głosem, przecierając prawe oko. Ubrany był tylko w płócienne spodnie i lekko zmechacony bandaż.
- Jak mnie tu znalazłeś?
- Przyszedłem za muzyką – powiedział to tak, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Dla Sary taka odpowiedź wyglądała co najmniej podejrzanie, bo przypomniało jej się, jak przeprowadzała z ojcem kilka prób na szczelność pomieszczenia. Raz ona siedziała w Pustelni, grając i drąc się wniebogłosy, a raz jej ojciec. W tym czasie druga osoba była w części mieszkalnej domu, nasłuchując wszelkich dźwięków. Na próżno. Pomieszczenie było wytłumione na amen. Nawet szlachtowanie w nim świniaka mogłoby się odbywać bez szans na bycie usłyszanym.
A Sarah przecież wcale nie grała tak głośno.
- Wybacz, Seth, ale to niemożliwe – uśmiechnęła się pobłażliwie – to pomieszczenie jest szczelnie wytłumione i żaden dźwięk nie miał prawa się stąd wydostać. A już na pewno nie do salonu, w którym spałeś.
- To chyba Pustelnia nie działa już tak dobrze, jak kiedyś – wzruszył obojętnie ramionami. - Co dziś mamy na śniadanie?

*

Zapach jajecznicy rozchodził się po całej kuchni, w której siedział już Seth. Zajął to samo miejsce, co podczas pierwszego pobytu w tym pomieszczeniu, czyli na krześle przy drzwiach. Drugi talerz czekał już przygotowany na Sarę, która ostatnimi wprawnymi ruchami drewnianej łopatki po teflonowej patelni przemieniała kilka surowych jajek w prawdziwą ucztę dla wygłodniałego żołądka. Gdyby była sama, to najpewniej sięgnęłaby po kawałek bułki i jogurt. Lecz wizyta nieoczekiwanego gościa poniekąd zmusiła ją do pokazania się z jak najlepszej strony.
Tego ranka Sarah czuła się trochę speszona. Powoli przypominała sobie zdarzenia poprzedniego wieczora, swoje głupawe myśli i nierozsądne zachowanie. Czuła się zawiedziona swoją postawą. Pewnie jakby wszystko miało miejsce tego ranka, to zastanowiłaby się co najmniej dziesięć razy zanim chociażby uchyliłaby drzwi. Ale cóż, stało się. I trzeba dalej grać w tę grę. Chociaż z większą uwagą.
- Lubisz rzadszą, czy bardziej ściętą? – spytała.
- Ściętą – odpowiedział bez chwili wahania, co lekko zdziwiło Sarę. Zaczęła rozważanie na temat: „Czy jeśli ma się ciężką amnezję, to można zapomnieć też co się lubi a co nie?” Najwyraźniej konsystencja jajecznicy należała do nurtu spraw uniwersalnych.
Chwilę później jajecznica była już na talerzach, a z dwóch czerwonych kubków parowała powolutku herbata. Ostre promienie porannego słońca wkradły się do kuchni i przenikały parę wodną do tego stopnia, że można było zobaczyć poszczególne drobinki, ulatujące w uporządkowanym chaosie ku górze, by w końcu stać się niewidocznymi.
Sarah uwielbiała siedzieć w kuchni. Była bardzo przestronna, a duże ilości drewna ocieplały atmosferę. Różne odcienie brązów, szarości i zieleni uspokajały ją zarówno przed wyjściem do pracy, jak i po powrocie z niej. Ponieważ akurat była sobota, to jedynym problemem Sary był Seth.
- Co jeszcze pamiętasz? – dociekała Sarah między jednym kęsem jajecznicy, a drugim.
- Nie rozumiem…
- Przypomniało ci się, że nazywasz się Seth – zaczęła krótką wyliczankę – a teraz bez wahania przypomniało ci się, jaką lubisz jajecznicę. Potrafisz sobie przypomnieć coś jeszcze?
- W nocy, kiedy mnie rysowałaś, miałem krótki sen. – Zaczął powolnie i z niemałym wysiłkiem. Widać było, że sprawia mu to pewną trudność – Śniło mi się, że jestem w jakimś ogromnym pomieszczeniu… Bardzo jasnym, ale równocześnie z niemal nieprzejrzystym powietrzem.
- Zamglonym?
- Coś w tym rodzaju – przytaknął. – Byłem ubrany cały na biało, ale ledwo mogłem dostrzec swoją dłoń wyciągniętą przed siebie. Chciałem iść, ale ta... mgła wydawała się być jakby materialna, bardzo gęsta. Tak, jakbym chciał poruszać się w basenie wypełnionym kisielem. Mimo to, dźwięk rozchodził się bardzo wyraźnie. Usłyszałem głos, który powiedział: „Seth”, a ja po prostu w i e d z i a ł e m, że ten głos mówi do mnie.
- Męski czy kobiecy? – Sarah zwietrzyła szansę wydobycia z jego podświadomości informacji o orientacji seksualnej Setha. Gdyby głos należał do kobiety, to mogłaby przypuszczać, że to może jego dziewczyna, narzeczona, albo może nawet żona. Natomiast, gdyby jego imię wypowiedział facet to… cóż. Chyba mimo wszystko wolała wersję z kobietą przemawiającą w basenie pełnym kisielu.
Z jednej strony nie czuła już takiego pierwotnego zainteresowania swoim gościem, ale nawet teraz musiała przyznać, że jest niezwykle przystojny.
- Kobiecy – rzekł po krótkim namyśle. Sarah przyjęła to z ulgą.
- Masz bardzo dobry słuch – postanowiła zmienić temat, bo zauważyła, że Seth dotyka opuszkami palców swojej skroni, mrużąc przy tym oczy.
- Tak sądzisz? – pytanie miało uchodzić za przejaw skromności, ale Sarah wychwyciła w nim nutkę dumy. Łechtanie męskiego ego to najlepszy sposób, żeby pociągnąć faceta za język. Wtedy praktycznie jedzą dziewczynie z ręki. – Nie wydaje mi się, żebym miał jakieś szczególne zdolności w tym względzie. Na pewno nie jestem głuchy, to fakt – uśmiechnął się, co Sarah odwzajemniła, ale nie takiej odpowiedzi oczekiwała. Miała nadzieję usłyszeć, że Seth ma na przykład wszczepione geny psa gończego, potrafi usłyszeć szept z odległości stu metrów, przeczuwa trzęsienie ziemi na długo przed sejsmologami albo słyszy jak pęka nasionko w ziemi, z którego wyrasta łodyżka.
- Ale moje pomieszczenie do grania muzyki jest naprawdę solidnie wyciszone – naciskała.
- Pustelnia? Może niedokładnie domknęłaś drzwi – machnął lekceważąco ręką, po czym kawałkiem chleba zebrał resztki jajecznicy z talerza. Sarah patrzyła jak pochłania ostatni kęs i popija go herbatą. – Pyszne! Dziękuję. A teraz wybacz, ale muszę się na chwilę położyć… Głowa mi zaraz chyba eksploduje.
Sarah dała mu aspirynę, po czym obserwowała jak wychodzi z kuchni i kieruje się do salonu. Dosłownie pięć sekund później tknęła ją gwałtowna myśl. Skąd Seth wiedział, że nazywała to pomieszczenie Pustelnią?

*

Seth spał niemal do trzeciej po południu. Ten czas Sarah poświęciła głównie na szukanie jakiegoś tropu w Internecie. Jej myśli krążyły jak oszalałe wokół osoby blondyna, który wiedział tylko jak ma na imię, i że woli ściętą jajecznicę od rzadkiej. Niezbyt przydatne poszlaki, nawet dla wszechmocnego Google’a. Wpisywała różne możliwości, takie jak: „zaginiony + Seth”, „poszukiwany + Seth” i choć wyskoczyło kilkanaście stron, okazywało się, że głównie były to dzieci lub młodzież, a czasami nawet psy lub koty. Tylko w dwóch przypadkach chodziło o mężczyznę przed czterdziestką. Z kolei zdjęcia zupełnie nie odpowiadały wyglądowi jej gościa. Wyłączyła laptopa i poszła do kuchni zaparzyć sobie zieloną herbatę.
W końcu zadała sobie pytanie, które od dłuższego czasu wisiało w powietrzu: „Dlaczego przyszedł właśnie do mnie, do mojego domu?”.
Podeszła do okna i objęła wzrokiem tak dobrze jej znaną okolicę. Dosłownie kilkadziesiąt kroków stąd znajdowała się kępa drzew, którą trochę na wyrost nazywano parkiem i być może właśnie stamtąd przyszedł Seth. Możliwe, że od głównej alejki do jej domu było najbliżej. Zresztą czy ktoś w ogóle ocenia dokładną odległość z punktu A do punktu B, jeśli akurat szaleje burza? A niebo jest żółte jak pieprzony piasek na plaży w Hiszpanii.
„No tak”, przywołała myśli do głównego tematu własnych rozważań, „tylko jeśli przyszedł z parku, to musiał się tam jakoś znaleźć”. To by z kolei oznaczało, że właśnie w tym parku musiało dojść do wydarzeń, które poskutkowały utratą pamięci. Może jakiś wypadek? Ta rana na żebrach też wyglądała paskudnie. Szanse, że obie rzeczy są ze sobą powiązane były całkiem spore.
Skoro jednak znalazł się w parku, to musiał być stąd. Kiedy Sarah zdała sobie z tego sprawę, zaczęła przeczesywać zakamarki swojej pamięci w poszukiwaniu kogoś, kto odpowiadał jego rysom. Bardzo szybko zrozumiała, że gdyby Seth mieszkał w Elkton, to na pewno prędzej czy później by się na niego natknęła. Bo nie wyglądał na faceta przetrzymywanego przez ponad trzydzieści lat w piwnicy. Chyba, że było tam solarium i przenosił codziennie tonę kartofli z miejsca na miejsce.
„Dlaczego ja to właściwie robię?”, pomyślała nagle, jakby dopiero teraz włączyła się u niej uśpiona wcześniej część mózgu odpowiadająca za racjonalne myślenie. Po raz kolejny dopadł ją swoisty kac moralny, który uruchomił lawinę pytań. „Czemu przyjęłam obcego faceta do domu i nie wyprosiłam po burzy? Dlaczego pozwoliłam mu przenocować, zjeść ze mną śniadanie i znowu położyć się do łóżka, jakby mieszkał w tym domu od lat? Przecież ja go w ogóle nie znam! Przede wszystkim dlaczego mu zaufałam?”, dociekała. „To znaczy co oprócz trawki”.
Odpowiedź przyszła nadspodziewanie szybko. Zupełnie jakby Bóg wysłał jej od razu sms-a z jednym tylko słowem.
Bosy.
Seth przyszedł do niej na bosaka.
Tego fenomenu nie mogła zrozumieć, choć z drugiej strony wydało jej się to do bólu wręcz szlachetne i niewinne. Iść o gołych stopach po asfalcie, gdy wokół szaleje burza.
Romantyczne? Naiwne?
Zdjąć buty, to tak, jakby się wyzwolić, wyprzeć wszystkiego, co materialne. Ale bez wielkiego halo, bez zdzierania ubrania. Bose stopy nie przykuwają wzroku tak bardzo, jak nagie ciało. Wyzwolenie subtelne, prywatne, intymne. A nie takie na pokaz, dla wszystkich. Wyzwolenie symboliczne, utkane niewidzialną, jedwabną nicią. Było mnóstwo rzeczy, z których chciała się wyzwolić. Zresztą jak chyba każdy człowiek.
Kiedy wyobraziła sobie samą siebie chodzącą na bosaka po asfalcie, aż się wzdrygnęła. Uwielbiała swoje kilkanaście par butów, a poza tym miała bardzo delikatne stopy.
Odeszła od okna, bo dręczył ją widok umierającej na jesień przyrody, po czym usiadła przy kuchennym stole patrząc na puste krzesło, przy którym jeszcze kilka godzin wcześniej Seth spożywał swoją ściętą jajecznicę.
Rozważała właśnie możliwość zgłoszenia się z nim na policję w celu identyfikacji, gdy usłyszała dochodzący z korytarza odgłos szybkich kroków i otwieranych drzwi, z trzaskiem uderzających o ścianę.
Sarah pobiegła w tamtym kierunku, spodziewając się najgorszych rzeczy. Okazało się, że drzwi do łazienki są otwarte na oścież, a Seth klęczał nad muszlą klozetową i wymiotował obficie. Kiedy tylko skończył, powoli podniósł głowę i spojrzał mętnymi oczami na Sarę, która stała zszokowana na progu łazienki. Po dłuższej chwili odwróciła się i pobiegła do szafy stojącej przy drzwiach frontowych. Kiedy drugi raz stanęła w łazience, miała na sobie kurtkę, a w ręku trzymała długi, jasnoszary płaszcz.
- Ubieraj się – powiedziała w końcu. – Jedziemy do lekarza.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

roślinawędrowna
Wieczne Pióro


Dołączył: 03 Kwi 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 9:25, 12 Lut 2012    Temat postu:

Zakończenie mocne! Co powie lekarz? Zawsze musi się skończyć początkiem nagłego zwrotu (?) zdarzeń, gdy upływa czas serialu jest tak samo.
Wnikliwa jest Sara, bardzo skoncentrowana cały czas, dziwne, bo chyba każdy, usłyszawszy powiedzonko znane tylko wąskiej grupie, by podskoczył. Mrocznie to brzmiało, gdy określił miejsce po imieniu. Roślina by napisała durną scenę paniki. No cóż czasem coś umknie uwadzę jednym, a zmrozi krew w żyłach drugim.
Na razie sielanka domowa. Cisza przed burzą? Gdy ktoś zapuka nagle do drzwi, może przynieść kłopoty jak czarny kot, ale nie wiem, czy jest jakieś porzekadło z tym sensem.
Podobała mi się myśl o romantyzmie bosych stóp, które zjednują sobie ludzi wokoło. Co prawda pewnie jakby się w realu tak chodziło, nic by nie zmieniło, kiedyś po galerii ktoś tak chodził, ale w ogóle chyba miał piżamę na sobie, w każdym razie przynajmniej zawsze jest zainteresowanie.
W ogóle boso to popularny temat, bo Zakopower i te sprawy. Ludziom się podoba motyw. Więc może tytuł wzrok przyciągać.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pią 21:34, 24 Lut 2012    Temat postu:

Staram się dzielić tak akcję, żeby zakończenia wątku intrygowały i zachęcały do śledzenia ciągu dalszego:) ale to chyba nic złego? Razz
Sarah się rzeczywiście zdziwiła z opóźnieniem na "pustelnię", bo dla niej ta nazwa była naturalna. To nie był żaden sekret, który tylko ona znała. Więc w grę wchodziło, że mogła użyć tego określenie. Dopiero później do niej doszło, że chyba nie.
Poza tym jej osąd był tego dnia... zniekształcony Wink
Poczekałbym jeszcze na Malarię, ale i tak długo zwlekam, więc wklejam następną część.
Dzięki za komentarze i mam cichą nadzieję, że ktoś to jeszcze czyta.


ROZDZIAŁ III

Trzydzieści kilometrów na zachód, Robert Castellon przechadzał się nerwowo po swoim gabinecie wyłożonym boazerią. Ostatnie dni były dla niego prawdziwą udręką. Prawie nie zmrużył oka, dręczony przez nieustępliwe wyrzuty sumienia. Nigdy nie uważał się za złego człowieka, lecz to, co zrobił (a raczej decyzja, którą był zmuszony podjąć) wciąż na nowo rozdrapywało niezagojone jeszcze rany.
Podszedł do stojącego nieopodal drzwi lustra i ogarnął wzrokiem swoją twarz. Odnosił wrażenie, że przez ostatni tydzień przybyło mu kilka siwych włosów. Dotknął swoich pokaźnych worków pod oczami, które stały się jeszcze większe i ciemniejsze niż dotychczas. Może nie dla wszystkich zmiany te były zauważalne, ponieważ ten dobiegający wieku emerytalnego dyrektor szpitala psychiatrycznego przez wiele lat nie zszedł poniżej stu kilo. Miał bardzo sympatyczną prezencję, przez wiele osób nazywaną „ojcowską”, co świetnie pasowało do sprawowanej przez niego funkcji. Rzadkie czarne włosy poprzetykane nitkami siwizny oplatały jego głowę niczym wieniec laurowy, zostawiając na odsłoniętej części sporą, choć wciąż opaloną, łysinę.
O sympatycznej aparycji decydowały jednak jego głęboko osadzone oczy, a właściwie krzaczaste brwi, które zdawały się być nieustannie w pozycji uprzejmego zdumienia, co pozwalało wierzyć rozmówcom Roberta Castellona we własne zdolności retoryczne, a sam dyrektor, być może właśnie ze względu na brwi, uchodził za wspaniałego wręcz słuchacza. Z tego powodu w kuluarach szpitala zyskał sobie przydomek „gąsienica”. Ciepłego wizerunku dopełniały okrągłe okulary w cienkich, drucianych oprawkach i równie okrągła twarz.

Po odejściu od lustra, skierował swoje kroki do okna, które wychodziło na południowy wschód. Drzewa nabrały złotych barw, a on nawet nie zauważył kiedy to się stało. Bycie dyrektorem takiej dużej placówki jak Hopkinsville Psychiatric & Neurological Institute wymagało poświęcenia maksymalnie dużej ilości czasu. Zwłaszcza jeśli chciało się być dobrym zarządcą. A za takiego uważał się Robert.
Sześć lat wcześniej zakończył praktykę jako lekarz i poświęcił się wyłącznie pracy administracyjnej. Często jednak odbywał konsultacje z tutejszymi psychiatrami. Wiele przypadków, mimo określonych w medycynie nazw, było dość nietypowych i należało je rozpatrywać indywidualnie. Dlatego na porządku dziennym było udzielanie ojcowskim tonem rad młodszym kolegom i podopiecznym, którzy często do niego przychodzili. Tych, którzy konsultowali się z nim najczęściej, podejrzewał o brak wzorca ojca – opiekuna rodziny, w dzieciństwie. Oczywiście to były tylko domysły. Bynajmniej nie posądzał jednak swoich brwi o zdolności interpersonalne.
- Jesień, prawdziwe dożynki dla psychiatrów – powtórzył swoją ulubioną maksymę, po czym uśmiechnął się pierwszy raz od dłuższego czasu. Pogoda dopisywała. Spoglądał z trzeciego piętra na pacjentów przechadzających się pod czujną, choć nie zawsze widoczną opieką lekarzy, po okalającym szpital parku. To była jego perełka. Włożył wiele starań, by park stał się nie tylko miejscem wytchnienia, ale prawdziwą oazą spokoju, sanktuarium ciszy i świątynią piękna natury. Zatrudniał pięciu ogrodników, którzy spędzali tu mnóstwo czasu, uwijając się jak w ukropie. Dwóch wykonywało proste prace porządkowe, jeden był odpowiedzialny za przycinkę drzew, kolejny za układanie wielobarwnych kwiatów w najrozmaitsze wzory, a piąty nadzorował pozostałą czwórkę samemu zajmując się setkami metrów żywopłotów.
Z początku kilku członków zarządu szpitala zarzucało mu nierentowność, ale gdy po kilku miesiącach, na wiosnę, ogród pokazał swoje nowe oblicze, zamilkli i od tamtej pory nie wypowiedzieli złego słowa na dyrektorski sposób zarządzania.
Ogród dyrektora Castellona tego ranka musiał oddać palmę pierwszeństwa zupełnie innej sprawie, którą żył cały bez wyjątku szpital. Nawet pacjenci, którzy się o tym dowiedzieli i byli na tyle świadomi, by choć trochę to zrozumieć, cieszyli się na swój sposób. Gdy dyrektor podczas przechadzki po oddziale widział żywiołowe reakcje pacjentów, nie mógł się powstrzymać, by szczerze się zaśmiać, co nie zdarzyło mu się od wielu miesięcy. Jednak sam Castellon, który przez całe swoje życie zawodowe widział wiele przypadków medycznych anomalii (a o jeszcze większej liczbie czytał), nie mógł uwierzyć, że coś takiego mogło się zdarzyć. To, że po trzydziestu latach obudził się katatonik samo w sobie było rzadkim przypadkiem. Najbardziej zdumiewające było to, że umiał mówić, choć gdy zapadł w śpiączkę, miał zaledwie dwa lata i nie potrafił wydobyć żadnego dźwięku. To rzucało zupełnie nowe światło na aktywność mózgu podczas katatonii. Pewnie jeszcze kilka lat wcześniej zająłby się tym przypadkiem, napisałby artykuł, który przyniósłby mu sławę i gotówkę, ale teraz uznał obudzonego katatonika za cudowny zbieg okoliczności, który pozwoli odwrócić uwagę od czarnego jak noc polarna całunu, zakrywającego jego duszę i sumienie.
Właściwie poza tym nie miał sobie nic do zarzucenia. Sumiennie wykonywał swoje obowiązki, a praca sprawiała mu niemałą przyjemność.
Dopiero wydarzenia sprzed kilku dni wywróciły jego świat do góry nogami. Nigdy nie sądził, że byłby do czegoś takiego zdolny. Dziesiątki godzin bił się z myślami, raz się usprawiedliwiając, a innym razem obwiniając. Towarzyszący mu od tego czasu uciążliwy ból brzucha stał się do tego stopnia nieodłączny, że właściwie przestał na niego zwracać uwagę.
Podszedł do swojego biurka i wziął w dłonie ramkę ze zdjęciem swojej żony. Ostatnim wspólnym zdjęciem, kiedy jeszcze wszystko było w porządku.
- Cecilia… - szepnął i mocniej ścisnął ramkę, jednocześnie opanowując chwilową słabość. Odłożył ją z powrotem na biurko i wrócił do rozmyślań.
Wszystko wymknęło się spod kontroli.
A przecież Robert miał dobre intencje. Przełom w psychiatrii, który miał dzięki niemu nastąpić, mógł uświęcać wszystkie środki. Możliwość wyleczenia milionów osób, co z kolei uszczęśliwi kolejne dziesiątki miliony ich bliskich, był wart wszystkiego.
Ale czy na pewno?
Dyrektor Castellon pozwolił odpocząć swoim obolałym nogom i usiadł przy biurku. Niechętnie spojrzał na leżące tam akta. Nosiły znamiona wielokrotnego przeglądania. Biały dotychczas papier był lekko pofalowany na krawędziach, które – zwłaszcza na środku – przybrały żółtawy odcień. Mężczyzna był dobrany idealnie. Książkowe symptomy, żadnych chorób pobocznych, żadnej bliskiej rodziny, w miarę młody wiek. Wyselekcjonowany z dziesiątek innych osób.
Zdjęcie pacjenta było natomiast błyszczące, nie licząc tłustego śladu palca. Dla Roberta było natomiast zbrukane krwią. Człowiek na nim widniejący już nie istniał. Castellon nie wiedział dokładnie, gdzie zakończyło się to istnienie, ale doskonale wiedział jak.
Bolesne wspomnienie zapiekło go pod przymkniętymi powiekami.
Misterne konstruowanie planu to zupełnie co innego, niż wcielenie go w życie. Nawet jeśli wszystko się powiedzie. Czuł się wypalony moralnie i zepsuty od środka, jak pomidor przeżarty przez pleśń. Nigdy nie spodziewałby się po sobie takich reakcji. Współpracownicy oczywiście nic nie podejrzewali. Zauważyli tylko symptomy zewnętrzne i nieśmiało sugerowali urlop. Może i na niego zasługiwał, ale uważał, że jest jeszcze za wcześnie, zwłaszcza gdy została sprawa, którą trzeba doprowadzić do końca.
Ostatni raz zerknął na zdjęcie, po czym zdecydowanym ruchem zamknął akta i schował je do ostatniej szuflady.
Nie miał czasu na odpoczynek. Nie teraz, kiedy sprawa „niewyjaśnionej ucieczki pacjenta” nie jest zakończona.

*

Sterylny zapach poczekalni uderzał w nozdrza, co nie było zbyt wskazane dla zgiętego w pół Setha. Siedząca na krześle obok Sarah delikatnie głaskała go po plecach i z całych sił się powstrzymywała przed uspokajaniem znękanego chorobą blondyna słowami, które normalnie kieruje się w takich sytuacjach do dzieci:
- Już, już kochanie... Mamusia jest przy tobie...
- Wszystko będzie dobrze skarbie. Jesteś taki dzielny!
- Nie bój się króliczku. Pan doktor cię zbada, brzuszek przestanie cię boleć i będziesz całkiem zdrowy! A potem może pójdziemy na pizzę?
„Ostatnie zdanie byłoby ryzykowne”, uzmysłowiła sobie Sarah, „Dzieciak na myśl o pizzy mógłby się znowu porzygać”.
Na wszelki wypadek zrezygnowała z głaskania Setha i zajęła się wnikliwymi oględzinami poczekalni lekarskiej. Była tu pierwszy raz. Ponieważ sama była ubezpieczona, korzystała z usług publicznej służby zdrowia, ale przecież jej „podopieczny” nie miał żadnych dokumentów, a imię „Seth” nie otwierało w magiczny sposób wszystkich drzwi, tak jak „Sezamie otwórz się”. W dzisiejszych czasach bardziej skuteczne byłoby zapewne coś w stylu: „Mam dwieście tysięcy dolarów, willę nad morzem i nagrane wszystkie odcinki <<Przyjaciół>>. Może się dogadamy?”. Szczęśliwym trafem doktor Finge dobrze znał ojca Sary, więc istniała szansa na uzyskanie pomocy lub chociaż zwykłej konsultacji.
Poza nimi siedziały tam jeszcze cztery osoby. Wszyscy pozorowali zupełną obojętność, ale gdy tylko ktoś choćby przez chwilę stracił czujność, od razu był taksowany nieufnym wzrokiem przez pozostałych. Zdaje się, że podobnie zachowują się niektóre zwierzęta, które tylko pozornie nie mają wspólnych interesów. W końcu kolejka była tylko jedna, lecz można było odnieść wrażenie, że taki wynalazek został usankcjonowany społecznie całkiem niedawno, dlatego nie był darzony powszechnym respektem. Akceptacją, owszem. Ale raczej wymuszoną.
Atmosfera zupełnie nie przystawała do wyglądu pacjentów. Niektórzy przyszli sami, inni – podobnie jak Seth – ze swoim opiekunem. Byli to ludzie raczej dobrze sytuowani, którzy woleli wyższy standard obsługi za pieniądze niż darmową nasiadówę w przychodni publicznej.
Była więc matka z dzieckiem, inna matka z innym dzieckiem i starszy, nobliwy mężczyzna, a także czarnoskóra pani po czterdziestce w czerwonym, jak krew z winem o zachodzie słońca, żakiecie.
Normy społeczne nakazywały im wszystkim grzecznie czekać w zielono-białym pomieszczeniu z obitymi zieloną skórą krzesłami. Ale gdyby na chwilę można było zapomnieć o tym wszystkim, co wywalczyła dla ludzkości cywilizacja i zdać się tylko przez krótki moment na samą biologię i nietolerancyjną ewolucję, to po kilku sekundach każdy obsikał by swój teren, a następnie wszyscy rzucili by się sobie do gardeł. Najsilniejszy wygrywa i wchodzi do lekarza bez kolejki. O ile lekarza nie zatłukł by kamieniem inny lekarz za karę, że tamten zabrał mu jego żonę do jaskini.
Sarah doszła do wniosku, że kiedyś ludzie chyba nie żyli zbyt długo.
W myślach pobłogosławiła kolejkę.
Przejrzała po raz trzeci leżące na stoliku broszury zachwalające przeróżne leki, po czym zerknęła na wciąż skulonego Setha. Na pewno z takimi mięśniami nie miałby problemu z wywalczeniem prymatu w czasach pierwotnych. Ale z drugiej strony nie potrafiła go sobie wyobrazić jako agresora, który mógłby mordować niewinne jelonki i pieprznąć w nos każdemu samcowi zbliżającemu się do tego samego wodopoju.
Wyobraziła go sobie jako doskonałego protektora, który wykorzystuje siłę swych mięśni by bronić swej wybranki serca przed brudnymi i obleśnymi jaskiniowcami. Najpewniej byłby też pierwszym, który wpadłby na pomysł obdarowania jej bukietem kwiatów, a zamiast dziczyzny, wynalazłby recepturę na kotlety sojowe.
„Jestem nienormalna”, skwitowała swoje rozważania i uśmiechnęła się pod nosem. Natychmiast poczuła na sobie ostry wzrok pozostałych pacjentów. Postanowiła to z całych sił zignorować.
Piętnaście minut później nadeszła ich kolej, więc wolnym krokiem (Seth wciąż był skulony i trzymał się za brzuch) weszli do gabinetu. Pomieszczenie bardziej wyglądało jak recepcja niż klasyczny pokój lekarski. Doktor siedział oddzielony od nich wysokim, marmurowym blatem, zza którego widać było jedynie górne kilka centymetrów monitora komputerowego, a także głowę i niewielką część ramion lekarza, na którego plakietce widniało: „M.D. Marcus Finge. Gastrolog”. Miał twarz wypraną z wszelkich emocji. Zimną, nieprzeniknioną, a zarazem profesjonalną. Sprawiał wrażenie kogoś pewnego siebie, kto kilkanaście dobrych lat temu porzucił zwyczaj uśmiechania się do swoich pacjentów na przywitanie.
- Proszę usiąść – rzucił sucho, wskazując na dwa krzesła stojące naprzeciwko niego. Sarah miała ogromną ochotę rozbić ten marmurowy blat jakimś ciężkim sprzętem. Nie rozumiała koncepcji oddzielania się lekarza od pacjenta. Sethowi było najwyraźniej wszystko jedno, bo powieki miał mocno zaciśnięte, a zarazem przygryzał odrobinę dolną wargę. Gdyby znajdywali się w innym otoczeniu, mogłoby się wydawać, że ma jakiś przykry sen. Sarah jednak próbowała sobie wyobrazić, przez co może przechodzić jej nowy znajomy.
Doktor Finge nie podzielał widocznie jej empatii, bo zajęty był porządkowaniem dokumentacji poprzedniego pacjenta. Na czterdzieści lat był za stary. Na pięćdziesiąt za młody. W końcu umieściła go w przedziale czterdzieści sześć do czterdziestu dziewięciu. Jego zaokrąglony nos i mała odległość ust od podbródka przywodziły Sarze na myśl jakiegoś ptaka.
Jaskółka? Nie... Zbyt finezyjna. Orzeł? Zbyt szlachetny.
Przerzedzone włosy i zgarbiona sylwetka.
Sęp? Tak, sęp wydawał się być niezwykle trafny.
Doskonale potrafiła sobie wyobrazić jak doktor-sęp zrywa się z krzesła i siada na marmurowy blat, przez kilkadziesiąt kolejnych sekund podejrzliwie łypie oczami na otoczenie, a następnie rozpościera skrzydła, otwiera dziób i...
- KhhhhhhhhhhhhhyyyyyyyyyYYYYYYYY!!!!!!!!
- Słucham? – rozszerzyła źrenice do granic ludzkich możliwości. Serce tłukło się jej w klatce piersiowej jak kauczukowa piłeczka.
- Z czym państwo do mnie przychodzą? – powtórzył lekarz jeszcze raz, na co Sarah delikatnie się zarumieniła.
Kiedy się przedstawiła, nastawienie doktora momentalnie się zmieniło. Mimika twarzy również. Teraz wyglądał jak uśmiechnięty sęp.
Krótko streściła dolegliwości Setha, po czym lekarz zaprosił go na kozetkę, gdzie dotykał go z różnym natężeniem w coraz to inne części brzucha, pytając się co chwila o odczuwany w danym momencie ból.
Sarah zajęła się w tym czasie oglądaniem dyplomów wiszących w gabinecie. Większość tak naprawdę dotyczyła udziału w licznych konferencjach naukowych. Dla niej taki lekarski spęd był równoznaczny z kilkugodzinnym rejsem jachtem, zajadaniem się wyszukanymi daniami, próbowaniem rozmaitych napitek, by później wszyscy spotkali się w jednej sali, pijani lub skacowani, w celu wysłuchania arcynudnego wykładu (który, rzecz jasna nikogo poza prelegentem nie obchodził) o nowym leczeniu jakiegoś mniej lub bardziej wymyślnego schorzenia, a potem zebrani klaskali i wracali do swoich apartamentów w pięciogwiazdkowych hotelach, by ostatecznie dostać taki dyplom, po dwóch dniach wrócić do domu, powiedzieć żonie o ciężkiej pracy na konferencji, owocnych, merytorycznych spotkaniach ze śmietanką lekarską kraju („był tam nawet O’Connaghan, pamiętasz kochanie? Ten staruszek, który tak bardzo przypominał nam Seana Connery’ego”) i mnóstwie wyniesionych korzyści, z których jedyną jest tak naprawdę powieszenie takiego dyplomu na ścianie w gabinecie.
Równie dobrze na dyplomach mogłoby być napisane: „Byłem na zarąbistej imprezie. Właściwie to nic nie pamiętam, więc dali mi dyplom, żebym miał to udokumentowane. Aha, chyba ktoś coś tam mówił o medycynie. Albo o nowej nalewce miodowej”.
Widok Setha na kozetce lekarskiej napawał Sarę nieokreślonym lękiem. Serdecznie nie cierpiała wizyt w jakichkolwiek gabinetach, szpitalach i przychodniach. Sterylny, słodko-ostro-mdlący zapach farmaceutyków wcale jej nie uspokajał. Przywoływał wspomnienia, które z całych sił próbowała wepchnąć do bezdennej studni swojej świadomości. Jednak wracały nieproszone, wywołując u niej w najlepszym przypadku gęsią skórkę.
Dla zabicia czasu rozpoczęła przeszukiwanie zawartości torebki. Poczuła nieco wymuszoną ochotę na miętową gumę do żucia i miała nadzieję, że może jakiś nienaruszony listek albo drażetka znajdą się w jej brązowej, skórzanej i niezwykle pojemnej przechowywalni-wszystkiego-aż-do-momentu-generalnego-porządku. Nie dane jej było jednak odnaleźć czegokolwiek, co można by było z czystym sumieniem żuć, bo odezwał się do niej doktor Finge.
- Musimy zrobić pani przyjacielowi USG jamy brzusznej – oznajmił rzeczowym, acz przyjaznym tonem. Chwilę potem uśmiechnął się nieumiejętnie. Sarah wstała i patrzyła doktorowi prosto w oczy, co nie było trudne, ponieważ ten był od niej wyższy nie więcej niż pięć centymetrów. Im dłużej mu się przyglądała, tym większe miała wrażenie, że z każdą sekundą gałki oczne lekarza zapadają się powoli coraz głębiej. Czekała na dalsze wyjaśnienia. A on czekał na jej pytania.
- To dobrze, czy źle? – spytała w końcu, na co Marcus Finge zaserwował jej uśmiech pod tytułem: „Wiedziałem, że o to zapyta”.
- Nie jestem w stanie powiedzieć, co dokładnie dolega panu...
- Sethowi – podpowiedziała Sarah.
- …Sethowi… Zgadza się… Rodzaj, miejsce i natężenie bólu wskazują prawdopodobnie na jakąś anomalię. Na chwilę obecną mogę jedynie spekulować, ale takie czcze rozważania nie mają najmniejszego sensu. Badanie ultrasonografem powinno wszystko wyjaśnić – dodał stanowczo, siadając za swoim marmurowym blatem.
Doktor-ptak z każdą chwilą wydawał się Sarze coraz bardziej arogancki i zarozumiały. Wyobraziła sobie jego żonę i ogarnęło ją współczucie dla tej kobiety.
- Poproszę dokumenty. Muszę wypisać skierowanie na badania – poprosił doktor, przygotowując formularz do wypełnienia. Sarah, po krótkich poszukiwaniach, podała lekarzowi dowód tożsamości. Marcus Finge, nawet na nią nie patrząc, sięgnął po plastikową kartę i już miał zacząć spisywać dane, gdy podniósł głowę i spojrzał na dziewczynę.
- Dowód pani przyjaciela, a nie pani.
- Seth nie ma ze sobą żadnych dokumentów… - przyznała z ociąganiem. Doktor Finge uniósł pytająco brwi.
- Jest bezdomny? – zapytał szeptem, choć sam zdawał się nie wierzyć w taką ewentualność. Spojrzał ukradkiem na Setha, który wciąż siedział skulony na kozetce i patrzył się beznamiętnie przez okno.
- Nie… - na jej twarzy zawitał krótki, kłopotliwy uśmiech. Jak miała to powiedzieć? Że znalazła go pod drzwiami? Że przybłąkał się w czasie burzy? „Tak, dzisiaj przypałętał się jakiś blondyn. Stał biedak pod drzwiami i skamlał. Dałam mu miskę wody i kość do obgryzienia. Miał całą sierść mokrą, bidulka i kulał na przednią łapkę. Nie wiem na ile go zatrzymam. Ostatnio zdechł mi ten szatyn, do którego tak się przywiązałam. Spał mi w nogach, taka była z niego pociecha. A jak rezolutnie merdał ogonkiem, kiedy tylko zobaczył suchą karmę... A ten nowy może zamieszkać w budzie tamtego poprzedniego, na tyłach domu. Nauczę go aportować i podawać łapę”.
Absurd.
– Cóż… Opiekuję się nim. Stracił pamięć i nie zna swojej tożsamości – powiedziała niechętnie, bawiąc się srebrnym łańcuszkiem u szyi.
- Zgłosiła to pani?
„Gdzie? Do schroniska z zaginionymi blondynami?”
- Ja… słucham? – udała chwilowe roztargnienie, żeby zyskać na czasie.
- No, czy była pani na policji? – ponowił pytanie doktor-sęp, przyglądając się uważnie Sarze.
- Tak, oczywiście – skłamała. – Zrobili mu zdjęcia, pobrali odciski palców, spisali raport i mają się odzywać, kiedy ktoś się zgłosi. Przynajmniej miała nadzieję, że procedura wygląda w ten sposób. A nawet jeśli nie, to pewność z jaką to powiedziała pozwalała jej przypuszczać, że doktor-sęp kupił tę bajeczkę.
Kiedy skończyła mówić, spojrzała wyczekująco na reakcję gastrologa, na jego protest. Obawiała się, że zapyta czy policja w takich przypadkach nie zostawia takich tajemniczych blondynów u siebie, czy aby na pewno oddaje je lekkomyślnym kobietom na przechowanie. A może wydają jakiś swój specjalny, policyjny dokument, który trzeba przedłożyć lekarzowi. Nie miała pojęcia jak to wszystko przebiega, więc jej umysł, zamiast dostarczać jej szczegółów dotyczących formalności, zaczął podrzucać Sarze wrażenia zmysłowe: opis komisariatu, wygląd policjanta przyjmującego zgłoszenie, zapach parzonej kawy, markę aparatu… Postanowiła przez jakiś czas nie używać tych barwnych obrazów w rozmowie, ale zachowała czujność. Osobiście nie znała doktora Finge’a. Nosiła tylko nazwisko, które zapalało lampkę w jego głowie. Wolała zatem nie ryzykować wdawania się w szczegóły.
Odetchnęła z ulgą, kiedy zdała sobie sprawę, że doktor przestał się tym interesować i nie zada żadnych niewygodnych pytań.
Właściwie nie potrafiła powiedzieć, dlaczego nie poszła z Sethem na policję. Odkładała ten moment w czasie, tłumacząc się przed samą sobą różnymi względami. W końcu trzeba go było wysuszyć, nakarmić i opatrzyć. Sarah nie chciała się przyznać przed samą sobą, że czuła z nim pewnego rodzaju emocjonalną więź. Coś więcej niż tylko „syndrom pielęgniarki”. Maskowała się z tym jak potrafiła, ale w głębi duszy wiedziała, że nie poszła z Sethem na komisariat, bo się bała.
Bała się, że jej go zabiorą.
- W takim razie poproszę jeszcze pani dowód – powiedział doktor Finge, wyciągając rękę ponad marmurowym blatem. – Potrzebuję spisać czyjeś dane. Jeśli nie Setha, to jego opiekuna, którym chyba teraz jest pani. – Dodał, gdy zauważył malujący się na jej twarzy strach.
Po kilkudziesięciu sekundach trzymał w rękach jej dowód tożsamości. Kobieta patrząca ze zdjęcia nieznacznie różniła się od tej stojącej przed nim. Przede wszystkim twarz była nieco bardziej smukła, a włosy rozpuszczone i lekko sfalowane.
- Sarah Welverton – rzucił w przestrzeń, zupełnie jakby się jej tutaj spodziewał. Ludzie często wypowiadali takim tonem czyjeś nazwisko. Zwłaszcza wtedy, kiedy taki delikwent coś przeskrobał. Ona widziała go zdecydowanie po raz pierwszy. Nie zapomniałaby twarzy doktora-sępa. Marcus Finge najprawdopodobniej też nigdy wcześniej nie uświadczył jej widoku. Wiedziała, że w tym momencie, za nieruchomymi oczami lekarza przesuwał się obraz wspólnych chwil spędzonych z jej ojcem. – Poproszę jeszcze pani numer telefonu i zapraszam na badanie jutro rano. – Sarah skrzywiła się z niezadowoleniem, ale doktor nie pozwolił jej przerwać. – Badanie ultrasonografem wymaga oczyszczonych jelit pacjenta, więc do jutra rano głodówka, albo ewentualnie jakiś lek na przeczyszczenie.
Skinęła posłusznie głową, podyktowała swój numer telefonu, a gdy dopełniła wszystkich formalności, opuściła gabinet razem z umęczonym Sethem. Przed wyjściem włożyła do torebki receptę, którą wypisał lekarz na czasowe uśmierzenie bólu. Oczywiście na jej nazwisko.
Na plecach czuła spojrzenie doktora-sępa. Przechodząc przez poczekalnię starała się unikać wzroku pozostałych pacjentów, którzy siedzieli pogrążeni w swojej pierwotnej zawiści. Podświadomie objęła Setha swoim ramieniem, broniąc go przed hordą anonimowych, potencjalnych agresorów.
"Kim jesteś, Seth?", zadała pytanie w myślach.
- Nie wiem... - odpowiedział nagle. Oczy wciąż miał zamknięte.
Sarah cofnęła rękę.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Laj-Laj dnia Nie 18:22, 04 Mar 2012, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 20:59, 03 Mar 2012    Temat postu:

Laj-Laj napisał:
Przed trzecią nad ranem poszła do kuchni, szurając po podłodze swoimi kapciami-króliczkami, po tabletki nasenne.
Przekombinowane, spokojnie tę drugą część zdania o tabletkach można dać przed imiesłowem.

Laj-Laj napisał:
Odkąd okrutny los zmusił jej do samotnego życia w pustym domu, nie zeszła tam ani razu.


Laj-Laj napisał:
Mimo to<bez przecinka> dźwięk rozchodził się bardzo wyraźnie.


Laj-Laj napisał:
Bose stopy nie przykuwają wzroku tak bardzo, jak nagie ciało. Wyzwolenie subtelne, prywatne, intymne. A nie takie na pokaz, dla wszystkich.
O rly? A łaziłeś na bosaka po ulicach? Na nas się zawsze ludzie gapią, a bez butów spędzamy całe cieplejsze pół roku.

Laj-Laj napisał:
Ten staruszek, który tak bardzo przypominał nam Sean’a Connery
Odmiana się kłania. Seana Connery'ego.


Ogólnie wciągło nas i przeczytaliśmy oba dotąd nieczytane przez nas rozdziały za jednym zamachem. Fabuła się rozwija, chociaż szkoda, że tak szybko można się domyślić, o co chodzi z Sethem. My byśmy potrzymali szczegóły o szpitalu psychiatrycznym nieco dłużej w tajemnicy, ale wprowadzenie tej grubej postaci psychiatry pasuje - tylko on za konkretnie się wypowiada i rozwiewa sporo zagadki. A szkoda, można było dozować te informacje. Brakuje trochę dramatyzmu w chorobie Setha, a sama postać też trochę zbladła - pierwsze skrzypce gra Sara, chociaż wydaje się bez wątpienia sensowniejsza niż w pierwszej wersji.
Stylowo do zarzucenia mamy bylicę - momentami czasownik "być" powtarza się bardzo często. Tego można uniknąć bez większego problemu, choćby unikając za każdym razem wtykania czasownika, a raczej próbując upchnąć informacje bez potrzeby tworzenia do nich nowego zdania. Ogólnie styl prosty i nieskomplikowany, ale to też pociąga za sobą to, że sporo trzeba napisać, by przekazać informacje. Nieco bardziej zaawansowane operacyje mogłyby tu i ówdzie - nie chcem natomiast rzec, że wszędzie - wyjść na dobre.

Laj-Laj napisał:
Sarah się rzeczywiście zdziwiła z opóźnieniem na "pustelnię", bo dla niej ta nazwa była naturalna. To nie był żaden sekret, który tylko ona znała. Więc w grę wchodziło, że mogła użyć tego określenie. Dopiero później do niej doszło, że chyba nie.
To powinno być zawarte w tekście.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 20:47, 05 Mar 2012    Temat postu:

Malaria napisał:

Laj-Laj napisał:
Bose stopy nie przykuwają wzroku tak bardzo, jak nagie ciało. Wyzwolenie subtelne, prywatne, intymne. A nie takie na pokaz, dla wszystkich.
O rly? A łaziłeś na bosaka po ulicach? Na nas się zawsze ludzie gapią, a bez butów spędzamy całe cieplejsze pół roku.


Nie łaziłem na bosaka po ulicach:) Nie sugeruję, że bose stopy nie przykuwają uwagi. Porównałem do gołego ciała ;p
Chodzisz na bosaka po ulicach w lecie? Gdzie mieszkasz? Twisted Evil Chętnie zobaczę, a nuż coś mi się przyda do opowiadania Razz


Malaria napisał:

szkoda, że tak szybko można się domyślić, o co chodzi z Sethem. My byśmy potrzymali szczegóły o szpitalu psychiatrycznym nieco dłużej w tajemnicy, ale wprowadzenie tej grubej postaci psychiatry pasuje - tylko on za konkretnie się wypowiada i rozwiewa sporo zagadki. A szkoda, można było dozować te informacje.


Nie wolno mi mówić, co się stanie dalej, ale niech pociechą dla Ciebie będzie, że wcale nie zdradzam co się stanie dalej:) O ile pamiętam, to skrobnąłem posta z odpowiedzią na to pytanie, które zadała An-nah... I napisałem tam mniej więcej, że to nie jest opowiadanie o uciekinierze ze szpitala psychiatrycznego Very Happy W każdym razie nie do końca Wink

Malaria napisał:
Brakuje trochę dramatyzmu w chorobie Setha, a sama postać też trochę zbladła - pierwsze skrzypce gra Sara, chociaż wydaje się bez wątpienia sensowniejsza niż w pierwszej wersji.


Nie chcę pchać dramatyzmu za dramatyzmem, bo choć choroba Setha jest jednym z epizodów, to jednak nie do końca kluczowym, więc będę dramatyzował gdzie indziej Very Happy
Postać Sary została gruntownie przeredagowana pod wpływem Twoich sugestii, za co zawsze będę niezmiernie wdzięczny:) Dużo czasu zajęło mi przekonanie samego siebie, że humor w tym opowiadaniu nie powinien być na pierwszym miejscu, bo rzeczywiście wychodziła na idiotkę Razz

W przyszłych poprawkach będę usuwał bylicę. Też to niedawno zauważyłem i poniszczę tego chwasta w końcowej obróbce :]
A ten motyw z pustelnią wydaje mi się, że został w miarę sensownie w tekście przytoczony.
Cieszę się, że Ci się dobrze czytało. I dziękuję za jak zwykle konstruktywny komentarz.
Z wrzuceniem kolejnej części poczekam do jutra. Może ktoś ma jeszcze coś do dodania Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 22:27, 07 Mar 2012    Temat postu:

*

Seth czuł się jakby był głównym bohaterem w czyimś koszmarnym śnie. Nie wiedział jak reagować na poszczególne sytuacje, więc nastawił się na wnikliwą obserwację otoczenia. Z całych sił starał się przypomnieć sobie jakiekolwiek szczegóły dotyczące jego osoby, ale jedyna rzecz, do jakiej udało mu się dojść, była następująca teza: im dłużej myślał, tym bardziej bolała go głowa.
Nie potrafił powiedzieć kim był, czym się zajmował, skąd pochodził. Jego pierwszym wspomnieniem nie był widok. Na początku poczuł zapach. Ciepła, parująca ziemia tuż pod jego nosem. Dopiero później otworzył oczy. Najpierw zauważył trawę. Leżał na wznak i wszystko go bolało. Gdy już się z trudem podniósł, spostrzegł, że otaczają go lekko pożółkłe drzewa. Był w jakimś niewielkim parku.
Najgorsza była totalna pustka w głowie. Zadawał sobie dziesiątki pytań, ale nie wiedział absolutnie nic. Czuł nieprzyjemne pulsowanie w skroniach. Przyjrzał się swoim dłoniom, swojemu ubraniu. Miał na sobie zielono-białą koszulkę Boston Celtics i białe płócienne spodnie. Nie był to szczyt elegancji.
Kiedy usłyszał pierwsze pomruki burzy wzdrygnął się i poszedł przed siebie. Po kilku krokach przystanął, zdjął niewygodne buty, które lata świetności miały dawno za sobą i wyrzucił je do pobliskiego kosza.
- Od razu lepiej – mruknął do siebie z zadowoleniem, spoglądając na bose stopy, zupełnie jakby był stworzony do przechadzania się w ten sposób, po czym rozpoczął marsz w kierunku niewyraźnych sylwetek zabudowań majaczących na horyzoncie. Kolor nieba wydał mu się bardzo osobliwy o tej porze dnia. Słońce wisiało wysoko na niebie, ale już po kilku minutach przykryły je gęste chmury, z których lunął deszcz. Seth zaczął biec.


ROZDZIAŁ IV


Monotonna praca wycieraczek Forda Galaxy działała usypiająco na dyrektora Castellona. Światła lamp ulicznych odbijały się w jego okularach raz po raz, aż w końcu potarł się delikatnie po skroni, żeby przywrócić sobie pożądaną koncentrację. Krople deszczu obijające się o karoserię skłoniły go do podgłośnienia radia. Spiker mówił coś o sytuacji w szkolnictwie, ale Robert go nie słuchał. Myślami był zupełnie gdzie indziej. Czwarty dzień z rzędu zostawał po godzinach, aż światło słoneczne stawało się tylko odległym wspomnieniem po kolejnym dniu.
Nie musiał zostawać. Nie miał dodatkowej roboty papierkowej ani szczególnie uzasadnionych obchodów po oddziale. Zostawał, bo chciał być sam. Bo praca, choć nie sprawiała mu takiej satysfakcji jak na początku kariery, to pozwalała mu zapomnieć o bólu, który przeszywał mu serce ilekroć przekraczał progi domu i słyszał Cecilię.
Wszystkie bariery, którymi się obwarowywał w pracy, by nie dopuścić do siebie niepotrzebnych emocji, pękały jak balonik po przelotnym romansie z kaktusem, kiedy znajdował się u boku swojej żony.
Robert Castellon, jako profesor psychiatrii z wieloletnim stażem, zawsze uważał wspomnienia za największy paradoks. Są jak dogasające ognisko w mroźny dzień. Kiedy jeszcze płoną płomienie, chwytamy każdą drobinę ciepła z radością, lecz gdy tylko znad zwęglonych resztek drewna unosić się zacznie jedynie wątły dym, dopiero wtedy zdajemy sobie sprawę, że trzęsiemy się z zimna.
Ludzie, którzy mieli najpiękniejsze wspomnienia, w ogólnym rozrachunku są najbardziej stratni. Bo tylko oni wiedzą co znaczy utrata. A dyrektor Castellon wiedział to jak mało kto. Miał piękne wspomnienia, a rzeczywistość wydawała się być jak groteskowy klaun-zombie z niskobudżetowych horrorów, których nikt nie pamięta już po kilku godzinach.
Granatowy Ford Galaxy wjechał do garażu, a już po kilkunastu sekundach białe drzwi z cichym sapnięciem opadły, odcinając samochód z kierowcą od świata zewnętrznego, w którym Robert chciał się znajdować. Ale było jedno słowo, które przyprowadzało go do porządku za każdym razem, gdy doganiały go tego typu wątpliwości: odpowiedzialność.
Jako dyrektor Instytutu Psychiatrii i Neurologii wyjątkowo dbał o swoją reputację i nienaganne prowadzenie się. Dlatego każdego dnia zachowywał opanowanie stosowne do jego funkcji.
Otworzył na chwilę drzwi do samochodu, ale nagle doznał gwałtownego ataku paniki. Z powrotem zamknął się w aucie, odchylił głowę do tyłu, zamknął oczy i starał się uspokoić ciężki i przyspieszony oddech. Siedział tak kilkanaście sekund po tym jak mała lampka z podsufitki zgasła. Po kolejnej minucie przestały również świecić żarówki z czujnikiem ruchu i w garażu zapanowała ciemność. Nie było to duże pomieszczenie. Cecilia nigdy nie zrobiła prawa jazdy, więc przy projektowaniu domu zrezygnowali z drugiego garażu na rzecz większego gabinetu na parterze.
Jednak cały ten dom, urządzony z wielkim smakiem, wydał się Robertowi w jednej chwili śmieszny i nieistotny. Gdy wreszcie opanował oddech, opuścił przednie szyby za pomocą jednego przycisku, po czym zdjął swoje okrągłe okulary.
Czyn, którego się dopuścił kilka dni temu wstrząsnął jego wewnętrznym światem. Światem, który był daleki od doskonałości, ale mimo wszystko wydawał się być umiarkowanie ułożony i przewidywalny. Wszystko zmieniło się w mgnieniu oka. Za jego sprawą.
- Z tej drogi nie ma już powrotu – rzucił sam do siebie, a potem uśmiechnął się blado. Nigdy, przenigdy nie nazwałby się tchórzem, ale też nie przypuszczał, że dobre intencje są w stanie doprowadzić do tragedii. Czy życie jednego człowieka, pacjenta szpitala psychiatrycznego, którego losy nikogo nie interesowały, można poświęcić, by przywrócić do normalnego życia inną osobę, jego ukochaną Cecilię? Teraz to już nie miało żadnego znaczenia. Wszystko na nic.
Dyrektor Robert Castellon przekręcił kluczyk w stacyjce i czekał. Małe zamknięte pomieszczenie szybko wypełniało się spalinami. Kiedy zaczął kaszleć, wyłączył silnik i przycisnął przypięty do osłony przeciwsłonecznej guzik uruchamiania drzwi garażowych. Po dwóch minutach zamknął je i podniósł szyby w samochodzie.
- Odpowiedzialność – powtórzył tym razem na głos i wysiadł z auta. Czujnik ruchu wydał odgłos cichego pyknięcia i w ułamku sekundy garaż znów został zalany miękkim, żółtym światłem, ukazując ścianę naprzeciw drzwi. Była do niej przymocowana drewniana płyta z setkami uchwytów, na których trzymały się przeróżne narzędzia, ułożone z niezwykłą precyzją według rodzaju, rozmiaru i zastosowania. Młotki, śrubokręty, klucze… W tym momencie ta ściana wydała się Robertowi najbardziej uporządkowaną sferą jego życia. Nie pamiętał kiedy ostatni raz miał okazję używać tych wszystkich przyrządów. Dwa, trzy lata temu? Niedługo po tym jak Cecilia praktycznie przestała chodzić, chociaż fizycznie nie było ku temu przeciwwskazań.
Tak, przypominał to sobie. Znajdywał w sobie siłę, by konstruować dla niej przeróżne ułatwienia, podstawki, rączki, podpórki… Cieszył się wówczas, że robi to z czystej miłości i poświęcenia, ale jakaś część jego umysłu szeptała mu, że to zwykła ucieczka od problemu. Jedni uciekają w alkohol, narkomanię, a inni w majsterkowanie. Ale nieobecny mąż to nieobecny mąż i nic tego nie zmieni.
Znów poczuł ukłucie żalu, ale zebrał się w sobie i wszedł wreszcie do domu.
- Dobry wieczór! – powiedział głośno, wieszając swój lekko zamoczony płaszcz do szafy.
- Dobry wieczór, panie Castellon! – usłyszał w odpowiedzi z sypialni żony. Przez chwilę zastanawiał się, czy dziś dyżur przy jego żonie ma Christie czy Isabel, ale po głosie wywnioskował, że to Isabel, z lekko meksykańskim akcentem.
Żadna z nich nie pracowała w Instytucie Psychiatrii i Neurologii. Obie były pielęgniarkami z Domu Opieki Seniora „Złoty Liść”. Robertowi bardzo zależało, by nikt z jego współpracowników nie wiedział na co konkretnie chora jest jego żona i co się z tym wiąże. Czy się tego wstydził? Długo odpowiadał sobie na to pytanie przecząco, ale doszedł do wniosku, że właściwie tak. Bo czyż nie jest ironią losu, że żona bardzo poważanego w środowisku „specjalistów od głowy”, dyrektora Castellona, sama cierpi na chorobę Picka, bardzo rzadkie schorzenie, które stopniowo zabija neurony w mózgu Cecilii? Konsekwentnie. Minuta po minucie, dzień po dniu i tak aż do śmierci.
Robert, za każdym razem kiedy ją widział, zdawał sobie sprawę, że dzień wcześniej było lepiej, ale już jutro będzie gorzej.
- Jak tam się dzisiaj sprawowała? – zdobył się na delikatny uśmiech, podchodząc do widocznie zmęczonej Isabel.
- Bardzo dobrze – powiedziała z niekłamanym entuzjazmem. – Pani Castellon wyczyściła talerz do ostatniego okruszka, aż jej się uszy trzęsły! Prawda, Cecilio?
Robert nie mógł się nadziwić skąd ludzie tacy jak Isabel biorą tyle entuzjazmu, obcując na co dzień z umierającymi ludźmi. Nie miał w sobie tej cechy i wiedział, że niewiele osób jest nią obdarzonych, więc hojnie nagradzał obie pielęgniarki, nie żałując świątecznych dodatków i premii za dyskrecję.
- Nażarłam się jak świnia! – mruknęła pani Castellon i zaśmiała się wulgarnie. Kosztowało ją to dużo wysiłku, ale dyrektor Castellon i tak był zdziwiony, że udało jej się powiedzieć aż tyle. Mimo to nie poznawał małżonki.
- To świetnie, CC… - uśmiechnął się i pocałował ją w policzek. Zrobił to mechanicznie, ale umknęło to uwadze pielęgniarki.
- Musi pan ją bardzo kochać – powiedziała żarliwie z niekłamanym podziwem.
- Wracaj do domu. Na pewno jesteś zmęczona – rzekł wyrozumiale, odprowadzając ją do drzwi. W tym czasie Isabel opowiadała mu o ostatnich ośmiu godzinach, które spędziła z jego żoną. Ale jego myśli krążyły gdzie indziej. Wiele lat nudnych zebrań i konsyliów nauczyły go udawać, że słucha i przytakiwać we właściwych momentach. Tak było i tym razem.
Kiedy już zamknął drzwi za opiekunką swojej żony, oddał się rozmyślaniom. „Musi pan ją bardzo kochać”, powiedziała mu. Czy kochał Cecilię? Od długiego czasu się nad tym nie zastanawiał. Z pewnością kochał TAMTĄ Cecilię. Uśmiechniętą, rezolutną z tym charakterystycznym błyskiem w oku. Mimo tego, że zbyt często ubierała się na czarno i nosiła fryzurę, której za bardzo nie lubił. Miała w sobie coś magnetycznego, hipnotyzującego. Nigdy nie miała urody rodem z okładek kobiecych czasopism, ale jej twarz przyciągała i intrygowała. Za jej uśmiech oddałby wszystkie skarby świata.
Podziwiał też jej inteligencję, zaczepny charakter. Poznał ją tuż po jej trzydziestych urodzinach, ale choć wcześniej spotykał wiele kobiet w swoim życiu, to nigdy flirt nie wydawał się tak nadzwyczajną i fascynującą grą tak jak z Cecilią.
Doskonale pamiętał jak świetnie prezentowała się w towarzystwie jego znajomych psychiatrów. Nigdy nie musiał się martwić o to, czy jego małżonka odpowiednio się zachowa. Był z niej dumny w każdych okolicznościach i z lubością patrzył jak najbardziej śmiali koledzy jąkali się przy niej jak dzieci.
Gdyby do sypialni Roberta wleciał dziś przez okno Piotruś Pan i powiedział, że wystarczy jedno, najszczęśliwsze wspomnienie, by unieść się w powietrze, to dyrektor Castellon nie miał wątpliwości, że była taka chwila w jego życiu, której wspomnienie wyniosło by go wysoko ponad stratosferę.
To był ostatni dzień 1986 roku. Dwa tygodnie po tym jak się poznali. Miała piękną, dopasowaną czerwoną suknię i długie, falujące kasztanowe włosy upięte z jednej strony. Dosłownie zaparło mu dech w piersiach. Kilkadziesiąt minut później (pierwszy wolny taniec) cudowne zrządzenie losu sprawiło, że tańczyli do nowego hitu Chrisa de Burgha, Lady In Red. Oboje nie brylowali na parkiecie, ale przez tamte kilka minut przepłynęło przez niego tyle niesamowitej energii, że czuł się jak bóg tańca. Wtedy po raz pierwszy ich kontakt wzrokowy trwał tak długo i był przepełniony ogromną czułością. Cecilia uśmiechała się delikatnie, a cała jej mimika twarzy sugerowała, że oto zrozumiała. Może dlatego Robert zdobył się na tyle śmiałości, by wyszeptać jej w ucho ostatnie słowa piosenki razem z Chrisem de Burgh: I love you…
Zaraz potem pocałowali się po raz pierwszy. Długo i namiętnie. Na długo przed północą.
Od tamtej pory Cecilia założyła tą sukienkę jeszcze trzy razy, ale już nigdy potem nie dostarczyła mu tyle emocji, jak w tamtego sylwestra.
Kolejne lata były piękne i spokojne. Jasne, zdarzały się kłótnie, ostre słowa. Oboje mieli temperament. Całe szczęście dla ich związku, potrafili go też wykorzystywać w dobrych celach. „Ustatkowane małżeństwo na przyzwoitym poziomie”, tak lubił określać siebie i swoją żonę Robert.
Poznali się tuż przed świętami 1986 roku, kiedy razem z siostrą przyszła odwiedzić swoją babcię, cierpiącą na zaawansowanego Alzheimera. Cecilia od razu wpadła mu w oko. Okazała się być inteligentną, czarującą kobietą, wykładowcą historii sztuki na uczelni ze stopniem doktora. Okoliczności nie wydawały się szczególnie sprzyjające, ale jako początkujący psychiatra nie miał wielu okazji do nawiązywania więzi towarzyskich. Wystarczyło kilka spotkań, żeby nawiązała się między nimi więź, a w konsekwencji doprowadziło do pamiętnego sylwestra przy akompaniamencie Lady In Red.
Pamiętał też pierwszy symptom choroby Picka, który jednak zignorował. Często to sobie zarzucał, ale z drugiej strony chyba mało kto zwrócił by na to uwagę.
Obchodzili wtedy osiemnastą rocznicę małżeństwa. Elegancka restauracja, wykwintne dania i odświętne kreacje. Kolacja przy świecach w najdroższym lokalu w mieście. Nawet nie pamięta co wtedy jedli, ale krótki dialog, który wtedy właściwie zignorował, wrócił do niego jak bumerang i nie pozwolił mu zapomnieć, wzmagając przy okazji poczucie winy. Nalał jej wina do kieliszka, gdy kelner podał danie główne.
- Przepraszam – zaczepiła kelnera, gdy ten zaczął się oddalać.
- Tak? – spytał uprzejmie.
- Czy mogłabym prosić o… yyy… czy mógłby pan przynieść mi…
Robert Castellon uśmiechał się niewyraźnie. Bardzo chciał pomóc żonie się wysłowić, więc spojrzał w menu, gdzie było kilka trudnych francuskich nazw, które rzeczywiście mogły wylecieć z pamięci. Spojrzał w jej oczy i dojrzał tam prośbę o pomoc, ale był bezradny.
- O co chodzi, kochanie? – delikatnie ujął jej dłoń
- Ja tylko chciałam… chciałam się napić… yyy… tego…
- Herbaty, proszę pani? – kelner wykazywał się niezwykłą cierpliwością.
- Wody? – podpowiedział Robert. Cecilia czasem prosiła w domu o wodę wieczorem.
- Tak, wody. – Przytaknęła z ulgą – Muszę zażyć aspirynę. Czuję, że zaczyna mnie boleć głowa – powiedziała wymijająco, na co kelner uśmiechnął się wyrozumiale i poszedł do kuchni spełnić jej prośbę. Ból głowy uznał za wystarczająco dobry argument, żeby nie rozdmuchiwać tego incydentu do rangi poważniejszego problemu. Do czasu, kiedy takie „wypadki” zaczęły się powtarzać. Robert, który już wtedy był dyrektorem Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Hopkinsville takich sygnałów nie mógł już zlekceważyć. Dyskretnie zabrał ją na badania. Po wykluczeniu wszystkich innych opcji, Robert Castellon siedział zamknięty na klucz w małym pomieszczeniu przy podświetlanym od dołu stole, na którym oglądał prześwietlenia mózgu Cecilii. I płakał. Spędził tam ponad półtorej godziny i od tamtej pory nie uronił ani jednej łzy.
Doskonale wiedział, co będzie potem. Coraz więcej zapomnianych słów, zaburzenie osobowości, brak dbałości o higienę, niekontrolowanie emocji, objawy prymitywne. W swojej karierze spotkał się z dwoma przypadkami takiej choroby i to całkiem pobieżnie. W tym raz na studiach, gdzie pacjentka w zaawansowanym stadium choroby zrobiła na nim szczególnie upiorne wrażenie. Nawet jeśli człowiek styka się z chorobą na co dzień, nigdy nie przypuszcza, że cokolwiek złego może się przytrafić najbliższej osobie. To zbyt odległe, nierealne.
Dyrektor Robert Castellon zaczął interesować się wszystkimi badaniami nad nowymi lekami, które mogły zrobić coś więcej niż tylko ograniczyć – do pewnego stopnia – agresywne zachowania. Leki otępiały Cecilię, cierpiącą na chorobę zwaną otępieniem czołowo-skroniowym. To poczucie absurdu szczególnie drażniło Roberta. Jedynym wyjściem był jakiś cudowny specyfik, który potrafiłby regenerować neurony. Od czasu do czasu pojawiały się doniesienia o takich lekach, które tylko rozbudzały nadzieję dyrektora, ale najczęściej okazywały się to tylko czcze życzenia ambitnych naukowców. Dodatkową przeszkodą był długi czas oczekiwania na choćby przejście takiego leku do etapu testów, na które (przy odpowiednich koneksjach), mogła się załapać Cecilia. Czas upływał, a żona Roberta zbliżała się niebezpiecznie do granicy, po przekroczeniu której żadne wysiłki nie mogły przynieść pomocy.
Czemu ludzie, kiedy coś sobie przypominają patrzą w okna? Przestrzeń? Nieskończoność? Wolność? Niebo? Jedna z tych możliwości czy wszystkie naraz? Robert przez chwilę rozważał ten problem, ale nie znalazłszy jednoznacznej odpowiedzi, odwrócił się od okna i wszedł do sypialni swojej żony. To oczywiste, że kochał Cecilię taką jaką była wówczas. Ale czy kochał ją pod tą postacią? Stała się dla niego praktycznie obcą osobą, która mieszkała z nim pod jednym dachem. Każde spojrzenie i każde jej słowo sprawiało mu cierpienie. Nienawidził jej. I był gotów zrobić wszystko, żeby Cecilia wróciła do dawnej postaci. Ale medycyna z początku dwudziestego pierwszego wieku nie dawała możliwości regeneracji neuronów. Przynajmniej oficjalną drogą.
Robert zrobił parę kroków w kierunku sypialni żony, gdy zadzwonił jego telefon komórkowy. Był to dobrze znany mu numer. Człowiek po drugiej stronie telefonu miał powiedzieć: „zadanie wykonane” i nie zadzwonić już nigdy więcej.
- Halo?
- Niestety nastąpiły komplikacje…


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Laj-Laj dnia Sob 15:27, 21 Kwi 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 20:21, 04 Kwi 2012    Temat postu:

Laj-Laj napisał:
Miał na sobie zielono-białą koszulkę Boston Celtics i białe płócienne spodnie<kropka> Nie był to szczyt elegancji.

Laj-Laj napisał:
Czwarty dzień z rzędu zostawał po godzinach, aż na światło słoneczne stawało się tylko odległym wspomnieniem po kolejnym dniu.
Ke?

Laj-Laj napisał:
Kiedy jeszcze płoną płomienie
Płonące płomienie jakoś nam zgrzytają. Płomienie z natury są kwintesencją płonięcia. Płonący płomień kojarzy nam się absurdalnie z płomieniem, który ktoś podpalił i teraz nie dość, że coś płonie płomieniem, to jeszcze sam płomień płonie.
Yh, zamotaliśmy.

Laj-Laj napisał:
Bo czyż nie jest ironią losu, że żona bardzo poważanego w środowisku „specjalistów od głowy”, dyrektora Castellona, sama cierpi na chorobę Picka, bardzo rzadkie schorzenie, które stopniowo zabijało neurony w mózgu Cecilii.
cierpi - czas teraźniejszy. Zabijało - czas przeszły. A zatem - duży zgrzyt. A poza tym po pytaniach są znaki zapytania, nie kropki.

Laj-Laj napisał:
Miała piękną, smukłą czerwoną suknię
Suknia nie może być smukła. Smukła może być osoba w sukni, ewentualnie jakaś wierzba czy brzoza.

Laj-Laj napisał:
że tańczyli do nowego hitu Chrisa de Burgha, Lady In Red.
Tytuły bierze się w cudzysłów. Błąd się powtarza.

Laj-Laj napisał:
ale krótki dialog, który wtedy właściwie zignorował<bez spacji>,<spacja>wrócił do niego jak bumerang i nie pozwolił mu zapomnieć


Laj-Laj napisał:
gdzie pacjentka w zaawansowanym stadium choroby zrobił na nim szczególnie upiorne wrażenie
pacjentka zrobił?


Po pierwsze - chaos. W pewnym momencie opowieści o Cecilii ni z tego ni z owego cofasz się zupełnie do poznania owej postaci z Robertem. Nie lepiej byłoby jakoś zgrabnie wpleść to na początku opowieści? Że na przykład ów psychiatra nigdy nie spodziewał się, że swoją przyszłą żoną spotka w szpitalu psychiatrycznym - a potem wyjaśnienie, że odwiedzała, że bla bla i tak dalej.
Sama opowieść nas raczej znudziła - jest trochę przegadana, a przy tym sporo w niej krótkich zdań, które nie pomagają kreować płynnej opisówki. Co do niewielkiej ilości emocji w tekście, brakuje nam trochę jakichś reakcji bohatera rozdziału na własne wspomnienia - niekoniecznie ma się rzucać po samochodzie i cierpieć katusze emocjonalne, ale wspominając dawną żonę, winien jakieś wykazywać, a to z kolei - winno odbić się na tekście. Inaczej takie wspominki są dość nudne, tym bardziej, że wywlekasz całą historię od razu, bez czasu na odkrywanie jej w kolejnych rozdziałach na podstawie poszczególnych scenek rodzajowych.
A na koniec ponarzekamy na niechlujność. Tekst ma mnóstwo błędów, trochę zgrzytów, a wisiał bez komentarza tyle czasu, że spokojnie można było go jeszcze raz albo dwa pod kątem chochlików przejrzeć. O.
(Tia, odwracanie kota ogonem succeed.)


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Pon 18:43, 09 Kwi 2012    Temat postu:

Przyszedł taki czas w powieści, że trzeba było trochę przygadać Very Happy Wobec wątków, które będą się pojawiać w przyszłości, nie chciałem rozwlekać tych tutaj i przetykać ich gdzie indziej (chociaż może faktycznie jakieś krótkie nawiązania będę musiał wstawić). Ale nie zmienia to faktu, że trzeba będzie tak czy siak je przypominać wcześniej czy później.
Hmm... popracuję trochę nad lepszą formą retrospekcji. Wybacz, że nie będę robił tego na bieżąco. Mam już tyle stron, że wszelkie poprawki inne niż literówki i gramatyka, będę wprowadzał jak już skończę całość. Czyli to kwestia dwóch-trzech tygodni.
Niemniej jednak na pewno wszystkie uwagi rozważę i zastosuję w praktyce Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Laj-Laj
Wieczne Pióro


Dołączył: 27 Paź 2009
Posty: 325
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 15:29, 21 Kwi 2012    Temat postu:

ROZDZIAŁ V

Mętlik narastający w głowie Sary stawał się dla niej nie do wytrzymania. Siedzieli razem w jej samochodzie na parkingu pod kliniką lekarską, z której wyszli parę minut wcześniej. Sarah co prawda trzymała ręce na kierownicy, ale głowę miała opuszczoną tak nisko, jakby szukała zaginionego chipsa sprzed kilku dni.
- Wszystko w porządku? – zapytał ostrożnie Seth.
- Może ty mi powiesz! – syknęła Sarah, podnosząc lekko głowę. – Przecież umiesz czytać w myślach.
Jej współpasażer uniósł brwi w szczerym zdziwieniu. Nie spodziewał się takiego ataku. Starał się nie sprawiać żadnych problemów, ani nie urazić dziewczyny, która zgodziła się udzielić niezbędnej mu pomocy Ale czy umiał czytać w myślach? Nie słyszał żadnych głosów, raczej miał dziwną pewność, pochodzącą z niewiadomego źródła, co w danym momencie Sarah chce coś powiedzieć. Czy to działało na inne osoby? Nie wiedział. W gruncie rzeczy bardzo niewiele wiedział o sobie.
- Przepraszam… - Sarah westchnęła głęboko i wreszcie spojrzała swojemu „podopiecznemu” w oczy. – Po prostu nie wiem, co mam zrobić.
- Poszukaj odpowiedzi w sobie – rzekł beznamiętnie Seth.
- Dziękuje za tanią filozofię rodem z kartki pocztowej – zakpiła.
- Żartowałem – uśmiechnął się ugodowo i puścił jej oczko, co ostatecznie rozluźniło atmosferę.
- Dobra – westchnęła z ulgą i odpaliła samochód – pojedziemy do mojej przyjaciółki, Eveline. Może ona kogoś zna, kto będzie umiał nam pomóc. A może po prostu jakimś cudem zna ciebie.
Po raz kolejny otaksowała go wzrokiem, by upewnić się, że wygląda w porządku. Po wizycie u lekarza obeszli kilka sklepów w galerii handlowej, gdzie kupiła mu bardziej reprezentatywne ubrania. Ciemnogranatowe jeansy, niebieską koszulę i lekką kurtkę khaki. W końcu nie mógł się wałęsać w swojej dziurawej koszulce i niechlujnych spodniach, które wyglądały jak dół od piżamy z prezentera radiowego z lat trzydziestych.
Odruchowo spojrzała w lusterko samochodowe, poprawiła swoją niesforną, czarną jak noc czuprynkę, po czym w końcu odpaliła silnik i ruszyła z parkingu.
Właściwie cały czas planem awaryjnym było po prostu odwiezienie znajdy na policję, ale Seth w najmniejszym stopniu nie przejawiał agresywnych zachowań, więc uważała to za ostateczność. Zwłaszcza, że odkąd dwóch przedstawicieli prawa i porządku zapukało do jej drzwi, by przekazać wiadomość o tragicznej śmierci jej rodziców, starała się unikać jakichkolwiek kontaktów z policją. Wspomnienia wciąż sprawiały jej ból.
Natomiast jakaś niezależna, bezczelna myśl, której obce były konwenanse i owijanie w bawełnę, szepnęła jej w ucho: „Nie chcesz go oddać, bo facet cię fascynuje. Nieprawdaż?”. Sarah lekko się zaróżowiła i kątem oka spojrzała na Setha. Ten jednak wydał się być niezainteresowany swawolnymi rozważaniami swojej towarzyszki, bo twarz miał zwróconą w stronę okna od strony swoich drzwi i najwyraźniej obserwował światła w mijanych domach. Niczego innego nie dało się bowiem dostrzec w otaczającej ich ciemności. Mijane od czasu do czasu latarnie uliczne oświetlały tylko fragmenty nieuczęszczanego chodnika i mroczne zarysowania drzew i krzaków.
Eveline, sympatyczna okularnica, do której jechali, mieszkała w Fairview razem ze swoim chłopakiem, Akihito. On również nosił okulary i był informatykiem, ale od kilku tygodni przebywał na kontrakcie w Europie, więc przyjaciółka Sary została sama w domu. Razem ze swoim kotem syjamskim. Nie była to ulubiona rasa Sary. Nieproporcjonalnie duże uszy, pociągły pysk i wychudzona sylwetka przywodziła na myśl jeńca w obozie koncentracyjnym dla zwierząt. W klatce obok pieska chihuahua.
Sarah cieszyła się, że nie będzie Akihito. Jego obecność onieśmielała ją i zniechęcała do odwiedzin przyjaciółki. Natomiast odkąd wyjechał, pod pozorem zaopiekowania się Eveline, Sarah pojawiała się u niej co kilka dni. Ostatnio była dzień wcześniej, przed tą paskudną burzą, ale tym razem okoliczność była naprawdę niezwykła.
- Opowiedz mi o swoich rodzicach – poprosił Seth, przerywając brutalnie jej rozmyślania. Ta nieoczekiwana prośba wydała jej się z początku nieco nieuprzejma, ale wzięła poprawkę na nietypowy stan umysłowy Setha. Potraktowała go jak małe dziecko, które jeszcze nie odnajduje się w świecie skomplikowanych relacji dorosłych, nie zdaje sobie sprawy co jeszcze wypada, a co już nie. Jednocześnie nie wiedziała, czy utrata pamięci wiąże się też z zanikiem dobrego wychowania. Nie umiała odpowiedzieć na to pytanie.
- Oboje zginęli w wypadku samochodowym trzy lata temu – powiedziała to tak beznamiętnie jak tylko się dało. Od razu zdała sobie sprawę, że na ten temat z nikim jeszcze nie rozmawiała. Może oprócz paru słów z Eveline zaraz po pogrzebie, ale potem temat nie istniał. Czy takie obnażanie się przed Sethem może jej w czymś pomóc?
A co za różnica.
- Bardzo mi przykro… - wydawał się rzeczywiście poruszony. Zanotowała sobie w mózgu, że zanik pamięci nie wpływa na dobre maniery. Właściwie to bardzo ją ten fakt ucieszył.
Punkt dla Setha.
„Kolejny” – przypomniał jej złośliwy chochlik, który mieszkał pod jej kopułą i od czasu do czasu gotował w mózgu Sary wielki gar bigosu.
- Jacy byli? – spytał. Jak na jej gust znów zbyt bezpośrednio, ale wytłumaczyła to sobie, że widocznie taki właśnie jest. Element charakteru. Zabawne. Zawsze chwaliła ludzi za szczerość i bezpośredniość, ale gdy teraz stykała się tym osobiście… poczuła się rozdrażniona. Chociaż temat nie należał do delikatnych. Nie wiedziała, czy tak naprawdę chce o tym wszystkim z nim rozmawiać, ale po pierwsze: nie miała żadnego innego towarzysza do rozmowy, a jechać będą jeszcze kilkanaście minut, po drugie: było tak ciemno, że rozmowa o pogodzie nie wchodziła w grę, a po trzecie: …
„Z takim przystojniakiem można gadać o wszystkim” – zasugerował jej chochlik, specjalista do spraw bigosu, który znów zjawił się w jej głowie, chociaż Sarah mogłaby przysiąc, że nie paliła trawki tego dnia.
„To troszkę inny rodzaj chemii, skarbie…”.
O mój Boże.
- Więc moja matka była osobą niezwykle religijną – zaczęła szybko Sarah, żeby ukryć zmieszanie. – Dużą uwagę przywiązywała do moralności. Bóg był dla niej wszystkim.
- A ty? – przerwał jej.
- Co ja?
- Wierzysz w Boga? – dociekał. Trochę za bardzo, jak na jej gust.
- Jak byłam mała, to regularnie chodziła do kościoła. W klasie wyróżniałam się znajomością Biblii i religii. – Powiedziała z lekkim poczuciem uprawnionej dumy. – Ale z wiekiem zaczęłam rozumieć pewne rzeczy. Moja matka… - zawahała się, nie wiedząc jak dalece może poruszać pewne tematy. – Czasami zachowywała się jak fanatyczka. Miała ataki histerii, rzucała się na nas z jakichś głupich powodów.
- Masz rodzeństwo? – spytał.
- Jestem jedynaczką. Na nas, to znaczy na mnie i na tatę. – Wyjaśniła. – Po prostu w takich chwilach czułam, że jest dwulicowa. Nie można z nią było normalnie dyskutować, bo nigdy nie dawała się przekonać do cudzej opinii. Miała bardzo jednoznaczne, konserwatywne poglądy. – Sarah zamyśliła się, przypominając sobie kolejne szczegóły charakteru swojej matki. Zastanawiała się, czy dobrze robi zaczynając opisywanie jej od tej gorszej strony. Lecz nie można było nie zgodzić się, że była to jej cecha dominująca. – Bardzo o mnie dbała – zaczęła z innej strony. – Pewnie dlatego, że byłam jedynaczką. Nie to, żeby mnie rozpuszczała, ale raczej… Nie wiem jak to określić… Po prostu widać było, że przywiązuje dużą wagę do mojego wychowania. To było takie świadome, jeśli wiesz co mam na myśli, Seth.
Skinął głową w zamyśleniu. Pojedyncza, pionowa zmarszczka na środku jego czoła wskazywała, że starał sobie coś przypomnieć. Sarah mogłaby przysiąc, że siedzący obok niej człowiek, który nie miał pamięci ani tożsamości, po raz pierwszy – odkąd obudził się w parku niedaleko jej domu – chciał wydobyć z ciemnych zakamarków swojego umysłu obraz swojej matki. Czy żyła? Czy utrzymywali kontakt? Czy miał rodzeństwo?
- Myślisz o swojej matce? – zapytała, lekko dotykając jego ramienia.
- Umiesz czytać w myślach? – zagadnął ją, wyrywając się z otępienia. Figlarny uśmiech znów zagościł na jego twarzy.
- Domyślam się, że nie masz ciekawych anegdotek, którymi chciałbyś mi się odwdzięczyć? – Spytała retorycznie.
- Wiesz o mnie wszystko to, co ja wiem – zapewnił ją. – Jak wyglądała?
- Moja matka? Cóż… Miała pięćdziesiąt lat, czarne kręcone włosy i bardzo przenikliwe spojrzenie. Była raczej drobną kobietą, ale nadrabiała charakterem… No i muszę przyznać, że to ona rządziła w domu. Trzymała pieczę na rodzinnych finansach. – Uśmiechnęła się szerzej – I wyobraź sobie, że ona miała prawo jazdy, a tata nie. Tak sobie myślę, że niezły był z niego pantofel.
- Czyli to twoja matka prowadziła samochód te trzy lata temu… - spytał Seth.
- Tak. – Odpowiedziała krótko i przypomniała sobie momentalnie, jak jeden z policjantów obwieścił jej, że samochód zjechał z jezdni i uderzył w barierki z nieznanych przyczyn. Wiele razy zastanawiała się, co się mogło wtedy stać. Było widno, powietrze było przejrzyste. Dużo pytań, a odpowiedzi żadnej. Czy jej matka mogła zasłabnąć? Możliwe. Tak jak wszystko inne.
- A twój tata? – Seth wyrwał ją z rozmyślań. Sarah widziała jak głodny był szczegółów, jak dociekał i drążył. Widocznie jego głowa, w której szalały co najwyżej pustynne piaski, łaknęła jakichkolwiek wspomnień, choćby były cudze.
„A jeśli to jakiś szpieg?” – pomyślała – „Zadaje mnóstwo pytań, wożę go po lekarzach, moich przyjaciołach… Najłatwiej by było oddać go na policję i mieć spokój” – rozważała, ale bardzo szybko doszła do wniosku, że na takie rozwiązanie był czas na samym początku. Albo na samym końcu. Przecież pomaganie człowiekowi na własną rękę nie jest przestępstwem. Gorzej jeśli ma gdzieś rodzinę. Żonę, dzieci, które na niego czekają i martwią się jego nieoczekiwanym zniknięciem. Pal licho irracjonalną zazdrość o jego żonę. Tak się chyba nie robi.
„Chyba postradałam zmysły” – kurczowo ścisnęła rękami kierownicę. – „Jeszcze jeden dzień. Dwadzieścia cztery godziny. Jeśli niczego się nie dowiem, to zabiorę go na komisariat. Tam już się nim zajmą” – postanowiła i z zadowoleniem odetchnęła. Czuła się, jakby właśnie dobiła targu ze swoją niewidzialną, sceptyczną naturą.
- Pierwszym słowem, które mi przychodzi do głowy to spokój – zaczęła wreszcie mówić o swoim tacie. – Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, muszę przyznać, że naprawdę kochał matkę. Z pewnością dla kogoś tak ceniącego ciszę, ład i porządek, musiało to być nie lada wyzwanie. – Sarah pozwoliła sobie na delikatną uszczypliwość. – Poza tym był naprawdę świetnym ojcem. Poświęcał mi dużo czasu. Nauczył mnie jeździć na rowerze, grać na gitarze, rysować, puszczać latawce, jeździć samochodem…
- Brzmi jak recepta na cudowne dzieciństwo – powiedział Seth, patrząc nieruchomym wzrokiem w ciemność, przez którą mozolnie przebijały się światła ich Hyundaia. – Kto wie, może i ja miałem podobne.
Sarah uśmiechnęła się uprzejmie i znów poczuła znajome już współczucie dla jej nowego znajomego. Chociaż gdyby opierać instynkt na filmach, które oglądała w kinie, to już dawno powinna była wyrzucić go z pędzącego samochodu i dla pewności dobić go solidnym ciosem gaśnicy w tył głowy. Zazwyczaj ludzie, którzy tracili tożsamość, okazywali się potem dobrze wyszkolonymi mordercami. Ot, choćby taka „Tożsamość Bourne’a” albo „Długi pocałunek na dobranoc”. Zresztą chyba jeszcze pod wpływem marihuany naszły ją tego typu wątpliwości.
Ta myśl właściwie od razu wydała jej się głupia, ale wystarczyła chwila refleksji, by przywołać sobie w pamięci ranę, którą mu opatrzyła niedługo po jego niespodziewanym najściu. Czy to była rana po nożu albo po kuli? Nie znała się na tym. Wiedziała tylko, że zaczynała ropieć, co wyglądało odpychająco.
Sarah wiedziała tylko jedno. Gdyby gdzieś w okolicy bukmacher przyjmowałby zakłady na dalsze losy Setha, to postawiłaby niezłą sumkę na to, że facet jest absolutnie niewinny. Biła z niego autentyczność i naturalność. Oczywiście istniała możliwość, że kiedyś biło od niego zło i żądza mordu, krwi i flaków, ale po prostu zapomniał o tym wszystkim do tego stopnia, że twarz mu się wygładziła.
- Boisz się mnie? – zapytał, gdy byli już na tyle blisko domu Eveline, by dostrzec światła w kuchni i jadalni. Czy Sarę coś zdradziło? A może to słynne czytanie w myślach, o które go posądzała.
- Nie – odparła zdecydowanie.
- Dlaczego? – dociekał.
Sarah podjechała na podjazd i zgasiła silnik. Po wyjęciu kluczyków ze stacyjki, odwróciła się w stronę Setha, spojrzała w oczy i powiedziała:
- Bo przyszedłeś boso.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora

Hien
Różowy Dyktator Hieni


Dołączył: 23 Lut 2008
Posty: 1826
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: baszta przy wejściu do Piekła. Za bramą, pierwsza na lewo.
Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Sob 15:02, 21 Lip 2012    Temat postu:

Sara jest brunetką *hiena w szoku.* Dlaczego cały czas wyobrażaliśmy ją sobie jako blondynkę...? No ale, nie o tym chcieliśmy. Trochę nam brakowało tego opowiadania, a zbrakło czasu na czytanie wcześniej. Niby teraz też brakuje, ale nadrabiamy. Czytanie też. W każdym razie... hm... taak, faktycznie czas na przegadanie. Cały rozdział poświęcony rozmowie. I rodzicom Sary. Też jakby mniej zabawnie jest, Seth też niczym się nie popisuje. Jako samodzielny rozdział ten fragment trochę nudnawy, ale gdyby uczynić z niego preludium takie, wstęp do ciągu dalszego - byłby bardziej znośny. Znów mamy wrażenie przegadania i tym razem kompletnie nic nie umiemy powiedzieć. Po prostu dlatego, że nie umiemy sobie nawet blado wyobrazić, jak rozumują ludzie związani z rodziną. Więc tym razem nie pomożem.

Laj-Laj napisał:
bo twarz miał zwróconą w stronę okna od strony swoich drzwi
Wiadomo, że nie na przykład drzwi tylnych. Nie
ma potrzeby tak dokładnie.

Laj-Laj napisał:
- Jak byłam mała, to regularnie chodziła do kościoła


Laj-Laj napisał:
Moja matka… - zawahała się, nie wiedząc jak dalece może poruszać pewne tematy<bez kropki> – <mała litera>Czasami zachowywała się jak fanatyczka


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Hien dnia Sob 15:03, 21 Lip 2012, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Kącik Złamanych Piór Strona Główna -> Opowiadania Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4  Następny
Strona 3 z 4

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
 
 


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

 
Regulamin